poniedziałek, 4 listopada 2019

Konrad Rękas: Skręt w prawo


Konrad Rękas: Skręt w prawo
          Nie będę bronił Artura Zawiszy. Jego prawo jazdy (to znaczy nie jego…) – jego sprawa. Nie będę też cytował tego ludowego senatora, który pytany o swoją jazdę po pijanemu odpowiedział pamiętnym „Kto pije i płaci – honoru nie traci!”. W takich sytuacjach należy skupić się na tym co można by może pożytecznego wyciągnąć z tego smutnego zdarzenia drogowego. A w tym przypadku warto by się zastanowić nad naprawieniem oczywistego błędu, popełnionego osiem lat temu przez ustawodawcę przy okazji kolejnego dłubania w kodeksie ruchu drogowego.

Cholerni dobroczyńcy

Przypadek (prywatnie niegdyś przesympatycznego) Artura Zawiszy dowodzi jednego: z gruntu idiotyczny jest przepis nakazujący kierowcy skręcającemu w prawo ustąpić pierwszeństwa rowerzyście poruszającemu się po ścieżce z prawej strony auta. Co bowiem z tego, że w przypadku wypadku (takiego jak ten) kodeksowa wina jest kierowcy i może sobie dostać wyrok – skoro to rowerzystka ma zgruchotane kolano? Co jej po tej „racji„? To jest właśnie dowód, że przepis jest idiotyczny – ze względu na BEZPIECZEŃSTWO ROWERZYSTÓW. Dalej – przecież dokładnie tak samo będzie z tym nieszczęsnym bezwzględnym pierwszeństwem pieszego przed przejściem. Cholerni dobroczyńcy jakoś nie myślą, że od ich pomysłów piesi nie staną się pancerni i gdy wtargną na przejście to może i kierowca będzie winny – ale przechodzący MARTWY.

Uparci zwolennicy utrzymywania i wprowadzania następnych zakazów, nakazów i innych regulacji mających (na papierze…) uzdrowić polski ruch drogowy powtarzają tylko, że „przecież wystarczy uważać”, że „w końcu się przecież nauczą!” – nie precyzując jednak czy to „w końcu” obejmować ma tylko jakąś określoną liczbę mandatów i wyroków, czy także akceptowalną ilość okaleczonych, inwalidów i zabitych. Na tym bowiem polega zasadniczy problem ze wszystkimi oświeconymi reformatorami społecznymi – że dla niekwestionowanej słuszności własnych teorii zawsze są gotowi poświęcić coś tak nieistotnego, jak ludzkie życia.

Co więcej, w oczach fanatyków już uchwalone absurdy nabierają mocy nieomal sakralnej, a choćby wspominanie, że jakoś w wielu przypadkach słowo nie stało się ciałem (np. skandaliczny tryb administracyjnego odbierania praw jazdy za przekroczenie prędkości powyżej 50 km/h w terenie zabudowanym nijak nie ukrócił problemu wyścigów na drogach publicznych, bo w ogóle nie był wymierzony w wyścigowców i nijak ich nie dotykał) – jest traktowane jako bluźnierstwo, uleganie „drogowej cywilizacji śmierci”, służenie „lobby motoryzacyjnemu” i oczywiście chęć wymordowania wszystkich pieszych i rowerzystów. I sugerują to niedwuznacznie ci wszyscy, którzy poza tym radośnie się zgadzają, że może zginie jeszcze 50 czy 100 osób, ale „przecież w końcu się nauczą!”…

A tymczasem przepisy – także drogowe – to nie Ewangelie święte. Jeśli nie służą zakładanemu celowi – w tym przypadku zwiększeniu bezpieczeństwa na drogach – to są do zmiany. Przepisy nie są wartością samą w sobie. To NARZĘDZIA o falsyfikowalnej skuteczności. Przecież to powinno być oczywiste! Przepisy istnieją TYLKO w zderzeniu z praktyką i muszą być do niej dopasowane. Legislacja nie jest (a w każdym razie nie powinna być) ideologią.

Kto ma większą pompkę

W tym konkretnym przypadku sekwencja zdarzeń, a więc i wynikających z nich zagrożeń – jest jasna. Ewidentnym namieszaniem w przepisach było w ogóle pojawienie się rowerzysty z prawej strony pojazdu. Normalnie skręt w prawo wykonuje się z prawego pasa NIE MAJĄC żadnego pojazdu z prawej strony. Powstanie ścieżek rowerowych, które czasem są pasem drogowym, a czasem nie są (przeciwruch) spowodowało zagrożenie. Kierowca wykonując skręt w prawo może nie zauważyć szybko nadjeżdżającego rowerzysty, przede wszystkim uważając na pieszych mogących przechodzić przez jezdnię itd. Natomiast rowerzysta widzi przecież duży, ciężki i szybki samochód jadący z lewej, stąd łatwiejsze i naturalniejsze byłoby ustąpienie pierwszeństwa przez rowerzystę. Czyli tak, jak było przed 2011 rokiem. Nie prościej?

Naprawdę, wbrew temu co wierzą doktrynerzy różnej maści – prawo ma swoje ograniczenia. Nie da się np. przepisem zwiększyć ludzkiej percepcji – a tworzy się niepotrzebne zagrożenie. To się nazywa BRAK ANALIZY RYZYKA. Po co bowiem tworzyć sytuacje bezpośrednio zagrażające bezpieczeństwu w ruchu drogowym? To przecież materia żywa i tak, jak powinno wymuszać katalog zachowań koniecznych, tak równocześnie musi odnosić i opierać na tym, co możliwe i realne. Tymczasem trudno oprzeć się wrażeniu, że celem pokaźnej części aktywności legislacyjnej na tym polu jest tylko zgnębienie kierowców, wymuszenie, by wyrzekli się motoryzacji (jakby większość robiła to dla przyjemności i na złość bojącym się samochodów, a nie ze względu na życiowe konieczności), wreszcie udowodnienie kto ma większą… pompkę.

Osoby i środowiska z obsesją antymotoryzacyjną nie mogą przyjąć do wiadomości, że ruch drogowy to NIE JEST WOJNA, w której jedna, strona musi zgnębić drugą. To tylko kombinacja metod przemieszczania się ludzi, która może i powinna odbywać się w miarę płynnie i bezpiecznie. Tyle. Podobnie doktrynerzy działający z pobudek ideologicznych, widzący w samochodzie symbol nadmiernie rozbuchanej konsumpcji, płaczący nad upadkiem wspólnotowości kojarzonej przez nich z transportem publicznym, czy kierujący się względami ochrony środowiska – zbyt często zapominają, że od samego prześladowania kierowców PKS-y nie zmartwychwstaną, ludzie nie rzucą się sobie w objęciu porzucając autostradowy pęd itp. Po prostu – nie będziemy mieli cudownej odnowionej wspólnoty w zielonych autobusach – tylko coraz więcej coraz bardziej wkurwionych kierowców.

Biznes is biznes

Przepisy rzekomo pro-rowerowe zagrażają więc bezpieczeństwu samych rowerzystów, służą też podtrzymaniu na polskich drogach i tak zbyt wysokiego poziomu stresu i agresji, a więc są szkodliwe. Swoją drogą zresztą zastanawiać musi, że właśnie środowiska tak poza tym wyczulone na prawdziwe i urojone manipulacje „lobby motoryzacyjnego” – jakoś równocześnie nie potrafią zauważyć, że taki np. przemysł rowerowy – również jest przemysłem. A więc i biznesem! Zwróćmy uwagę na kolejne zmiany w prawie, mające ewidentnie na celu zwiększenie sprzedaży, a więc i większe zyski producentów i sprzedawców. Oto bowiem od osób, które ukończyły 18 lat nie wymaga się dokumentu uprawniającego do kierowania rowerem. Taka osoba powinna posiadać dokument potwierdzający osiągnięcie 18. roku życia – dokument tożsamości. Rowerzysta jest zatem JEDYNYM użytkownikiem ruchu drogowego, który nie musi znać zasad ruch ten regulujący. Dalej – rowerzysta jest także jedynym użytkownikiem ruchu drogowego innym niż pieszy, który nie wie co się dzieje za nim – bo w myśl obowiązujących obecnie przepisów nie musi mieć lusterka. Itd. Kolejne zmiany kodeksu ruchu drogowego, mające zwiększyć sprzedaż rowerów ZMNIEJSZAJĄ bezpieczeństwo rowerzystów. No, ale kogo to obchodzi skoro rowery są z definicji fajne, a samochody równie oczywiście wyłącznie złe?

Wprawdzie to nie kierowcy wychodzą z domów deklarując, że ich jedynym celem na dany dzień będzie uczynienie miasta nieprzejezdnym (jak to radośnie i cyklicznie czyni niesławna „Masa Krytyczna” – jednak to oni są chłopcem do bicia, piętnowanym i biczowanym przy każdej medialnej okazji (także takiej, jak faktycznie fatalny wyskok nieszczęsnego Zawiszy). Ten za to co zrobił w końcu jednak odpowie – a głupi przepis pozostanie. O ile bowiem bardzo łatwo podpuścić Polaków, żeby przełknęli kolejny pakiet zakazów i nakazów, byle tylko uzasadnianych w duchu dobrych chęci („kiedy wreszcie rząd zrobi coś wreszcie z […]”) – o tyle bardzo ciężko usuwa się z polskiej przestrzeni prawnej nonsensy już uchwalone, nawet jawnie niedziałające i przeciwskuteczne.

O logikę nie tylko na drogach

Taką sytuację mamy też np. z ograniczeniami prędkości. To przecież kwestia podstawowej logiki. Jeśli 85 proc. kierowców przekracza obowiązujące w danym miejscu ograniczenie prędkości – to znaczy, że w tym miejscu ograniczenie prędkości jest NADMIERNE. Elementarne. Niestety, w III RP prawo tworzone jest często reaktywnie, w warunkach nagonek medialnych, dla szybkiego zaspokojenia głodu łatwych rozwiązań, bez dociekania istoty problemów. Wśród powszechnych (i często całkiem uzasadnionych) narzekań na zagrożenia na drogach jakoś umyka na przykład fakt podstawowy – że jest bardziej niż prawdopodobne, iż mamy do czynienia z jakimiś fundamentalnymi błędami w procesie kształcenia kierowców. Egzaminy na prawo jazdy zdać coraz trudniej – a ludzie jeżdżą coraz gorzej. Przipadek?

W szumie informacyjnym, skupiającym się na chwilę na co bardziej dramatycznych, ale POJEDYNCZYCH przypadkach gubi się także kolejna oczywistość – że łamiący przepisy są patologią systemu, a nie jego zasadą. Jeśli ktoś żyje z wyścigów na autostradach, po których jeździ 250 km/h – to nie da się go powstrzymać wprowadzając limit 30 km/h na drogach gminnych, tylko trzeba go złapać i osądzić w myśl OBECNIE obowiązujących przepisów. I tak dalej, właściwie czego się tknie w radosnej sraczce legislacyjnej, niby to mającej spowodować, że wszystkim się będzie żyło lepiej i bezpieczniej – okazuje się być rażąco alogiczne i po prostu skazane na niedziałanie, niczym pamiętny radziecki automat do gwizdania w… No, wiadomo w czym.

I tu nie chodzi tylko o ruch drogowy. Wiara, że „co uchwalone – to się stanie!” jest fundamentem alogiczności całej III RP. Stąd właśnie usuwać powinniśmy także absurdy drogowe, w ten sposób krok po kroku naprawiając nasze państwo. W końcu często nam się wydawało, że każda porządna reforma musi zacząć się od… skrętu w prawo.

Konrad Rękas