Nie będę bronił Artura Zawiszy.
Jego prawo jazdy (to znaczy nie jego…) – jego sprawa. Nie będę też
cytował tego ludowego senatora, który pytany o swoją jazdę po pijanemu
odpowiedział pamiętnym „Kto pije i płaci – honoru nie traci!”. W
takich sytuacjach należy skupić się na tym co można by może
pożytecznego wyciągnąć z tego smutnego zdarzenia drogowego. A w tym
przypadku warto by się zastanowić nad naprawieniem oczywistego błędu,
popełnionego osiem lat temu przez ustawodawcę przy okazji kolejnego
dłubania w kodeksie ruchu drogowego.
Cholerni dobroczyńcy
Przypadek (prywatnie niegdyś przesympatycznego) Artura Zawiszy dowodzi jednego: z
gruntu idiotyczny jest przepis nakazujący kierowcy skręcającemu w prawo
ustąpić pierwszeństwa rowerzyście poruszającemu się po ścieżce z prawej
strony auta. Co bowiem z tego, że w przypadku wypadku (takiego
jak ten) kodeksowa wina jest kierowcy i może sobie dostać wyrok – skoro
to rowerzystka ma zgruchotane kolano? Co jej po tej „racji„?
To jest właśnie dowód, że przepis jest idiotyczny – ze względu na
BEZPIECZEŃSTWO ROWERZYSTÓW. Dalej – przecież dokładnie tak samo będzie z
tym nieszczęsnym bezwzględnym pierwszeństwem pieszego przed przejściem.
Cholerni dobroczyńcy jakoś nie myślą, że od ich pomysłów piesi nie
staną się pancerni i gdy wtargną na przejście to może i kierowca będzie
winny – ale przechodzący MARTWY.
Uparci zwolennicy utrzymywania i
wprowadzania następnych zakazów, nakazów i innych regulacji mających (na
papierze…) uzdrowić polski ruch drogowy powtarzają tylko, że „przecież wystarczy uważać”, że „w końcu się przecież nauczą!” – nie precyzując jednak czy to „w końcu”
obejmować ma tylko jakąś określoną liczbę mandatów i wyroków, czy także
akceptowalną ilość okaleczonych, inwalidów i zabitych. Na tym bowiem
polega zasadniczy problem ze wszystkimi oświeconymi
reformatorami społecznymi – że dla niekwestionowanej słuszności własnych
teorii zawsze są gotowi poświęcić coś tak nieistotnego, jak ludzkie
życia.
Co więcej, w oczach fanatyków już
uchwalone absurdy nabierają mocy nieomal sakralnej, a choćby
wspominanie, że jakoś w wielu przypadkach słowo nie stało się ciałem
(np. skandaliczny tryb administracyjnego odbierania praw jazdy za
przekroczenie prędkości powyżej 50 km/h w terenie zabudowanym nijak nie
ukrócił problemu wyścigów na drogach publicznych, bo w ogóle nie był
wymierzony w wyścigowców i nijak ich nie dotykał) – jest traktowane jako
bluźnierstwo, uleganie „drogowej cywilizacji śmierci”, służenie „lobby motoryzacyjnemu”
i oczywiście chęć wymordowania wszystkich pieszych i rowerzystów. I
sugerują to niedwuznacznie ci wszyscy, którzy poza tym radośnie się
zgadzają, że może zginie jeszcze 50 czy 100 osób, ale „przecież w końcu się nauczą!”…
A tymczasem przepisy – także drogowe –
to nie Ewangelie święte. Jeśli nie służą zakładanemu celowi – w tym
przypadku zwiększeniu bezpieczeństwa na drogach – to są do zmiany.
Przepisy nie są wartością samą w sobie. To NARZĘDZIA o falsyfikowalnej
skuteczności. Przecież to powinno być oczywiste! Przepisy istnieją TYLKO
w zderzeniu z praktyką i muszą być do niej dopasowane. Legislacja nie
jest (a w każdym razie nie powinna być) ideologią.
Kto ma większą pompkę
W tym konkretnym przypadku sekwencja
zdarzeń, a więc i wynikających z nich zagrożeń – jest jasna. Ewidentnym
namieszaniem w przepisach było w ogóle pojawienie się rowerzysty z
prawej strony pojazdu. Normalnie skręt w prawo wykonuje się z prawego
pasa NIE MAJĄC żadnego pojazdu z prawej strony. Powstanie ścieżek
rowerowych, które czasem są pasem drogowym, a czasem nie są
(przeciwruch) spowodowało zagrożenie. Kierowca wykonując skręt w prawo
może nie zauważyć szybko nadjeżdżającego rowerzysty, przede wszystkim
uważając na pieszych mogących przechodzić przez jezdnię itd. Natomiast
rowerzysta widzi przecież duży, ciężki i szybki samochód jadący z lewej,
stąd łatwiejsze i naturalniejsze byłoby ustąpienie pierwszeństwa przez
rowerzystę. Czyli tak, jak było przed 2011 rokiem. Nie prościej?
Naprawdę, wbrew temu co wierzą
doktrynerzy różnej maści – prawo ma swoje ograniczenia. Nie da się np.
przepisem zwiększyć ludzkiej percepcji – a tworzy się niepotrzebne
zagrożenie. To się nazywa BRAK ANALIZY RYZYKA. Po co bowiem tworzyć
sytuacje bezpośrednio zagrażające bezpieczeństwu w ruchu drogowym? To
przecież materia żywa i tak, jak powinno wymuszać katalog zachowań
koniecznych, tak równocześnie musi odnosić i opierać na tym, co możliwe i
realne. Tymczasem trudno oprzeć się wrażeniu, że celem pokaźnej części
aktywności legislacyjnej na tym polu jest tylko zgnębienie kierowców,
wymuszenie, by wyrzekli się motoryzacji (jakby większość robiła to dla
przyjemności i na złość bojącym się samochodów, a nie ze względu na
życiowe konieczności), wreszcie udowodnienie kto ma większą… pompkę.
Osoby i środowiska z obsesją antymotoryzacyjną nie mogą przyjąć do wiadomości, że ruch drogowy to NIE JEST WOJNA, w której jedna, strona musi zgnębić drugą.
To tylko kombinacja metod przemieszczania się ludzi, która może i
powinna odbywać się w miarę płynnie i bezpiecznie. Tyle. Podobnie
doktrynerzy działający z pobudek ideologicznych, widzący w samochodzie
symbol nadmiernie rozbuchanej konsumpcji, płaczący nad upadkiem
wspólnotowości kojarzonej przez nich z transportem publicznym, czy
kierujący się względami ochrony środowiska – zbyt często zapominają, że
od samego prześladowania kierowców PKS-y nie zmartwychwstaną, ludzie nie
rzucą się sobie w objęciu porzucając autostradowy pęd itp. Po prostu – nie
będziemy mieli cudownej odnowionej wspólnoty w zielonych autobusach –
tylko coraz więcej coraz bardziej wkurwionych kierowców.
Biznes is biznes
Przepisy rzekomo pro-rowerowe zagrażają
więc bezpieczeństwu samych rowerzystów, służą też podtrzymaniu na
polskich drogach i tak zbyt wysokiego poziomu stresu i agresji, a więc
są szkodliwe. Swoją drogą zresztą zastanawiać musi, że właśnie
środowiska tak poza tym wyczulone na prawdziwe i urojone manipulacje „lobby motoryzacyjnego” – jakoś równocześnie nie potrafią zauważyć, że taki np. przemysł rowerowy – również jest przemysłem. A więc i biznesem! Zwróćmy
uwagę na kolejne zmiany w prawie, mające ewidentnie na celu zwiększenie
sprzedaży, a więc i większe zyski producentów i sprzedawców. Oto bowiem
od osób, które ukończyły 18 lat nie wymaga się dokumentu uprawniającego
do kierowania rowerem. Taka osoba powinna posiadać dokument
potwierdzający osiągnięcie 18. roku życia – dokument tożsamości. Rowerzysta jest zatem JEDYNYM użytkownikiem ruchu drogowego, który nie musi znać zasad ruch ten regulujący.
Dalej – rowerzysta jest także jedynym użytkownikiem ruchu drogowego
innym niż pieszy, który nie wie co się dzieje za nim – bo w myśl
obowiązujących obecnie przepisów nie musi mieć lusterka. Itd. Kolejne
zmiany kodeksu ruchu drogowego, mające zwiększyć sprzedaż rowerów
ZMNIEJSZAJĄ bezpieczeństwo rowerzystów. No, ale kogo to obchodzi skoro
rowery są z definicji fajne, a samochody równie oczywiście wyłącznie
złe?
Wprawdzie to nie kierowcy wychodzą z
domów deklarując, że ich jedynym celem na dany dzień będzie uczynienie
miasta nieprzejezdnym (jak to radośnie i cyklicznie czyni niesławna „Masa Krytyczna”
– jednak to oni są chłopcem do bicia, piętnowanym i biczowanym przy
każdej medialnej okazji (także takiej, jak faktycznie fatalny wyskok
nieszczęsnego Zawiszy). Ten za to co zrobił w końcu jednak odpowie – a
głupi przepis pozostanie. O ile bowiem bardzo łatwo podpuścić Polaków,
żeby przełknęli kolejny pakiet zakazów i nakazów, byle tylko
uzasadnianych w duchu dobrych chęci („kiedy wreszcie rząd zrobi coś wreszcie z […]”) –
o tyle bardzo ciężko usuwa się z polskiej przestrzeni prawnej nonsensy
już uchwalone, nawet jawnie niedziałające i przeciwskuteczne.
O logikę nie tylko na drogach
Taką sytuację mamy też np. z
ograniczeniami prędkości. To przecież kwestia podstawowej logiki. Jeśli
85 proc. kierowców przekracza obowiązujące w danym miejscu ograniczenie
prędkości – to znaczy, że w tym miejscu ograniczenie prędkości jest
NADMIERNE. Elementarne. Niestety, w III RP prawo tworzone jest często
reaktywnie, w warunkach nagonek medialnych, dla szybkiego zaspokojenia
głodu łatwych rozwiązań, bez dociekania istoty problemów. Wśród
powszechnych (i często całkiem uzasadnionych) narzekań na zagrożenia na
drogach jakoś umyka na przykład fakt podstawowy – że jest bardziej niż
prawdopodobne, iż mamy do czynienia z jakimiś fundamentalnymi błędami w procesie kształcenia kierowców. Egzaminy na prawo jazdy zdać coraz trudniej – a ludzie jeżdżą coraz gorzej. Przipadek?
W szumie informacyjnym, skupiającym się
na chwilę na co bardziej dramatycznych, ale POJEDYNCZYCH przypadkach
gubi się także kolejna oczywistość – że łamiący przepisy są patologią systemu, a nie jego zasadą.
Jeśli ktoś żyje z wyścigów na autostradach, po których jeździ 250 km/h –
to nie da się go powstrzymać wprowadzając limit 30 km/h na drogach
gminnych, tylko trzeba go złapać i osądzić w myśl OBECNIE obowiązujących
przepisów. I tak dalej, właściwie czego się tknie w radosnej sraczce
legislacyjnej, niby to mającej spowodować, że wszystkim się będzie żyło
lepiej i bezpieczniej – okazuje się być rażąco alogiczne i po prostu
skazane na niedziałanie, niczym pamiętny radziecki automat do gwizdania
w… No, wiadomo w czym.
I tu nie chodzi tylko o ruch drogowy. Wiara, że „co uchwalone – to się stanie!” jest fundamentem alogiczności całej III RP.
Stąd właśnie usuwać powinniśmy także absurdy drogowe, w ten sposób krok
po kroku naprawiając nasze państwo. W końcu często nam się wydawało, że
każda porządna reforma musi zacząć się od… skrętu w prawo.
Konrad Rękas