Umierać musi, co ma żyć (Stanisław Wyspiański)
By zdać sobie sprawę, skąd się wzięło powstanie listopadowe, posłuchajmy następującej cytaty:
"Półgębkiem
tylko wspomina się o jednej przyczynie, którą niestety trzeba będzie
uznać za istotną. Mianowicie tajne związki europejskie miały zwrócić się
do swoich "braci" w Polsce z żądaniem wywołania rewolucji, aby
zatrudnić Mikołaja w domu i nie dopuścić do jego interwencji w sprawach
belgijskiej i francuskiej. Wolnomularze przypomnieli to dzisiaj
mimochodem przy okazji stulecia belgijskiego, a przygotowywana w Paryżu
wystawa pamiątek Powstania Listopadowego wychodzi już wyraźnie z tego
przypomnienia”. (Jan Zamorski, Uwagi nad Powstaniem Listopadowym, "Myśl Narodowa" 1930, Nr 46, 47 i 48 z dn. 16, 23 i 30 listopada).
Jak
wiadomo, 29 lipca 1830 roku wybuchła w Paryżu rewolucja (tzw. rewolucja
lipcowa), której owocem było obalenie we Francji starszej linii
Burbonów, a 25 sierpnia wybuchła w Brukseli rewolucja, która
doprowadziła do oderwania się Belgii od Holandii. I w obu tych
rewolucjach rolę naczelną odegrała masoneria.
Nawiasem
mówiąc, nie tylko masoneria była zainteresowana w wybuchu tych
rewolucji, będących nowym nawrotem do tradycji dawnej "wielkiej"
rewolucji. Była w tym zainteresowana również i polityka pruska. Oględnie
daje to do zrozumienia Bismarck w swoich pamiętnikach: „Przyjazne
Polsce (polenfreundlich) rosyjsko-francuskie przymierze, jakie
wisiało w powietrzu przed rewolucją lipcową, byłoby ówczesne Prusy
postawiło w trudne położenie”.
Utrzymanie
się jednak zdobyczy rewolucji lipcowej zagrożone było przez to, iż
cesarz rosyjski Mikołaj I zamierzał we Francji interweniować zbrojnie,
aby rewolucję lipcową obalić. Najdalej wysuniętymi na zachód siłami
wojskowymi, znajdującymi się pod władzą Mikołaja, były wojska polskie w
Królestwie Kongresowym. Tych właśnie wojsk zamierzał Mikołaj użyć do
stłumienia rewolucji francuskiej.
Przy
tym samym ogniu zamierzał zresztą upiec i inną jeszcze pieczeń:
wyprowadzenie wojsk polskich z Królestwa i poprowadzenie ich do Francji
dawało mu sposobność do mocniejszego ujęcia w swoje ręce władzy w
Królestwie Polskim oraz władzy nad polskim wojskiem.
Z
tych ostatnich powodów decyzja Mikołaja była faktem z punktu widzenia
interesów polskich niepomyślnym. Faktowi temu polityka polska powinna
się przeciwstawić bądź by do niego nie dopuścić, bądź by zneutralizować
jego skutki. Ale powinna to zrobić w ten sposób, by nie narazić Polski
na jakieś skutki jeszcze bardziej niepomyślne. Polityka polska miała tu
przed sobą kilka różnych możliwości. Pomówimy o nich niżej.
Do
możliwości tych nie należało jednak powstanie listopadowe. Dziwnym
zbiegiem okoliczności poprowadzone zostało tak, że za jednym zamachem
uratowało rewolucję francuską przed interwencją cara Mikołaja oraz
doprowadziło do likwidacji państwowości polskiej, utrzymującej się pod
postacią Królestwa Kongresowego. To znaczy przyniosło dwa rezultaty,
które były wysoce korzystne z punktu widzenia interesów i dążeń
masonerii.
Pod
tym względem powstanie to przypomina do złudzenia powstanie
kościuszkowskie: i ono również uratowało rewolucję francuską i
zniszczyło szczątki państwowości polskiej. Nie należy sądzić, by strata,
którą powstanie to dla naszego narodu spowodowało: utrata
samodzielności Kongresówki, była stratą małą. Królestwo Kongresowe było
prawdziwie silnym państwem. Miało ono doskonałe wojsko, liczne, dobrze
wyposażone i wyćwiczone, ożywione doskonałym i bez zastrzeżeń polskim
duchem. Miało zasobny skarb, umiejętną i przewidującą polityką ministra
Lubeckiego systematycznie powiększany. Miało własny rząd, skupiający w
swoim ręku niemal pełnię władzy. Miało rozumną politykę wewnętrzną,
bardzo szczęśliwą, zwłaszcza w dziedzinie gospodarczej, która
doprowadziła do tego, że Królestwo znajdowało się w stanie po prostu
kwitnącym; w przeciwieństwie np. do stosunków dzisiejszych, zarówno
poziomem zamożności jak poziomem kultury górowało nad sąsiednim
Księstwem Poznańskim, stanowiąc dla niego wzór niedościgniony.
Mając
takie czynniki politycznej siły i politycznej niezależności, jakie
stanowi rząd, skarb, wojsko oraz zamożny i patriotyczny duchem ożywiony
kraj, stanowiło Królestwo Kongresowe potężną pozycję w bilansie sił
narodowych Polski, pozycję, która mogła w dogodnym momencie zaważyć w
sposób rozstrzygający na losach całego narodu. Słuszności powyższych
wywodów w najmniejszej mierze nie umniejsza fakt, że Królestwo Polskie
związane było węzłami polityczno-prawnymi z Rosją, że w Warszawie
rezydował jako namiestnik carewicz Konstanty i dawał się swoim brakiem
taktu, swoją brutalnością i okrucieństwem krajowi mocno we znaki, że,
życie polityczne Królestwa było zatrute miazmatami wprowadzonego przez
Konstantego systemu policyjnego oraz że wreszcie stacjonowało w
Królestwie kilka pułków rosyjskich, złożonych zresztą przeważnie z
mieszkańców ziem zabranych. Bo były to fakty, które w razie potrzeby
można było niemal bez wysiłku zlikwidować.
Pamiętać
jeszcze należy dodatkowo, że powstanie listopadowe nie tylko zniszczyło
samodzielność Królestwa, ale i osłabiło polskość w tzw. ziemiach
zabranych, to jest należącej bezpośrednio do Cesarstwa Litwie i Rusi.
Wystarczy przypomnieć sobie to, co każdy wie o stosunkach wileńskich w
epoce Mickiewicza, a więc zaledwie na kilka lat przed powstaniem, by
zdać sobie sprawę, jak silna tam była polskość – a więc jak wielkie
ponieśliśmy tam przez powstanie straty.
Jaką
rolę mogło Królestwo Kongresowe w dogodnym momencie odegrać, pokazuje
najlepiej sytuacja w 1848 roku. W roku tym wybuchły rewolucje w Berlinie
i w Wiedniu, a więc sparaliżowane były przez dłuższy czas dwa spośród
trzech państw zaborczych. Wybuchło poważne powstanie polskie w
Poznańskiem (obejmujące częściowo także i Pomorze), które zdołało
wytworzyć pewną siłę zbrojną i stoczyło parę poważniejszych utarczek z
wojskami pruskimi – wśród nich dwie zwycięskie (pod Miłosławiem 30
kwietnia, pobity korpus 5.000 Prusaków generała Blumena, i pod Wrześnią 2
maja, pobity oddział 1.800 Prusaków gen. Hirschfelda). Wybuchły poważne
rozruchy w Galicji (dopuszczono do tworzenia się "gwardii narodowej",
później jednak zbombardowano Kraków i Lwów), mimo że prowincja ta była
bardzo wyczerpana wydarzeniami sprzed dwóch lat (1846, próby powstania,
rzeź galicyjska), Wybuchły poważne niepokoje w Czechach. Wybuchło groźne
powstanie przeciwaustriackie na Węgrzech, rozmiarami swymi podobne do
wojny polsko-rosyjskiej z lat 1830-1831.Wybuchło wreszcie zwrócone
również przeciw Austrii powstanie we Włoszech.
Można
sobie bez trudu wyobrazić, jakby wyglądał rok 1848, gdyby wypadki lat
1830-31 nie zniszczyły samodzielności Królestwa Polskiego i polskiej
siły politycznej na ziemiach wschodnich. Królestwo Kongresowe, o
znacznie zmniejszonym w porównaniu do czasów sprzed roku 1830 zakresie
samodzielności, przeważyłoby swoim udziałem w wypadkach 1848 szalę na
korzyść rewolucji. Siły polskie z Królestwa Kongresowego zapewniłyby
zwycięstwo w Poznańskiem, na Pomorzu i w Galicji. Tym sposobem powstałby
rozległy blok terytorialny polsko-węgierski, obejmujący zapewne również
Litwę oraz sporą część ziem ruskich, a być może też i Czechy, który
posiadałby zapewne dostateczną siłę po temu, by oprzeć się zwycięsko
połączonym siłom nietkniętej rewolucją Rosji i osłabionym przez
rewolucję Prus i Austrii.
Oczywiście
wypadki te mogły nastąpić również i znacznie wcześniej, a niekoniecznie
dopiero w roku 1848. Wypadki te w tej formie nie nastąpiły, bo zabrakło
im rzeczy najważniejszej: wojska, skarbu i organizacji państwowej
Królestwa Kongresowego. W roku 1846 Królestwo, a tak samo ziemie
zabrane, nie zdołały nawet drgnąć. Pozostały w zupełnym bezruchu, bo na
przedsięwzięcie jakiegokolwiek poruszenia brak im było sił; siły ich
wypaliły się do cna i bez możności odtworzenia w ciągu długich
dziesięcioleci – w latach 1830-1831.
Niejeden
z czytelników może fakt wybuchu wywołanej przez tajne związki rewolucji
w Berlinie uważać za argument przeciwko tezie, iż Prusy i tajne związki
stanowiły zawsze solidarny obóz. W istocie tak nie jest. Tajne związki
nie stanowią jednolitego mechanizmu, posłusznego każdemu skinieniu
kierownictwa. Stanowią one wyrośnięty organicznie splot urozmaiconych i
nieraz ze sobą skłóconych grup, które jedynie tylko bardzo misterną
akcją ukrytego w najgłębszej konspiracji ośrodka centralnego potrafią
przynajmniej w rzeczach najważniejszych być nakierowane na drogi
wskazane przez centralny ośrodek. W wielu jednak przypadkach polityka
tajnych związków bywa niekonsekwentna i bezładna. Toteż w zwracaniu się
bardziej radykalnych spośród tajnych związków przeciw Prusom, które są
trwałym sojusznikiem tajnych związków, nie ma nic nienaturalnego.
* * *
Powstanie
listopadowe – zupełnie tak samo jak powstanie Kościuszki – nie było
właściwie powstaniem, ale wypowiedzeniem wojny z równoczesnym dokonaniem
przewrotu rewolucyjnego (obaleniem rządu) w państwie wojnę
wypowiadającym. Nie można mówić, że powstanie to miało na celu
odbudowanie państwa polskiego, bo państwo to, aczkolwiek w szczupłych
granicach i z niepełnym zakresem samodzielności, już czy jeszcze
istniało. Wobec tego należy sobie postawić pytanie – cóż było celem
powstania? Bo przedsięwzięcia na tak wielką skalę i połączonego z tak
wielkim dla kraju ryzykiem nie wolno podejmować nie wiedząc dokładnie,
jakie ono krajowi może przynieść korzyści.
Bardzo
wyraźnie rysuje się cel negatywny powstania: zamiar sparaliżowania
Mikołajowskiej wyprawy na rewolucyjną Francję. Zamiar ten
usprawiedliwiałby powstanie zupełnie dostatecznie, gdyby chodziło tylko o
interes Rewolucji Francuskiej. Ale mając na celu interes narodowy
polski, trzeba sobie było stawiać również cele pozytywne. Bo
uniemożliwienie marszu Mikołaja na Francję mogło być połączone z
klęskami Polski o wiele większymi niż ten marsz (tak się też stało w
istocie). Organizatorzy powstania, chcąc służyć interesom Polski, a nie
interesom masonerii, powinni zadać sobie przed powstaniem pytanie: co
chcą tym powstaniem w Polsce i dla Polski osiągnąć? Otóż cele pozytywne
powstania rysują się więcej niż mgliście. Można mówić mniej więcej o
dwóch takich celach: o zerwaniu węzłów prawno-politycznych, łączących
Królestwo z Rosją, i o zdobyciu "ziem zabranych" (Litwy i Rusi). Ale
pierwszy z tych celów był celem zbyt małym – możliwa tu do osiągnięcia
zmiana była zmianą zbyt nieznaczną, by warto było dla osiągnięcia tego
celu narażać kraj na tak wielkie ryzyko. A drugi z tych celów
przyświecał jego organizatorom i wodzom. Bo gdyby istotnie o tym przede
wszystkim celu myślano, nie ograniczono by się do paru drobnych, niemal
partyzanckich wypraw na Litwę i Wołyń (Giełguda, Chłapowskiego,
Dwernickiego), ale zaraz z początku powstania zamiast kręcić się w kółko
po Królestwie Kongresowym, przystąpiono by do działań zaczepnych w
wielkim stylu, mającym na celu zdobycie ziem zabranych. Inna kwestia, że
nawet osiągnięcie w tej akcji sukcesu nie byłoby dziełem trwałym.
Pozostawione za plecami Prusy niedopuściłyby bowiem do takiego wzmożenia
sił Kongresówki.
Wszystko
razem biorąc – pisze Zamorski – powstanie doszło do skutku bez żadnej
myśli politycznej. I bez żadnego programu. Inicjatorzy i kierownicy
powstania znaleźliby się w największym kłopocie, gdyby udało im się
wygrać. Co robić z Kongresówką, odciętą od morza i świata, która liczyła
wówczas 3 miliony ludności, otarta jak stół i otoczona zewsząd przez
przemożnych wrogów? A przecież każde ludzkie przedsięwzięcie powinno
mieć jakiś program do wykonania w razie, jeśli się uda. I ta
bezprogramowość oraz bezcelowość odbiera powstaniu wszelkie cechy czynu
politycznego, a sprowadza je do rzędu krewkich, nieświadomych,
nieodpowiedzialnych odruchów. Jest świadectwem niedojrzałości
politycznej ówczesnego pokolenia.
Posłuchajmy innego jeszcze cytatu z Zamorskiego:
„Jeżeli
wrzenia umysłów w Warszawie niepodobna było opanować, można było
skierować tę nienawiść przeciw Austrii dla wyzwolenia rodaków z
prawdziwie egipskiej niewoli (Galicja była wówczas najbardziej uciskaną
dzielnicą Polski), i to byłby program istotnie narodowy. Wszelako
najrozumniejszą myślą, najbardziej dalekowzrocznym programem byłoby
podówczas skierowanie narodu polskiego przeciwko Prusom. Odzyskanie
własnego brzegu morskiego dla Kongresówki i przyłączenie Poznania (o
polskości Śląska nie wiedziano wtedy, niestety) byłoby tak
nieobliczalnym w następstwa zyskiem, że warto było hazardować. A sprawa
nie była tak trudna, jak się wydawało. Jeszcze ziemie polskie zaboru
pruskiego nie zostały włączone do Rzeszy niemieckiej, tylko stanowiły
jak gdyby zagraniczne posiadłości Prus. Zazdrość innych państw
niemieckich względem Prus zostawiłaby je własnym sitom, a zmobilizowana
armia polska mogła się z nimi mierzyć. Godzi się przypuszczać, że nawet
despotyczni monarchowie wtedy przynajmniej po cichu sprzyjaliby Polakom,
nie mówiąc o ludach, i Prusacy, którzy mądrze o sobie myśląc,
przypisują wrogom także rozumne plany, prawie od Kongresu Wiedeńskiego
brali w rachubę możliwość wojny z Kongresówką, a ich ministrowie myśleli
o przygotowaniu się na tę ewentualność. Kongresówka, powiększona o
Poznań i Gdańsk, o ile nie Królewiec, mogła sobie w stosunku do Rosji
zapewnić takie stanowisko, że jej wolności konstytucyjne byłyby bardziej
szanowane w Petersburgu. Strachajło polityczny gotów zawołać: A cóżby
na to powiedział cesarz Mikołaj jako król polski i naczelny wódz wojska
polskiego? Z pewnością nie byłby tego rodzaju programem politycznym
więcej obrażony niż powstaniem, które w prawnym rozumieniu było tylko
buntem przeciw swojemu monarsze”.
Dodajmy do tego, że powstanie w zaborze pruskim i austriackim było wówczas rzeczą zupełnie możliwą.
Posłuchajmy, co mówi Tokarz: (Sprzysiężenie Wysockiego i noc listopadowa, Kraków 1925, s. 43).
„Pod
wpływem odgłosów Paryża poruszyła się nasamprzód Wielkopolska. Władze
pruskie od września poczęły zasypywać Berlin doniesieniami o zebraniach
szlachty, agitacji Tytusa Działyńskiego wśród chłopów, fermencie w
miastach i agitacji duchowieństwa. Zdawało się, że tutaj najprędzej
wybuchnie powstanie i obejmie Pomorze; obawiał się tego nawet Dybicz,
wysłany w końcu sierpnia do Berlina. Zwracano uwagę na to, że w całej
Wielkopolsce nie ma więcej ponad 15 tysięcy wojska pruskiego, podczas
gdy landwera miejscowa liczy 30 tysięcy i ma na miejscu swe magazyny
broni i oporządzenia. Ożywienie aspiracji narodowych dawało się odczuć i
w Galicji. Stało tu zaledwie 18 tysięcy wojska austriackiego, i to
oddziałów uzupełniających się w kraju, podczas gdy 30 tysięcy urlopników
przebywało po wsiach, ich broń i oporządzenie znajdowały się w miastach
powiatowych. W październiku, w przewidywaniu, że część wojska wypadnie
wyprowadzić stąd do Wioch w obawie o wybuch powstania, Metternich
zwracał się do Petersburga z oryginalną prośbą; chciał, aby Rosja
skoncentrowała nad granicą Galicji większe oddziały i tym przytłumiła
fermenty powstańcze tej dzielnicy”.
Wielkopolskę Tokarz nazywa najruchliwszą wówczas powstańczo dzielnicą Polski.
Niestety,
o akcji w kierunku antypruskim kierownicy i organizatorzy powstania nie
myśleli. Z Wielkopolską… Związek (spiskowców Wysockiego) nie posiadał
żadnych w ogóle stosunków (cytat z Tokarza, ibid., s. 60).
Tajne związki byłyby objawem naturalnym na ziemiach litewsko-ruskich
oraz w zaborach pruskim i austriackim, ale w Kongresówce były
niedorzecznością. A właśnie tam się pieniły, gdzie była dość duża
wolność, nie było ich prawie tam, gdzie panowała niewola. (cytat z
Zamorskiego, ibid.).
Powstanie
listopadowe było wojną wypowiedzianą Rosji w imieniu istniejącego
naówczas niewielkiego państwa polskiego – i wojną bez określonego celu i
programu. Wojna ta nie mogła – absolutnie nie mogła – skończyć się
inaczej, jak klęską. Bo jej sprawcy zupełnie nie brali pod uwagę
niesłychanie ważnej konsekwencji tej wojny, jaką byłoby w razie
większych powodzeń polskiego oręża wmieszanie się w nią Prus.
Wojna
polsko-rosyjska z lat 1930-31 była wojną trudną do wygrania nawet w
warunkach odosobnionej walki dwóch przeciwników. Jak wiadomo, zakończyła
się ona naszą klęską dzięki zwycięstwom samego tylko oręża rosyjskiego.
Ale przy dużym naszym wysiłku, zręczności, determinacji i szczęściu
naszych wodzów, sprzyjającym splocie okoliczności itd. mogła się ona
ostatecznie – wobec osłabienia Rosji wojną turecką i niezbyt pomyślnego
jej stanu wewnętrznego – zakończyć i naszym orężnym nad Rosją
zwycięstwem. Ale wówczas automatycznie na widownię wystąpiłyby Prusy.
Wzięci we dwa ognie, zaatakowani w plecy, musielibyśmy nieuchronnie
ponieść klęskę. Tak więc wywołanie w roku 1830 wojny z Rosją było błędem
– i to błędem wielkim.
Warto
się przyjrzeć, jak doszło do popełnienia tego błędu. Przypomnijmy
sobie, że sprawcą i organizatorem powstania listopadowego był
podporucznik Wysocki. Jest to doprawdy dość dziwna wojna, którą na
własną rękę i odpowiedzialność, w imieniu państwa mającego własny rząd i
silną armię posiadającą na swym czele liczną plejadę generałów,
wypowiada porucznik. Mimo wszystko trudno się nie zgodzić, że
decydowanie o tak ważnej rzeczy jak sprawa wojny i pokoju nie należy do
podporuczników. Gdybyśmy dziś ujrzeli w Polsce podporucznika czy choćby
porucznika albo kapitana na własną rękę wszczynającego wojnę z Rosją,
uznalibyśmy go chyba za człowieka chorego umysłowo.
Ale
zgódźmy się ostatecznie z ewentualnością, że pod mundurem podporucznika
może się kryć polityczny i wojskowy geniusz. Wyjątkowe sytuacje
usprawiedliwiają wyjątkowe przedsięwzięcia. Można by nie mieć pretensji
do podporucznika Wysockiego, gdyby wszczynając wojnę z Rosją
równocześnie wziął na siebie odpowiedzialność za losy tej wojny. To
znaczy obalił istniejący w Polsce rząd – i sam na czele rządu stanął,
sam również objął naczelne dowództwo wojska albo kogoś zgodnego z nim w
poglądach mianował wodzem naczelnym.
Nic
podobnego miejsca nie miało. Organizatorzy powstania – z Wysockim na
czele – myśleli tylko o tym, by powstanie zacząć. Nad tym, co będzie
dalej, zgoła się nie zastanawiali. Przypuszczali oni, że najwybitniejsze
autorytety w narodzie z chwilą, gdy powstanie wybuchnie, od razu na
jego czele staną i poprowadzą je dalej. Gdy po wybuchu nikt z wybitnych
autorytetów samorzutnie kierownictwa nie objął, organizatorzy wybuchu
uporczywie i rozpaczliwie zwracali się do coraz to nowych osób z prośbą o
objęcie władzy. Wytworzyła się przy tym paradoksalna sytuacja, że
najuporczywiej błagano o pokierowanie powstaniem tych, którzy byli jego
przeciwnikami.
Posłuchajmy,
z jaką rozpaczliwą wytrwałością nalegano np. na znanego i powszechnie
lubianego generała Stanisława Potockiego, byłego uczestnika powstania
Kościuszki.
„Między
kościołem św. Aleksandra i Instytutem Głuchoniemych Podchorążówka
spotkała gen. Stanisława Potockiego. Jechał na pięknym gniadoszu, w
płaszczu, przy szpadzie i szarfie, w stronę Belwederu, aby być radą i
pomocą Konstantemu, jego jedyną siłą żywą tej nocy. Szlegel, Wysocki,
następnie poszczególni podchorążowie poczęli go prosić, aby stanął na
czele Szkoły, objął buławę hetmańską powstania. Prosili długo, uparcie,
natarczywie. Zaklinam Cię – miał podobno mówić do niego Wysocki – na
miłość ojczyzny, na więzy Igelstroma, w których tak długo jęczałeś,
żebyś stanął na naszem czele. Nie sądź, że sama Szkoła powstała. Całe
wojsko zmierza do swoich stanowisk i jest z nami.
Generale! Prowadź nas dalej! – wołali podchorążowie. Jeden z nich, Nereusz Różański, miał przypaść podobno do jego ręki. Potocki odpowiadał łagodną ,wymijającą trochę mową; nie groził, nie oburzał się. Dzieci – mówił – uspokójcie się! W końcu na rozkaz Wysockiego szeregi rozstąpiły się i przepuściły Potockiego. Nie podniosła się jeszcze przeciw niemu żadna ręka, choć wiedziano dobrze, że jedzie do Belwederu”. (cytat z Tokarza, 146-147).
Później
przez szereg godzin Potocki był energicznym organizatorem kontrakcji
przeciwko powstaniu. Z pewnością nie czynił tego dla miłości Rosji, lecz
z przekonania, iż jak najszybsze zduszenie powstania leży w interesie
Polski. Widzimy go jak gromadzi wojska, jak aresztuje
oficerów-powstańców, jak agituje po oddziałach, by się do powstania nie
przyłączały. Mimo to powstańcy w dalszym ciągu ponawiali próby, by go
postawić na czele powstania.
Jeszcze
między godziną 10 i 11 Wysocki i Szkoła Podchorążych zwracali się do
gen. St. Potockiego, bez względu na całą jego działalność poprzednią, na
to wreszcie, że strzelano już do niego parę razy na ul.
Marszałkowskiej, z prośbą o objęcie dowództwa. Szkoła podeszła wtedy na
Rymarskiej do stojącego tutaj z półplutonem pułku 2. p.l. kpt. Reymana i
zawołała: "Gdzie Potocki?". Rejman zaprowadził jej delegatów, między
nimi podchorążego Nyko, do Banku Polskiego, do mieszkania Lubeckiego,
gdzie znajdował się Potocki. Nyko przemawiał tu do Potockiego, mówił, że
zginęli już Trębicki, Blumer i Hauke – i że oprócz niego nie ma już
generała, który mógł objąć dowództwo, podchorążowie chórem przyłączyli
się do tej prośby. Potocki wymawiał się od przyjęcia dowództwa”. (cytat z
Tokarza, s. 192-193).
Ostatecznie
Potocki poszedł w ślady generałów wymienionych wyżej: został
zastrzelony około godz. 1 w nocy przez grupę powstańców, których
namawiał, aby powstanie porzucili.
Równie jaskrawym nieporozumieniem było zwracanie się przez powstańców o objęcie dowództwa nad powstaniem do gen. Chłopickiego.
Ppor. Dobrowolski, zwracając się do Chłopickiego, podał mu swój pałasz, mówiąc:
"Pomagaj
nam, generale! Teraz czas!" "Zastanów się pan – odpowiedział Chłopicki –
co pan czynisz!" .Generale, nie czas się zastanawiać!" " Dajcie mi
spokój – powiedział wreszcie Chłopicki. Idę spać". I poszedł do Komisji
Rządowej wojny, do mieszkania ppłk. Sobieskiego, gdzie całą noc spędził
na rozmowie przy fajce ze Schwerinem, Sobieskim i Denhoffem, potępiając
brutalnie wybuch: „Półgłówki zrobiły burdę, którą wszyscy ciężko
przypłacić mogą. Mieszać się do tego nie należy… Marzyć o walce z Rosją,
która trzemakroć sto tysiącami wojska zalać nas może, gdy my ledwie
pięćdziesiąt tysięcy mieć możemy, jest pomysłem głów, którym piątej
klepki brakuje”. (cytat z Tokarza, s. 121).
Chłopicki stanął później na czele powstania, ale dopiero wówczas, gdy wojna z Rosją była już faktem, nie dającym się odwrócić.
„Sprzysiężeni
mieli w czasie nocy listopadowej szukać wodza gorączkowo wszędzie,
błagać o objęcie buławy każdego niemal człowieka ze szlifami
generalskimi, zabijać nawet opornych kandydatów, byleby tylko nie sięgać
po buławę dłońmi własnymi”. (cytat z Tokarza, s. 112).
Tokarz
podaje cale listy osób (np. na s. 192), do których się bezskutecznie
zwracano o objęcie dowództwa lub wejście w skład rządu.
Spisek
listopadowy to było: „jedyne w swoim rodzaju sprzysiężenie bez
ideologii własnej, którego celem miała być rewolucja posiadająca sankcję
kierowników jawnej, legalnej polityki narodu, rewolucja, której sprawcy
z góry zamykali sobie usta i na drugi dzień po wybuchu zniknąć mieli ze
sceny”. (cytat z Tokarza, s. 28).
Bezradne
stanie w miejscu akcji powstańczej w pierwszych tygodniach powstania
jest faktem powszechnie znanym. Mniej znanej, całkowitej, rozpaczliwej
bezradności powstania w jego pierwszych godzinach i przez całą pierwszą
noc, poświęcona jest właśnie cytowana tu niejednokrotnie książka
Tokarza.
Powstanie
zaraz po wybuchu stanęło na martwym punkcie, bo sami jego organizatorzy
nie wiedzieli, do czego dążą i co mają osiągnąć. Później z wybuchu
Powstania Listopadowego wyłoniła się niejako automatycznie wojna z Rosją
– wojna bez celu i nadziei – której jednak sam poryw patriotyczny dał
jaki taki ład i rozmach. Ale w swoich początkach powstanie listopadowe
jest typowym przykładem zwykłej bezmyślnej politycznej burdy.
Burdy,
które państwa prowadzące politykę kolonialną wywołują w krajach
egzotycznych na to, by mieć w nich pretekst do interwencji1, wyglądają
dokładnie tak samo. Oficer tubylczy, podbuntowany przez działających na
rzecz państwa europejskiego agentów albo po prostu przekupiony, oficer
na czele garści żołnierzy wywołujących ruch, tak samo nie myśli o tym,
co ma z tego rozruchu wyniknąć. On wie tylko jedno: jego zadaniem jest
rozruch. Ze skutkami tego rozruchu niech już sobie radzą inni.
Postawa
sprawców powstania listopadowego wygląda, niestety, zupełnie podobnie.
Wiedzieli oni tylko tyle, że mają do skutku doprowadzić wybuch; o jego
następstwach z całą beztroską nie myśleli.
„Myśl,
że powstanie listopadowe było awanturą wykonaną na zamówienie czynników
Polsce wrogich, zjawiła się już w umysłach współczesnych. O wywołanie
powstania posądzano Konstantego. Niektórzy, np. Chłopicki, podejrzewali
go o celową prowokację zmierzającą do zyskania pozorów do odebrania
Królestwu jego praw”. (cytat z Tokarza, s. 231). My byśmy zresztą
zwrócili nasze podejrzenia raczej ku Prusom, no i ku działającej zarówno
na rzecz Prus jak i na rzecz rewolucji (w danym razie rewolucji
francuskiej) masonerii.
Dodać
tu jeszcze należy, że ludzie robiący powstanie byli ludźmi bardzo
miernej skali. O Wysockim mówił jego przełożony, ppłk Olędzki:
„Dowiedziałem się, iż jest tępego pojęcia, a nawet cała Szkoła uważa go
za człowieka ograniczonego”. (Tokarz, s. 21). Słynny generał Ignacy
Prądzyński powiedział o nim: „Wysockiego poznałem w ciągu wojny… Trudno
sobie wystawić… jak łatwo było nim pokierować”. (Tokarz, s. 22).
„Wysocki był tylko zdecydowanym, bardzo dobrym subalternem. ..ale niczym
więcej”. (Tokarz, s. 22). Ze wszystkiego, co wiemy dziś o Wysockim,
wynika jasno, że był to człowiek kierowany stale przez innych,
stanowiący ich narzędzie. Źródła wpływów domyślić się nietrudno, choć w
śledztwie o tych właśnie wpływach Wysocki nie chciał powiedzieć ani
słowa. (Tokarz, s. 22).
Gorzej
znacznie wypada charakterystyka drugiego wybitnego organizatora
wybuchu, podporucznika Zaliwskiego2. Był to człowiek miernych zdolności,
a obok tego ambitny, podstępny, nie przebierający w środkach
karierowicz i spryciarz. (Tokarz, s. 46-50).
Na
ogół organizatorom spisku i wybuchu powstania nie można odmówić dobrych
chęci i ideowości. Ale, jak mówi przysłowie, dobrymi chęciami piekło
jest wybrukowane. Historycy rozczulają się i unoszą nad
nieskazitelnością duszy, siłą i wzniosłością uczuć tych kilkunastu
młodzieńców, którzy uderzyli na Belweder. Być może mają słuszność.
Niemiec ma na to trafne określenie: Gute Leute,aber schlechte Musikanten. My byśmy powiedzieli: zacni ludzie, ale marni politycy. „Po co się więc brali do polityki?” (cytat z Zamorskiego).
Niestety jednak, ideowość i bezinteresowność organizatorów powstania niebyła bynajmniej całkowita.
Rdzeniem powstania była młodzież ze Szkoły Podchorążych. A ona właśnie miała poważny, osobisty interes w tym, by powstanie doszło do skutku. Ilość etatów oficerskich w Królestwie, którego armia była wszak dalszym ciągiem wielkiej armii polskiej w okresie napoleońskim, była przepełniona. Toteż awanse młodzieży wojskowej, zapisującej się do szkoły już w okresie pokoju, posuwały się naprzód krokiem żółwim.
Przeszło
1/3 wychowanków (35%) służyła w wojsku dziewięć i więcej lat, niektórzy
aż 13. (cytat z Tokarza, s. 17). Dodajmy od razu, że ci seniorowie
Szkoły stanowili w niej najgorszy materiał. (Tokarz, s. 16). Szkoła
była, musiała być czynnikiem rewolucyjnym w wojsku, a nawet w
całokształcie życia Królestwa… Zamknięcie tej rzutkiej, gorącej
młodzieży na tyle lat życia monotonnego i bezcelowego, odjęcie jej –
wobec przepełnienia etatów oficerskich w wojsku Królestwa, na co nie
było rady – nadziei awansu, raniło głęboko jej ambicje i temperamenty,
czyniło podatną na wszelkie wezwanie powstańcze. Od powstania oczekiwała
usunięcia z szeregów oficerów starszych i zużytych, zbyt silnie
ulegających Konstantemu, poważnego powiększenia wojska, które da jej
awans, a z nim możność okazania swych zdolności. (Tokarz, s. 18).
Nastroje
podchorążych najlepiej charakteryzuje następująca, zacytowana przez
Tokarza (s. 18-19) autentyczna rozmowa z początków października 1830 r.:
"Cóż, wkrótce będziesz oficerem!" "Dlaczego?" "Była rewolucja we
Francji i w Belgii, i u nas wkrótce nastąpi… Jest zamiarem uwięzić
Wielkiego Księcia, wojsko rosyjskie rozbroić, generałów pozabijać,
dowódców wojska polskiego, starych i żonatych oficerów usunąć".
Wśród
przyczyn powstania należy wymienić jeszcze jeden motyw – już zupełnie
brzydki. Władze były na tropie spisku (Konstanty wiedział już o nim) –
spiskowcy zdecydowali się na wybuch powstania między innymi dlatego, że
obawiali się, iż w przeciwnym razie ulegną aresztowaniu. Aby ratować
siebie samych, popchnęli w odmęt ryzykownych wydarzeń ojczyznę.
Zachowało się wspomnienie rozmowy odbytej 21 listopada przez Zaliwskiego, Wysockiego i Bronkowskiego z historykiem Lelewelem:
„Gdyby
można wiedzieć, mówił Lelewel, że Austria lub Francja ujmie się za
nami, natenczas moglibyśmy przedsięwziąć; inaczej wątpię, gdyż nam samym
trudno się będzie oprzeć. Na tę odpowiedź oświadczyliśmy, że trudno
będzie cofnąć się i jeżeli nie podniesiemy broni, to nas wszystkich
powieszą, a tak powstaniemy i można będzie mieć nadzieję, że się uda i
postanowiliśmy raz powziętego nie odstąpić zamiaru. Dn. 26 listopada
odbyła się druga rozmowa, w której Lelewel3 odradzał powstanie. Na co
odpowiedzieliśmy, że nie ma środka, aby się cofnąć”. (cytat Tokarza, s.
99-100).
* * *
Powstanie
listopadowe, tak samo jak insurekcja kościuszkowska, miało oblicze
dwojakie: było wojną i rewolucją. Pierwiastki rewolucyjne przejawiły się
już w ciągu pierwszej nocy powstania. Przejawiły się one po pierwsze w
zdobyciu arsenału przez motłoch i rozebraniu przezeń zapasów broni, z
wielkim uszczerbkiem dla późniejszej wojny, i w innych wystąpieniach
zrewolucjonizowanej cywilnej ludności, a po wtóre, i to przede
wszystkim, w wymordowaniu grupy generałów.
O
zastrzeleniu świetnego, nieposzlakowanego generała Potockiego pisaliśmy
już wyżej. Prócz niego pchnięto bagnetem i dobito strzałem generała
brygady Blumera, który wystąpił jako przeciwnik powstania (Tokarz pisze o
nim: „…świetny, niezrównany prawie oficer piechoty z wojen lat 1809 i
1812, dawny żołnierz kościuszkowski, legionista, z tych co to byli na
San-Domingo”), zastrzelono generała Tomasza Siemiątkowskiego, również
czynnego uczestnika akcji przeciwpowstańczej (Tokarz pisze: „…bardzo
zdolny oficer z czasów napoleońskich, pełniący obowiązki szefa Sztabu
Głównego”). Zastrzelono przez pomyłkę sekretarza generalnego Komisji
Rządowej Wojny generała Nowickiego, biorąc go z powodu podobieństwa
nazwisk za rosyjskiego generała Lewickiego, zabito gen. Stanisława
Trębickiego (Tokarz pisze o nim: „…świetny ten oficer, inspektor i
właściwy wychowawca piechoty naszej, wysyłany stale na manewry
zagraniczne, był najwybitniejszym bodaj przedstawicielem generalicji
ówczesnej. Reprezentował w niej dużą naprawdę wiedzę i tężyznę zawodową
oraz charakter niepowszedni; był przy tym stosunkowo młody, liczył
zaledwie lat 38”).
Zamordowano
wreszcie ministra wojny gen. Maurycego Hauke oraz szefa sztabu
artylerii płk. Filipa Maciszewskiego. Tokarz pisze o tych zabójstwach:
„Zabicie Haukego, Meciszewskiego i Trębickiego nie było usprawiedliwione
niczym. Nie stali na czele oddziałów, nie reprezentowali w danej chwili
żadnej siły oporu, tak jak ją reprezentowali Blumer, Siemiątkowski lub
St. Potocki; można ich było bezpiecznie osadzić na odwachu w arsenale,
jak to uczyniono z Redlem i gen. Bontemps. Zabiła ich też nie
rzeczywista potrzeba, ale zawiedziona miłość tej młodzieży powstańczej,
szukającej tak natarczywie wodza wśród starszyzny własnej. Zabito
wreszcie – bez potrzeby – niektórych Rosjan. O mały włos również nie
zabito pułkownika, późniejszego generała i słynnego bohaterskiego
obrońcy Woli Sowińskiego oraz gen. Bontemps, nieocenionego później
organizatora naszego przemysłu wojennego”. (słowa Tokarza, s. 189).
„Dlaczego
po nocy belwederskiej – pisze Zamorski – zamordowano kilku wyższych
oficerów, trudno psychologicznie wyjaśnić. Zapewne wstydzono się
wypuszczenia cało Konstantego i wyładowano swój animusz na tych kilku
ludziach, którzy nie okazali zachwytu z powodu awantury. Rewolucja
nieuzasadniona wymaga najwyższego entuzjazmu”.
Jeszcze
wyraźniej rewolucyjny charakter – do złudzenia przypominający
najgorętsze chwile insurekcji kościuszkowskiej – miały wypadki dnia 15
sierpnia 1831 r. w Warszawie. W czasie rozruchów ulicznych tłum, wśród
okrzyków "śmierć zdrajcom!", powywieszał na latarniach lub w inny sposób
wymordował generałów Jankowskiego, Bukowskiego, Sałackiego, Hurtiga,
szambelana Fenshave, niejakiego Bentkowskiego i panią Baranow. Poza tym
wymordowano znaczną liczbę powywlekanych z aresztów szpiegów, agentów
dawnej policji tajnej itp.
Nazajutrz
powieszono znowu parę osób podejrzanych o szpiegostwo, rozbito kilka
szynków. Tenże sam tłum żądał od rządu sprawozdania ze swej polityki – i
rząd przed deputacją tłumu z postępowania swego się tłumaczył. Dodajmy,
że rozruchy te miały za początek wiec podburzający, któremu
przewodniczył neofita Czyński. Mickiewicz napisał o nim: „Pół jest
żydem, pól Polakiem, pół cywilnym, pół żołdakiem, pół jakobinem, pół
żakiem, lecz za to całym łajdakiem”.
W
wypadkach powstania listopadowego odegrali zdaje się dużą rolę –
znacznie większą niż szeroki ogół przypuszcza – Żydzi i ludzie
żydowskiego pochodzenia, frankistów nie wyłączając (patrz rozprawkę
Stanisława Didiera, Powstanie Listopadowe a żydzi, "Myśl Narodowa", 1934, Nr 40, oraz Rolicki, Zmierzch Izraela, s. 303-305 i 326-328).
* * *
Czy
są dowody na to, że powstanie listopadowe jest dziełem masonerii? Jest
rzeczą bezsporną, że sprzysiężenie Wysockiego wywodzi się z tzw.
masonerii narodowej i będącego jej dalszym ciągiem Towarzystwa
Patriotycznego. Wykazuje to między innymi i Tokarz w swej książce o tym
sprzysiężeniu.
Na Szkolę Podchorążych zwróciło baczną uwagę podobno już Wolnomularstwo Narodowe. Zaliwski opowiada, że we wrześniu w roku 1820, gdy był wychowankiem Szkoły, przyjęto go do organizacji Łukasińskiego i polecono stworzyć ośrodek w Szkole, nie zdradzając jednak przed nikim, że należy do organizacji wyższej… Organizacja ta istniała i za czasów Towarzystwa Patriotycznego, stanowiąc jedną z jego filii. Wysocki prawie na pewno w czasie swego pobytu w Szkole należał do organizacji będącej filią Towarzystwa Patriotycznego i wówczas utrzymywał bliższe stosunki z paroma ludźmi tego obozu. Był świadkiem kaźni Łukasińskiego w dniu 2 października 1824 i obraz jej pozostał w sercu jego na cale życie, stał się dla niego punktem wyjścia. Zaliwski w czasie pobytu w Szkole Podchorążych został przyjęty do wolnomularstwa narodowego.
Na Szkolę Podchorążych zwróciło baczną uwagę podobno już Wolnomularstwo Narodowe. Zaliwski opowiada, że we wrześniu w roku 1820, gdy był wychowankiem Szkoły, przyjęto go do organizacji Łukasińskiego i polecono stworzyć ośrodek w Szkole, nie zdradzając jednak przed nikim, że należy do organizacji wyższej… Organizacja ta istniała i za czasów Towarzystwa Patriotycznego, stanowiąc jedną z jego filii. Wysocki prawie na pewno w czasie swego pobytu w Szkole należał do organizacji będącej filią Towarzystwa Patriotycznego i wówczas utrzymywał bliższe stosunki z paroma ludźmi tego obozu. Był świadkiem kaźni Łukasińskiego w dniu 2 października 1824 i obraz jej pozostał w sercu jego na cale życie, stał się dla niego punktem wyjścia. Zaliwski w czasie pobytu w Szkole Podchorążych został przyjęty do wolnomularstwa narodowego.
Zdaje
się, że i stworzony przez niego (Wysockiego) Związek swoje powstanie
zawdzięczał natchnieniu lewicy epigonów Towarzystwa… Wysocki nie był w
ogóle człowiekiem jakiejkolwiek inicjatywy… Tak czy inaczej, czy
epigonowie Towarzystwa dali inicjatywę do powstania Związku, czy też
postanowili go opanować dopiero po jego zawiązaniu, jest faktem, że
wzięli go pod kuratelę od razu.
Cóż
to była "masoneria narodowa"? Był to tajny związek typu masońskiego,
którego założycielem był major Walerian Łukasiński – wsławiony swym
tragicznym losem późniejszy więzień, zmarły w twierdzy w Schilusselburgu
nad jeziorem Ładoga w r. 1868, po 44 latach więzienia (aresztowany w r.
1824).
Źródłowych
danych dotyczących "masonerii narodowej" i w ogóle wszelkich
organizacji masońskich z owej epoki posiadamy wyjątkowo wiele. Danych
tych dostarczył nam proces Łukasińskiego, dostarczyły akta ówczesnej
policji itp. (St. Małachowski-Łempicki pisze w książce Raporty szpiega Mackrotta o
wolnomularstwie polskim 1819-1822, Warszawa), że takiego źródła do
dziejów wolnomularstwa, jakim są owe raporty nadzwyczaj zręcznego agenta
policji, trudno szukać u wielu innych narodów.
Obszerną
monografię, dotyczącą zarówno Łukasińskiego, jak i wolnomularstwa
narodowego, otrzymaliśmy również i ze strony masońskiej. Jest nim
dwutomowe dzieło prof. Szymona Askenazego Łukasiński. W świetle
tych danych, masoneria narodowa rysuje się jako tajny związek,
stawiający sobie na pozór za wyłączne zadanie walkę rewolucyjną o
wyzwolenie Polski.
W istocie – związek ten był niewątpliwie związany ścisłymi nićmi i z innymi odgałęzieniami masonerii.
Polska nauka historii traktuje ten fakt w sposób dość niefrasobliwy – można by powiedzieć: naiwny. Np. prof. Władysław Smoleński pisze (Dzieje narodu polskiego, wyd. szóste, Kraków 1921, s. 461):
„Dla
zabezpieczenia się od pościgów policji postanowili związek swój pokryć
formami towarzystw jawnych i dozwolonych, wolnomularskich. Wielkim
mistrzem wolnomularstwa narodowego obrany został Łukasiński, który
począł zakładać loże w pułkach polskich i miastach wojewódzkich, a nawet
poza granicami Królestwa. Dla wciągnięcia do prac związkowych szerszych
kół społecznych zamierzał Łukasiński zreformować towarzystwa
wolnomularskie dozwolone i w tym celu porozumiał się z wielkim mistrzem
ich, Stanisławem Potockim. Reforma miała być dokonana na korzyść celów
narodowych, które w wolnomularstwie dotychczasowym ustępowały miejsca
zadaniom ogólno-humanitarnym. Zabiegi te nie uszły oka szpiegów,
skutkiem czego w r. 1821 wyszedł ukaz carski zamykający wszystkie loże
wolnomularskie i zabraniający towarzystw tajemnych”.
W
świetle powyższych wywodów, wolnomularstwo narodowe rysuje się jak
gdyby wyższy, ściślej zakonspirowany stopień wolnomularstwa zwykłego,
bynajmniej nie mającego cechy narodowej.
Że
"wolnomularstwo narodowe" i "Towarzystwo Patriotyczne" (które
zgrupowało niedobitków lóż po ich rozwiązaniu) miały ścisły związek z
tajnymi związkami niepolskimi, dowodzi fakt, że Towarzystwo Patriotyczne
zostało przez policję wykryte dzięki nieudanej próbie rewolucji w
Petersburgu w grudniu 1825 r.(spisek tzw. dekabrystów) i dzięki danym
zdobytym przez policję rosyjską przy likwidowaniu (w Petersburgu!) tego
czysto rosyjskiego spisku.
Pewną
wskazówkę co do tego, czym była masoneria narodowa, daje nam również
drobny na pozór, lecz znamienny fakt, charakteryzujący osobę
Łukasińskiego: był on zdecydowanym filosemitą i napisał nawet rozprawę
prożydowską, starającą się zbić tezy dwóch polskich broszur
antysemickich, z których jedna zawierała m.in. wniosek, iż należy Żydów
wysiedlić z Europy i osadzić na osobnym terytorium "na granicach
Wielkiej Tatarii", tj. w Środkowej Azji (Askenazy, Łukasiński, wyd. II, Warszawa 1929, tom I, s. 43-45).
Należy w jednym punkcie przyznać rację słynnemu Nowosilcowowi, który w r. 1821 napisał: La Frangmaconnene peut ëtre envisageé comme la Skurce principale et la mereé de toutes les seciétés secrétes (Askenazy, ibid., II,s.
365-366). Zwykła, kosmopolityczna, kierowana przez Żydów masoneria była
z pewnością "matką i źródłem" również i "masonerii narodowej", mającej
rzekomo wyłącznie cele narodowo-polskie.
Istnieje
bardzo wiele organizacji masońskich, pozornie zupełnie niezależnych
wzajemnie od siebie. Niejeden dzisiejszy członek masonerii angielskiej,
staropruskiej czy innej jest o tym święcie przekonany, że masoneria ta
żadnym obcym wpływom nie podlega. Przekonanie to podzielają nieraz
członkowie nawet najwyższych stopni organizacyjnych.
Ale
bo też uzależnienie poszczególnych odgałęzień masonerii i innych
tajnych związków typu masońskiego od międzynarodowych władz masońskich,
najściślej związanych z żydostwem, najczęściej bynajmniej się nie odbywa
w trybie oficjalnego podporządkowania hierarchicznego. Każda
organizacja typu masońskiego – a i większa część tajnych związków, pod
względem form do masonerii niepodobnych, związana jest z najwyższym
ośrodkiem masońskim nićmi pośrednimi i bardzo starannie
zakonspirowanymi. Dzieje się to tą drogą, że niektóre osoby odgrywające
dużą rolę w danej organizacji – nie zawsze zresztą rolę formalnie
kierowniczą, częstokroć tylko rolę doradcy i inspiratora formalnego
kierownika albo jakąś inną rolę nieoficjalną, lecz wpływową – należą
równocześnie, w najgłębszej tajemnicy, do wyższego ośrodka masońskiego i
od niego otrzymują rozkazy, które potem ostrożnie i oględnie starają
się danej organizacji rzucać, sącząc je powoli jako własne rady czy
wnioski; organizacja dana często, a nawet najczęściej nie zna istotnych
motywów narzucania jej takiej czynnej decyzji czy poglądu i pozyskana
jest dla nich argumentami nic wspólnego z tymi istotnymi motywami nie
mającymi. Rolę tych przewodników wpływu masońskiego do innych tajnych (a
zresztą też i jawnych) organizacji odgrywają najczęściej, choć zresztą
niewyłącznie, żydzi i krypto-żydzi, toteż organizacje, w których osoby
żydowskiego pochodzenia lub z żydami związane zajmują stanowiska
wpływowe, należy już z góry uznać za podejrzane o związek z masonerią.
Zapewne
tą samą metodą – o ile nie było formalnych związków hierarchicznych, co
też bynajmniej wyłączone nie jest, masoneria narodowa i Towarzystwo
Patriotyczne związane były z masonerią międzynarodową.
Spisek
Wysockiego związany był z Towarzystwem Patriotycznym. Sam Wysocki był
człowiekiem o małej inicjatywie, którego trudno posądzać o zdobycie się
na krok samorzutny. Towarzystwo Patriotyczne i jego macierz, masoneria
narodowa, były organizacjami typu masońskiego aż do takich szczegółów
jak nazwa. Miały one udowodnioną styczność z masonerią Potockiego i z
rosyjskimi Dekabrystami. Ich założyciel (Łukasiński) był notorycznym
filosemitą.
Powstanie
listopadowe było szkodliwe z punktu widzenia interesów Polski, leżało
jednak – z uwagi na rewolucję francuską – w pilnym interesie masonerii.
Było ono przedsięwzięciem bez dalszego planu, mającym charakter ruchawki
nie stawiającej sobie ścisłych celów, obliczonych na okres późniejszy
niż najbliższe godziny i dni i robiącym wrażenie burdy politycznej,
wykonanej na zamówienie i stanowiącej cel sam w sobie. Wreszcie
masoneria zachodnioeuropejska przebąkuje dziś z lekka o tym, że
powstanie listopadowe zrobione było na jej zamówienie – i w interesie
rewolucji francuskiej. W świetle powyższych faktów przyjąć można nieomal
za pewnik, że tak było istotnie.
Należy
tu jeszcze wziąć w rachubę dodatkowy czynnik, jakim mógłby być
ewentualny bezpośredni udział stale z masonerią współdziałającej ręki
pruskiej. Posłuchajmy następującej rewelacji Didiera:
„Wypadki
nocy listopadowej pobudziły do działania wrogie Polsce żywioły.
Energiczną akcję rozwinął… konsul pruski Schmidt. Jego złowrogą zasługą
było, że nie dopuścił do zlikwidowania rozwijających się wydarzeń i
spowodował, że stały się one podstawą do późniejszej walki zbrojnej.
Pośredniczył on bowiem w poufnej rozmowie pomiędzy Władysławem Zamoyskim
a W. Księciem w ofiarowaniu, w imieniu masonerii, korony polskiej,
<bratu w zakonie> Konstantemu. Układy te zostały udaremnione
wprawdzie na posiedzeniu Rady Administracyjnej przez męskie wystąpienie
Lubeckiego, który przeszkodził w swoim czasie rosyjskiemu ministrowi
skarbu Kankrinowi (z pochodzenia niemieckiemu żydowi) w zrujnowaniu
ekonomicznym Królestwa. Pertraktacje w Wierzbnie uniemożliwiły jednak w
pierwszych dniach po nocy listopadowej jasność i decyzję zarządzeń
władz, co sprawiło, że rozwój wypadków potoczył się znaną, a tak smutną
losów koleją. Pewne koła dążyły też do wywołania jak najżywszych
nieporozumień wewnątrz tajnych organizacji, ażeby pozbawić w nich
decydującego głosu rdzenny żywioł polski”. (St. Didier, Powstanie Listopadowe a żydzi, "Myśl Narodowa", 1934, Nr 40).
Należy
wreszcie wziąć pod uwagę ciągłość wpływu masonerii na nasze organizacje
spiskowe. Powstania odbywały się w Polsce w dużych odstępach czasu –
ale spiski powstańcze trwały nieprzerwanie. Jeżeli w jednym okresie
wiemy na pewno o związkach naszych tajnych organizacji z masonerią albo z
takimi ruchami jak francuski jakobinizm itp., to możemy być pewni, że i
winnych okresach związki te miały miejsce.
Spiski
w latach 1815-1831 z pewnością miały ścisły związek ze spiskami epoki
Sejmu Czteroletniego i powstania Kościuszki. Działali w nich ci sami
ludzie i pojawiały się te same dążności.
Jednym z ludzi stanowiących taką "arkę przymierza między dawnymi i nowymi laty" był np. słynny Kołłątaj.
Kołłątaj
w całym okresie swej działalności publicznej w latach 1788 do 1794,a w
jeszcze większym stopniu na schyłku, był człowiekiem partii. W roku 1794
utrwalił on ostatecznie swój związek z partią tzw. jakobinów polskich i
jak to wykażemy, podtrzymywał go aż do swej śmierci. Z łona tego
stronnictwa wyszedł cały szereg ludzi, którzy odgrywali wybitną rolę w
historii tajnych organizacji z lat 1813-1830, w powstaniu listopadowym, a
następnie przenieśli tradycję Kołlątajowską aż do stronnictw
radykalnych na emigracji po upadku powstania. (cytat z Wacława Tokarza: Ostatnie lata Hugona Kołłątaja, Kraków 1905, s. 8).
Tło
powstania listopadowego jest uderzająco podobne do tła powstania
Kościuszki. Wykonały jedno i drugie organizacje, którym da się wykazać
pokrewieństwo i związek. Nic więc nie staje na przeszkodzie twierdzeniu,
że oba te powstania wywołane zostały przez ten sam ośrodek centralny – i
w tym samym celu.
* * *
O
jakież straty powstanie listopadowe nas przyprawiło? Pisaliśmy już
wyżej o doraźnej, a olbrzymiej stracie politycznej, jaką było
zniszczenie Królestwa Kongresowego, będącego potężnym czynnikiem naszej
politycznej siły. Obok jednak tej straty doraźnej, do której dodać
jeszcze należy wielkie wyczerpanie narodu i zmarnowanie lub wypchnięcie
na emigrację najlepszych w tym pokoleniu sił, ponieśliśmy również szereg
olbrzymich strat o znaczeniu trwałym, strat nie dających się już
odrobić.
Po
pierwsze – zatraciliśmy ciągłość bytu państwowego. Do roku 1831 państwo
nasze i wszystkie gałęzie jego bytu żyły życiem nieprzerwanym, bo
trudno jest brać w rachubę ową przerwę między 1795 i 1807 rokiem, tak
krotką, że po jej upływie ci sami ludzie, zaledwie o 12 lat postarzali,
podjęli tę samą w odnowionym państwie pracę. Po roku 1831 państwo
polskie zginęło na lat blisko 90 – a więc musiało się następnie budować
jako twór nowy, z dotychczasowej nieprzerwanej żywej tradycji soków
czerpiąc. Przez powstanie listopadowe, w naszym bycie państwowym
nastąpiła blisko wiekowa przerwa, bo trudno jest mówić o tradycji
polskiego bytu państwowego w tak nikłym szczątku politycznym, jakim było
do roku 1846 wolne miasto Kraków albo tym bardziej w posiadającej w
latach 1866-1918 pewien dość zresztą szczupły zakres samorządu Galicji,
opierające wszak podstawy swego bytu nie na tradycji państwowej
polskiej, ale na ugruntowanych w niej już od lat blisko stu instytucjach
austriackich. Tak więc dzięki powstaniu listopadowemu z naszego
tysiącletniego dorobku zachował się tylko naród, ale nie zachowało się
państwo.
Wraz
z przerwaniem się ciągłości bytu państwowego przerwała się również i
ciągłość istnienia wielu należących do państwa instytucji. Przerwała się
np. ciągłość trwania polskiego wojska.
Pół
"rycerzy żywych" poszło za granicę wypełniać pustkę dnia ruchliwością,
zamaszystością, rozgłosem, który w późniejszych pokoleniach bardzo się
podobał i zasłaniał oczy na klęskę i jej skutki. W ten sposób naród
pożegnał się ze swoim wojskiem. Bo wojsko polskie z powstania
listopadowego było dalszym ciągiem drużyn piastowskich, rycerstwa
jagiellońskiego, kwarcianego, wojska Sejmu Czteroletniego, armii
insurekcyjnej Kościuszki i Legionów Dąbrowskiego; była to ta sama armia,
która za Chrobrego i Krzywoustego biła cesarzów niemieckich pod
Płowcami i Grunwaldem Krzyżaków, pod Kircholmem Szwedów, pod Kłuszynem
Moskwę, pod Chocimiem i Wiedniem Turków, pod Beresteczkiem Kozaków – ta
sama armia co pod Racławicami, Hohenlinden, Samosierrą itd. Z końcem
powstania, skończyła się ta nieprzerwana, prawie tysiąc lat trwająca
ciągłość armii narodowej, pułki rozwiązano, sztandary zabrano do Moskwy.
(Zamorski, ibidem).
W ten sam sposób jak ciągłość bytu armii, przerwała się ciągłość wielu innych instytucji narodowych.
A teraz druga wielka, niepowetowana strata. Powstanie listopadowe podcięło stanowisko polskości w Ziemiach Zabranych – ono to sprawiło, że tak dużą część Wschodnich Kresów utraciliśmy.
A teraz druga wielka, niepowetowana strata. Powstanie listopadowe podcięło stanowisko polskości w Ziemiach Zabranych – ono to sprawiło, że tak dużą część Wschodnich Kresów utraciliśmy.
Oddajmy znów głos Zamorskiemu.
„Odrębność
ziem polsko-ruskich, mimo zniesienia unii, została uszanowana przez
Rosję aż do czasu Powstania Listopadowego, a polegała na tym, że
językiem piśmiennym i kulturalnym ludności tych ziem pozostał język
polski, nawet według pojęcia rządu rosyjskiego. Nie tylko Kijów, który
od czasów Sobieskiego nie należał do Polski, ale i Odessa, która nigdy
do Polski nie należała, były z języka miastami pół polskimi; nie mówiąc
już o Żytomierzu, Berdyczowie czy Kamieńcu, które były miastami
polskimi. Syn mieszczanina, chłopa, popa po ukończeniu szkoły zostawał
Polakiem z języka, a coraz częściej z serca i przekonania. Taki był
wpływ znakomitych szkół Komisji Edukacyjnej i kuratorium wileńskiego.
Ludzie warstw niższych marzyli o zostaniu pełnymi Polakami, że było tam
mnóstwo szlachty czynszowej, którą dopiero uwłaszczenie 1864 uczyniło
bezdomnym proletariatem, że mieszczaństwo i inteligencja, wyrastająca z
podłoża miejscowego, była polska, zrozumiemy, iż Ruś południowa należała
za zgodą rządu rosyjskiego do zasięgu polskiej cywilizacji i że po
kilku pokoleniach działalności szkół polskich. Ruś prawobrzeżna
spolszczyłaby się duchowo i kulturalnie, a więc także i etnograficznie.
Klęska
powstania przerwała tę pracę. Szkoły polskie zamknięto, prawosławni
Polacy zostali przeważnie Rosjanami i polszczyzna ograniczyła się tylko
do szlachty. Uwłaszczenie zrujnowało później szlachtę czynszową, a
bolszewizm ziemiaństwo polskie i dziś nie mamy już czego szukać za
Smotryczem, a nawet za Zbruczem. Zmarnowanie kilkuwiekowej kolonizacji
polskiej oraz pochodu cywilizacyjnego polskiego w tamte strony zaczyna
się od klęski Powstania Listopadowego. Toteż zdarzenia historycznego,
które zaprzepaściło dla Polski ziemię kamieniecką, bracławską, kijowską
itd. nie można uznawać za zdarzenie radosne i dla Polski pożyteczne.
Jeszcze
lepiej niż na Rusi południowej było na Rusi północnej, zwanej Litwą.
Tam liczba Polaków – w czym nie tylko miasta i szlachta zaściankowa, ale
i chłopi katolicko-polscy byli znacznym czynnikiem – była tak wielka,
że nawet klęska Powstania Listopadowego i następujące po niej represje
nie zdołały odebrać temu krajowi cechy wybitnie, wprost etnograficznie
polskiej. Trzeba było jeszcze jednego powstania, mianowicie
styczniowego, masowego wysiedlenia setek wsi i zaścianków, całej orgii
tępicielskiej, aby z tych ziem polszczyznę wykorzenić – i to
niezupełnie, bo powstała wyspa białostocko-wileńska o większości
polskiej. Ale przed powstaniem listopadowym polszczyzna etnograficzna
sięgała pod Witebsk i Smoleńsk do Lepla.
I
gdy się te ogromne straty policzy, przychodzi do głowy pytanie, kto
kazał Polakom wywoływać te samobójcze powstania? Przecież ci zapaleńcy,
którzy czasem w ekstazie ginęli na polu bitwy w przekonaniu, że służą
Polsce, sprowadzili na Polskę skurczenie jej o dwie trzecie obszaru”.
(cytat z Zamorskiego, op. cit.).
Jak brutalne represje spadły na ziemie zabrane po powstaniu listopadowym, świadczy choćby fakt następujący:
„Rozkazem
tajemnym z roku 1831 polecił Mikołaj wydalić z guberni litewsko-ruskich
45 tys. rodzin szlachty polskiej w stepy czarno-morskie, besarabskie,
nadwołżańskie i nadkubańskie. Czynił to pod pozorem poprawienia bytu
materialnego tej szlachty, w rzeczywistości zaś w celu osłabienia
żywiołu polskiego na Litwie i Rusi”. (cytat z Władysława Smoleńskiego, Dzieje Narodu Polskiego, wyd. szóste, Kraków 1921, s. 509).
Powstaje teraz zagadnienie, co należało wówczas zrobić? Jaką politykę powinien poprowadzić Obóz Narodowy, gdyby wówczas istniał?
Trzeba
przyznać, że sytuacja była bardzo trudna. Rewolucja lipcowa w Paryżu
przez swoje odgłosy na wschodzie zagroziła poważnie istnieniu Królestwa…
Mikołaj postanowił poprowadzić krucjatę przeciw rewolucyjnej Francji i
Belgii. Chciał wciągnąć w nią Prusy tak, jak ongi, w r. 1805 Aleksander
zamierzał zmusić je siłą do wojny z Napoleonem; wywierał nacisk na
Austrię. Już 18 sierpnia z jego rozkazu minister sekretarz stanu
zapytywał Lubeckiego o to, jakie fundusze może oddać na mobilizację
wojska polskiego. W tym samym dniu cesarz donosił Konstantemu o tym,
jakie korpusy przeznacza na tę wojnę; żądał od niego projektu
mobilizacji wojska polskiego, korpusu litewskiego, korpusu rezerwowego
gwardii; omawiał sprawę okupacji Królestwa po wymarszu wojska naszego
przez rezerwy rosyjskie. Mobilizacji wojska polskiego domagał się w
każdym liście niemal, coraz bardziej stanowczo, bez względu na opór Prus
w tej sprawie. (Tokarz, Sprzysiężenie Wysockiego i noc listopadowa, s. 37).
Królestwo miało wyasygnować na utrzymanie wojsk rosyjskich przeszło 30 milionów złotych jako spłatę długu. (Tokarz, ibid., s. 38).
Sytuacja
była wyraźna. Urzeczywistnienie tego planu prowadziło do organicznego
wcielenia wojska naszego w skład armii rosyjskiej, do okupacji Królestwa
przez wojska rosyjskie, przekreślenia wyników polityki skarbowej
Lubeckiego, reorganizacji władz centralnych w duchu większego ich
uzależnienia od Rosji. Co pozostałoby Królestwu po takiej operacji, po
takiej wojnie – łatwo przewidzieć. (Tokarz, s. 38).
Co w tej sytuacji należało robić?
Dróg
ratunku było kilka. Przede wszystkim – można było i trzeba było
przedsięwziąć akcję polityczną, stawiającą sobie za ceł utrudnienie
Mikołajowi doprowadzenie wyprawy francuskiej do skutku. Mikołaj także
miał swoje trudności i swoje kłopoty – i wcale nie było pewne, że zdoła
zamiar swój urzeczywistnić. Wobec położenia międzynarodowego,
stwarzającego dla polskiej akcji zbrojnej niezbyt dogodną koniunkturę,
pozostawienie wszystkiego po staremu, a więc "rozejście się po kościach"
wyprawy Mikołaja byłoby dla nas ewentualnością najlepszą.
Nasza
akcja dyplomatyczna, mogąca sobie stawiać, a raczej stawiająca sobie
istotnie ten cel (gdyż polskie żywioły umiarkowane akcję taką
rzeczywiście prowadziły), korzystała tu z pomocy jednego bardzo wiele
znaczącego sojusznika. Był nim Konstanty.
Konstantemu
tak samo jak i Polakom zależało na niełączeniu Królestwa z Rosją. Jego
osobista pozycja zależała od stopnia niezależności Królestwa od
Petersburga. W Warszawie do roku 1830 był on niemal niezależnym
monarchą. Ograniczenie samodzielności Królestwa było równoznaczne z jego
degradacją.
„Przypuszczał
nawet, że młodszemu bratu chodzi bardzo o ten mniejszy wynik obok
tamtego większego, tj. o zlikwidowanie podczas krucjaty przeciw
rewolucji roli brata starszego”. (Tokarz, ibid., s. 39).
Toteż
pracował on bardzo usilnie nad tym, by do wyprawy Mikołaja na Francję
nie dopuścić. W walce z planami krucjaty Mikołaja zdobył się Konstanty
nie tylko na dużą zaciętość, ale i na pewną inteligencję wywodów.
(Tokarz, s. 39).
Stopniowo
wymusił i to, że mobilizację wojska polskiego oraz korpusu rezerwowego
gwardii odroczono do końca grudnia. Liczył, że tymczasem opór Prus i
Austrii przeciw krucjacie oraz zmiana położenia międzynarodowego
udaremnią plan Mikołaja, ocalą dotychczasowy stan rzeczy w Królestwie, a
z nim i jego stanowisko udzielne. (Tokarz, s. 40).
Ale ostatecznie wysiłki te, zarówno Konstantego jak i dyplomacji polskiej, mogły się nie udać. Wówczas należało zdobyć się na krok w ówczesnej sytuacji dość ryzykowny, mający jednak spore szanse powodzenia, a w takim razie rokujący bardzo pomyślne nadzieje. Należało wywołać – rzekomo zupełnie samorzutne i przez Warszawę nie sprowokowane – powstanie w Wielkopolsce, a następnie, drogą zręcznej a zdeterminowanej gry mającej to powstanie za punkt wyjścia, wplątać Królestwo, a tym samym Mikołaja, w wojnę z Prusami. Wojna taka z pewnością udaremniłaby wyprawę przeciw Francji, a w razie powodzenia mogła nam dać Poznań, Gdańsk i ewentualnie Królewiec.
Niestety,
w ówczesnym społeczeństwie, silnie przeżartym przez wpływy masońskie,
nie tylko myśl wystąpienia wyłącznie przeciw Prusom, ale nawet powstania
trójzaborowego nie cieszyła się zbytnią popularnością.
Wiadomo
jest np., że na jednym z posiedzeń dawnych członków Towarzystwa
Patriotycznego w końcu września 1830 r. wystąpił jakiś nieznany nam z
nazwiska członek z mocno hazardownym, ale ciekawym, szeroko i
inteligentnie pomyślanym projektem powstania trójzaborowego, które
chciał proklamować w dniu 20 października. Była tu mowa o szybkim
opanowaniu Warszawy, uwięzieniu Konstantego, rozbrojeniu korpusu
rezerwowego gwardii, natychmiastowym ogłoszeniu dyktatury; było
rozwinięcie ciekawych dyrektyw co do formacji wojska, operacji przeciwko
korpusowi litewskiemu, rozrzuconemu od Dubna do Grodna. Było wreszcie
trochę fantazji [dlaczego fantazji? – przypisek mój] na temat szybkiego
wkroczenia do Wielkopolski i Galicji, nie pozbawionych jednak i pewnego
realizmu, rzeczywistego odczucia naszych możliwości ówczesnych oraz
położenia międzynarodowego. Wywody mówcy zrobiły duże wrażenie na
zgromadzonych, gdyż bronił swego planu bardzo inteligentnie i silnie.
Większość odrzuciła wszakże ten rozległy projekt powstania
trójzaborowego, ograniczyła go do działań przeciw Rosji. (cytat z
Tokarza, ibid., s. 44).
Gdyby
wreszcie również i wybrnięcie z sytuacji drogą sprowokowania wojny z
Prusami o nasze ziemie zachodnie okazało się niemożliwym, należało się
zdecydować na mniejsze zło – i zamiast wszczynać bezmyślne i skazane na
nieuchronną klęskę powstanie przeciwrosyjskie, podporządkować się
lojalnie woli Mikołaja i pogodziwszy się z myślą nieuniknionej wyprawy
na Francję, wywalczyć szczegół po szczególe złagodzenie ujemnych dla
Polski skutków mikołajowskich zamierzeń.
Ostatecznie
wyprawa na Francję nie mogła nam grozić całkowitą zagładą
samodzielności Królestwa, lecz tylko dokonaniem niejako mimochodem,
ukradkiem, pod rozmaitymi pretekstami samodzielności tej ograniczenia.
Po ukończeniu wyprawy zapewne wojska polskiego byłoby mniej niż
poprzednio i jego organizacyjna niezależność od armii rosyjskiej
uległaby zwężeniu, garnizony rosyjskie w Królestwie zostałyby
zwiększone, niezależność cywilnych władz warszawskich od Petersburga
uległaby zredukowaniu, konstytucja Królestwa zostałaby zmieniona drogą
interpretacyjną lub nawet drogą poprawek pisanych. Ale mimo wszystko to,
co by po tych zmianach pozostało, byłoby jeszcze i tak wartością
dostatecznie dużą, by warto jej było bronić i by można ją było narażać
na zagładę drogą ryzykanckich awantur. W dodatku wyprawa na Francję nie
wyłączała dalszych możliwości, takich jak np. sprowokowanie awantury z
Prusami przez wojska wracające z wojny. Wcale nie było rzeczą
niemożliwą, że krucjata przeciw Rewolucji Francuskiej skończy się
wprawdzie zmniejszeniem samodzielności Królestwa, ale za to znacznym
powiększeniem od strony zachodniej jego terytorium. A to byłoby już
wszak niewątpliwie raczej zyskiem niż stratą!
Czy
były w ówczesnym pokoleniu czynniki, które by politykę stawiającą sobie
do wyboru te trzy kierunki usiłowały prowadzić? Możliwość takiego
właśnie pojmowania zadań ówczesnej polityki polskiej zdaje się
prześwitywać z poczynań bodaj jednego tylko ministra Lubeckiego.
Znakomity
ten mąż stanu, który w latach poprzednich wykazał tyle charakteru w
obronie niezależności Królestwa, który w swym czasie tak skutecznie, a z
takim nakładem wytrwałości energii i konsekwencji odparł pierwszy atak
wymierzony przez Rosję w Królestwo i posługujący się metodą pchania
Królestwa do bankructwa finansowego – który dalej okazał tyle zdolności
politycznych i administracyjnych i tak niezwykłą szerokość myślowych
widnokręgów – niewątpliwie nie przypatrywał się grożącym Królestwu
niebezpieczeństwom bezczynnie.
Jak
daleko w swoich planach szedł? Czy z trzech wskazanych wyżej dróg
polityki polskiej wybierał tylko pierwszą i trzecią? Poniżej przytoczony
cytat zdaje się wskazywać, że gra jego była bardziej skomplikowana i że
bodaj i druga z tych dróg nie była z jego rachub wykreślona.
Zaliwski
opowiada w swej dość fantastycznej broszurze, że dwukrotnie, we
wrześniu i listopadzie r. 1830, sam Lubecki mówił mu o jego daleko
sięgających planach, zwróconych przeciwko Austrii i Prusom, o zamiarze
odebrania im ziem polskich. Podług niego, część ziem polskich, tj.
Wielkopolskę i Galicję Zachodnią, zamierzał Mikołaj wcielić do
Królestwa, natomiast miano od niego oderwać Augustowskie i część
Lubelskiego, a przede wszystkim okroić poważnie jego odrębność.
Udzielając mu tych wiadomości, Lubecki miał go prowokować wyraźnie do
przyspieszenia powstania. W tej postaci relacja jest wierutnym
kłamstwem, podobnym do tylu innych w broszurze Zaliwskiego i jego
zeznaniach lwowskich, obliczonych na Austrię. Niepodobna natomiast z
góry wykluczyć innego przypuszczenia. Nasz wyjątkowo sprytny minister
skarbu, który umiał zyskać tak pełne zaufanie Mikołaja, a równocześnie
przez swą działalność w Radzie Administracyjnej po wyroku sądu
sejmowego, przez powiedzenia w rodzaju tego, że "Polsce potrzeba dwóch
rzeczy, tj. szkół i własnych fabryk broni" – zdobywać popularność w
kołach związkowych, mógł przez ludzi oddanych sobie rozpuszczać te
wieści po Warszawie. Przecież i on czuł, że polityka Mikołaja przekreśla
całe wyniki jego gospodarki, niweczy jego program. Skrupułów w tym
względzie Lubecki nie miałby na pewno. (cytat z Tokarza, ibid., s. 38-39).
Czy
sceptycyzm Tokarza jest uzasadniony? Czy też może istotnie Lubecki miał
jakieś plany szersze i śmielsze – plany, których osią była sprawa
Wielkopolski i Galicji, a które wymagały cichego współdziałania rządu
Królestwa z kołami spiskowców powstańczych i przygotowania fabryk broni?
Być może późniejsze badania historyczne jeszcze to wyjaśnią.
Inne
jednak czynniki umiarkowane w Królestwie – zarówno czynniki rządowe jak
rozważne koła społeczeństwa – trzymały się raczej tylko pierwszej z
wskazanych wyżej trzech dróg.
Popularne
opinie dzisiejsze czynią z ich polityki zarzut. Ale raczej należy
czynić im zarzut z tego, że politykę tę prowadzili nie dość stanowczo.
Wprawdzie grupa generałów krwią swoją przypieczętowała wierność swemu
politycznemu stanowisku, składając w noc listopadową głowy. Ale na ogół
przeważał wśród kół umiarkowanych – tchórzliwy oportunizm.
Uderza
w tym powstaniu jedna choroba polska, mianowicie odwagi cywilnej. Po
napadzie na Belweder prawie wszyscy ludzie odpowiedzialni, ministrowie,
posłowie, generałowie, byli przekonani, że wojna nie ma widoków
powodzenia. Musieli więc zdawać sobie sprawę, że klęska nie ograniczy
się do samej tylko porażki militarnej, ale że pociągnie za sobą Bóg wie
jakie represje. Toteż ludzie mający odwagę własnych przekonań, odwagę
cywilną, powinni byli uznać napad na Belweder za burdę i odżegnawszy się
od niej, ratować wojsko, konstytucję i kraj. Jeden generał Kurnatowski
znalazł w sobie tę odwagę: złożył dymisję i wyjechał do siebie na wieś.
Nie dal się wciągnąć w awanturę, której nie pochwalał… Nastąpił więc
bieg po linii najmniejszego oporu – każdy minister, poseł, senator,
generał mówił mniej więcej to samo: "Wprawdzie nie pochwalam tego, co
się stało, widzę, że z tego nic dobrego nie wyniknie, ale naprawdę
trudno już było wytrzymać, nie można potępiać, że cierpliwość się
wyczerpała, no więc stało się i trudno, odstać się nie może". Tą drogą
chodzi zwykle tchórzostwo cywilne.
Napad
na Belweder, przepędzenie w. ks. Konstantego zaskoczyło wszystkich:
ministrów, parlament, generalicję. Niewiele stosunkowo osób było
zaangażowanych w zamachu stanu, toteż kierownicy państwa mogli
odseparować się od wybuchu, jeżeli go uznali za zbyteczny lub
niewczesny, a oddanie kilkunastu ludzi pod sąd, aby uratować naród od
nieszczęścia, nie było taką ofiarą, której by nie można przeboleć.
(cytat z Zamorskiego).
Na
usprawiedliwienie ówczesnego obozu umiarkowanego powiedzieć należy
tyle, że zapewne organizowana była wówczas przez masonerię wielka
zbiorowa sugestia, wielki nacisk psychiczny w duchu powstańczym – a
takiemu zbiorowemu naciskowi niełatwo się jest przeciwstawić.
Prawdopodobnie masoneria organizowała również umiejętną dywersję w łonie
obozu umiarkowanego przy pomocy masonów lub ludzi wpływom masońskim
ulegających, tkwiących w tym obozie.
* * *
Przy
sposobności pragniemy się tu rozprawić z jednym, często wobec Obozu
Narodowego stosowanym zarzutem. Obóz Narodowy ma negatywny pogląd na
powstania polskie. A więc – jest to obóz ugody, obóz, który chciałby
niepodległość wytargować i wybłagać u obcych potęg – obóz, który nie
rozumie, że niepodległość trzeba przede wszystkim budować własnymi
rękoma i że najsilniejszą gwarancją niepodległości jest własny wysiłek
zbrojny.
Nic
bardziej fałszywego nad powyższe zarzuty. Obóz Narodowy przeciwny jest
powstaniom polskim z lat 1794, 1830-31 i 1863-64, ale nie jest przeciwny
powstaniom w ogóle. Nie jest przeciwny powstaniu wielkopolskiemu w
grudniu1918 r. ani obronie Lwowa w listopadzie tegoż roku, będącej też
przecież powstaniem, ani powstaniom górnośląskim w latach 1919, 1920 i
1921. Nie jest również przeciwny powstaniu w zaborze pruskim w roku
1807, bo powstanie to, które wyprzedziło okupację ziem polskich przez
wojska napoleońskie, istotnie miało miejsce – i było powstaniem rozumnym
i potrzebnym, wie o tym powstaniu nauka niemiecka, ale milczą o nim
podręczniki historyczne polskie.
Obóz Narodowy jest zwolennikiem powstań, które mają jakiś sens i stanowią ogniwo w jakimś szerszym, rozumnym i dojrzałym politycznie planie. Jest przeciwnikiem powstań podejmowanych bezmyślnie albo też – z inspiracji "obcych agentur" – na rzecz interesów obcych.
Pogląd Obozu Narodowego na sprawę powstań jest podobny do poglądu teologii katolickiej na sprawę zwalczania rządu tyrańskiego.
Nie
można właściwie nazwać spiskiem zwalczania rządu tyrańskiego, bo
tyrański rząd nie jest sprawiedliwym i nie ma na celu dobra ogółu, a
tylko dobro własne rządzącego; taki rządca sam jest jakby źródłem
spisku, gdy zasiewa niezgodę między poddanymi, a mógł tym pewniej
utrzymać się przy władzy: jest to cechą istotną tyranii, że podtrzymuje
dobro tyrana ze szkodą ogółu. Jednakże rokosz przeciw tyranowi musiałby
być potępiony i byłby grzeszny, gdyby był nieroztropnie i nierozważnie
podjęty i prowadzony, że wtrąciłby ogół społeczeństwa w jeszcze gorszą
biedę i nieład szkodliwszy dla dobra ogółu od rządów tyrańskich.
Uważamy
powstanie rozumne i dające dobre wyniki za narodową zasługę. Uważamy
powstanie "nieroztropne i nierozważne", ściągające na naród nowe klęski –
za narodową zbrodnię.
Oczywiście
nie znaczy to, byśmy za współwinowajców tej zbrodni uważali wszystkich
tych, którzy w powstaniu brali udział. Zadaniem żołnierzy jest słuchać i
bić się. Za błędną treść rozkazów odpowiedzialni są nie ci, którzy
rozkazy wykonują, ale ci, co je wydali. Materiał żołnierski, który szedł
do powstań, był na ogól znakomity. Któż odmówi pierwszorzędnej wartości
i zalet żołnierzom powstania kościuszkowskiego, w legionach
Dąbrowskiego i w armii Księstwa Warszawskiego! Ale ich wartość
żołnierska nie usuwa faktu, że powstanie, w którym się wychowywali, byto
politycznie szkodliwe. Tak samo i dzisiaj żaden rozumny Polak nie
będzie miał pretensji do zdolnego i gorliwego oficera obecnej armii o
to, że brał udział w Legionach Piłsudskiego. Ale jego dzisiejsza wartość
dla Polski nie może nas powstrzymać od popełnienia wobec niego
"nietaktu", jakim jest stwierdzenie, że Legiony Piłsudskiego odegrały
rolę politycznie i historycznie szkodliwą.
Michał Bobrzyński
[Źródło: Michał Bobrzyński, Dzieje Narodu i Państwa Polskiego]