Gdyby ktoś mnie zapytał
dlaczego zdecydowaliśmy się na stworzenie pisma „W Pół Drogi”
powiedziałbym, że przede wszystkim dlatego, bo w naszym środowiska od
lat brakowało jasno określonego miejsca do tego by stawiać diagnozy na
temat rzeczywistości. Proste, trafne i nieubarwione analizy dotyczące
najważniejszych dla nas problemów. Nieobarczone emocjami, środowiskowym
klimatem i towarzyskimi zażyłościami. Bez zbytniego optymizmu i
pesymizmu; stawiając się pomiędzy przeciwstawnym sobie tendencjom i
opisując świat takim jak jest on w swej istocie.
Nic więc dziwnego, że ten
artykuł także rozpocznie się od diagnozy.
Polskie środowisko nacjonalistyczne od
jakiegoś czasu praktycznie stoi w miejscu. Gdybym nie dał w tym miejscu
kropki z dużą dozą prawdopodobieństwa zmieszałbym się z chórem
dziesiątek innych autorów, którzy piszą na ten temat już od wielu lat.
Prawda: wiele dotychczas o tym napisano i sam popełniłem już niejeden
artykuł, dotykając tej kwestii. Dlatego dziś, idąc w kierunku
wyznaczonym przez temat numeru jakim jest: „Nacjonaliści w Polityce”
chciałbym spojrzeć na tą sprawę w zupełnie innym kontekście.
W kontekście polityki.
Doświadczenie, a także historia
ostatnich lat pokazuje, że niejako zupełnie naturalnym kierunkiem dla
organizacji takich jak nasze było rozpoczynanie działalności od pracy
społecznej/lokalnej/metapolitycznej. W ten sposób poświęcano lata na
tworzenie środowiskowych więzi i towarzyskich zależności, nawiązywano
niezbędne kontakty i organizowano sieć sympatyków oraz może przede
wszystkim zdobywano i kształcono aktywistów. To wszystko; uzyskane
często w toku żmudnej pracy u podstaw, wykorzystywano później w
wyborach, w których startowano nie po to by zaspokoić własną próżność
czy potrzeby materialne, lecz po to by przenosić walkę
narodowo-radykalną na nową płaszczyznę. Widzieliśmy to dokładnie między
innymi w przypadku Grecji i także początkowo w przypadku Węgier.
Co z Polską?
Gdy 11 listopada 2012 roku, na fali
entuzjazmu wywołanego sukcesem frekwencyjnym Marszu Niepodległości
powstał Ruch Narodowy, wielu (także tych, którzy dzisiaj uznają się za
jego zaprzysięgłych wrogów i krytyków) wiązało wówczas z tą inicjatywą
wielką nadzieję. I rzeczywiście pomyślne dla nas prądy w Europie
uprawniały wiarę w to, że być może jako nacjonaliści doczekamy się w
końcu reprezentacji politycznej z prawdziwego zdarzenia. Boleśnie
zweryfikowano to już dwa lata później w czasie pamiętnych eurowyborów z
2014 roku. Co zawiodło? Jak chyba każdy, kto mógł obserwować te
wydarzenia niejako na bieżąco, mam swoje własne zdanie na temat powodów
tej porażki. Jednak nie na tym chciałbym się skupiać. Przywykłem do
tego, że nie da się w naszym środowisku poważnie rozmawiać o własnych
błędach – raczej zwykło się obarczać winą za nie innych. Poza tym bez
wątpienia nie jest to tekst o Ruchu Narodowym. To tekst o tym, że w
temacie polityki jako szeroko rozumiani nacjonaliści nadal nie
wyciągnęliśmy żadnych wniosków. Nie wyciągnęliśmy wniosków i nie
stworzyliśmy żadnego nowego modelu działania. Dlatego gdy w 2019 przed
kolejnymi wyborami do Parlamentu Europejskiego zawiązała się
Konfederacja nie mieliśmy prawa na poważnie oczekiwać czegoś więcej niż
tego, co widzieliśmy pięć lat temu. Zbulwersowała nas kolejna koalicja z
liberałami (słusznie), co stanowi niechlubny ewenement w skali całego
kontynentu, zdziwiła nas obecność na listach ludzi takich jak Liroy czy
Kaja Godek, ale z drugiej strony czy zrobiliśmy coś by na tym stopniu
mogła zaistnieć grupa/koalicja prezentująca na arenie politycznej punkt
widzenia zgodny z narodowym radykalizmem?
Warto przypomnieć, że my też mieliśmy
na to wszystko pięć lat. I co zrobiliśmy? Nic. Nic prócz przybierających
to coraz bardziej żałosny obraz „polemik” na nikomu nieznanych grupach
internetowych.
Stoimy w miejscu. Łatwo jest być
radykałem, gdy ten radykalizm z transparentu to tylko kominiarka i
groźna koszulka. Łatwo jest być idealistą, gdy jedyne zagrożenia jakie
na Ciebie czekają są na drodze pomiędzy domem, pracą, a sklepem
monopolowym. Nasz nacjonalizm krążąc wokół tych samych tematów,
korzystając z tych samych środków wyrazu i ciągle tego samego języka,
zaczyna się w końcu degradować. W ten sposób tworzy się z tego zaklęte
koło samouwielbienia, aktywnie podtrzymywane przez tych, których wady
charakteru, czy zwykłe umysłowe ograniczenia sprawiają, że im to pasuje.
Należy z tym skończyć.
Choć bez wątpienia tekst ten będzie
miejscem, w którym przedstawię swoje zdanie na temat tego jakie
podejście powinien przyjąć nacjonalizm w stosunku do polityki, to
chciałem stanowczo zaznaczyć, że ani ja, ani też żaden z moich kolegów
nie dostaliśmy propozycji przyjęcia partyjnej legitymacji, czy startu w
nadchodzących wyborach, co miałoby zmieniać nasz punkt widzenia.
Przyczyna tego jest znacznie bardziej prostsza: prześladuje mnie
ostatnio myśl, że być może znajdujemy się w bardzo szczególnym okresie
naszego istnienia, w którym zmieniają się podstawowe zasady regulujące
nasze działanie. Co jeśli zaangażowanie w sferze politycznej okaże się
nieuniknione? Nawet jeśli nie każdy się nadaje na polityka (i dzięki
Bogu!) to myślę, że warto się zastanowić nad tym czy w ogóle warto i
jeśli tak to w jaki sposób można się do tego przygotować.
Mentalność/Wychowanie/Kształcenie
Patrząc na sprawę począwszy od
największego stopnia ogółu: za najbardziej kluczową przyczynę
dzisiejszego nieprzygotowania nacjonalizmu do działalności politycznej
(a także jakiejkolwiek innej, która byłaby ciut bardziej poważniejsza)
uważam system wychowywania nowych aktywistów – a właściwie to jego
brak.
Nie chciałbym jednak żeby ktoś
czytając ten artykuł odniósł mylne wrażenie, że piszę o rzeczach nie
mających szansy na realizacje. Dość dobrze znam realia naszego
środowiska i wiem, że mamy w tym zakresie póki co pewne, lecz także
mocno ograniczone możliwości. Jednak z drugiej strony przed napisaniem
tego artykułu, rozmawiałem z paroma osobami reprezentującymi różne
organizacje i nietrudno z tych rozmów wysnuć jasną konkluzje, że typową
praktyką w naszym środowisku jest to, że do nowych ludzi podchodzi się
tak samo od dziesiątek lat. To dość absurdalne.
Negatywne skutki takiego podejścia
widać szczególnie w przypadku młodych ludzi. Obecne tempo zmieniającego
się świata, ekspansja technologii i Internetu, który dzień w dzień
wdziera się w życie każdego człowieka i jego rodziny, sprawia, że Ci z
nowych aktywistów, którzy stojąc na progu dorosłości chcą do nas
dołączyć, okazują się być kompletnie innymi ludźmi niż ich rówieśnicy
jeszcze parę lat temu. To klucz do dyskusji na temat kształcenia nowych
aktywistów na miarę wymagań XXI wieku. Zwłaszcza, że często mówi się
obecnie, że nie ma już chętnych do działania. Dla mnie
to błędne stwierdzenie: ludzi jest tyle samo co zawsze, tylko są oni tak
diametralnie inni od osławionych „działaczy starszych stażem”, że
tradycyjne metody w odniesieniu do nich przestają już działać. Nie
wystarczy już dłużej wymagać tylko zdawania lektur, nie wystarczy karmić
ludzi frazesami o braterstwie, czy pokazywać im klimat mający więcej
wspólnego z subkulturą czy kibicowaniem niż ruchem nacjonalistycznym.
Ci, którzy do nas dzisiaj przychodzą oczekują czegoś co będzie
całościową alternatywą – odciągającą ich od ścieku czasów współczesnych.
Potrzebują drogowskazu i oczekują szczerych odpowiedzi. I to gotowego na już.
Czy jesteśmy w ogóle gotowi im go pokazać?
Taka sytuacja jest dla nas z jednej
strony poważnym problemem, lecz z drugiej niesamowitą szansą. Oczywiście
tacy ludzie siłą rzeczy będą wymagać więcej uwagi. Należy o nich
szczególnie dbać, powoli wprowadzać do działalności, stopniowo
rozszerzając zakres ich obowiązków i dostęp do poważniejszych spraw.
Trzeba najpierw rozpoznać ich charakter oraz wrodzone umiejętności, a
dopiero potem skupić się na ich poszerzaniu i rozwijaniu kolejnych.
Języki obce, umiejętność publicznego przemawiania, obsługa programów
graficznych, robienie zdjęć czy obróbka filmów – to rzeczy, które
stanowią ogromny kapitał nie tylko w środowisku, lecz mogą równolegle
pomóc im w życiu zawodowym. Należy dozować im emocje; jednocześnie
podbudowywać i studzić ich zapał w zależności od sytuacji i tego co
wymaga interes organizacji. Uczyć krytycznego myślenia i argumentowania w
swoich racji. Ilu wpadek i wątpliwych gwiazd byśmy jako środowisko
uniknęli, gdybyśmy na poważnie wzięli sobie do serca takie sprawy?
Jeśli chcemy wyjść ze środowiskowego
grajdołka i zdobyć przyczółek na płaszczyźnie politycznej (czy
jakiejkolwiek innej) musimy zacząć kształcić liderów. Nowi aktywiści;
niejako produkty epoki, którą uważaliśmy do tej pory za epokę ludzi
dzielących się na słabych i coraz słabszych, mogą być paradoksalnie
tymi, którzy przy odrobinie uwagi mogą nas poprowadzić w nową erę.
Potrzebujemy ludzi, którzy zaniosą nasz przekaz w miejsca gdzie do tej
pory funkcjonowaliśmy jedynie jako banda debili lub degeneratów. Będzie
to wyglądało inaczej niż dotychczas, ale kto lepiej poradzi sobie z
takim zadaniem niż ludzie silnie uformowani ideologicznie, niezamieszani
w środowiskowe przepychanki i wyrastający wysoko ponad schematy, które
ciążą na nas nieprzerwanie od lat 90?
Zakorzenienie w lokalnej
społeczności
Kolejny problemem jest brak
odpowiedniej strategii. Rozpowszechniono w środowisku, czy może raczej
wśród ludzi mniej lub bardziej identyfikujących się jako
narodowcy/nacjonaliści, niejasne przekonanie, że jeśli angażować się w
wybory to tylko w centralne i jak stawać w szranki to tylko w grze o
wszystko. Nie wiem z czego to wynika; czy jest to może kwestia pewnej
pychy, czy też pozostających na horyzoncie wysokich subwencji. To w obu
przypadkach musi mocno działać na wyobraźnie i zaciemniać osąd.
To poważny błąd już na etapie formułowania podstawowych założeń.
Jeśli by przenieść kwestię
działalności politycznej na język i pojęcia zarezerwowane dla taktyki
wojskowej; to można by powiedzieć, że w naszym przypadku stawanie do
wyborów centralnych jest jak atak na przeciwnika w miejscu, gdzie trzyma
on najwięcej wojska i jest dodatkowo ukryty za murami zamku. To wprost
nielogiczne. Przy całym arsenale medialnym, pieniądzach partii
politycznych i popierających je klanów biznesowych; stworzenie
jakiejkolwiek reprezentacji politycznej nacjonalistów na tym poziomie
może się skończyć jedynie czymś na obraz Konfederacji.
Tymczasem uważam, że jeśli mielibyśmy
do czegoś dojść w tym zakresie to nawiązując do klasyka powinniśmy
przede wszystkim: „trzymać głowę nisko i wzrastać w siłę”.
Do takiego podejścia idealnie nadaje
się sfera lokalna. Wybory na najniższym możliwym poziomie samorządu
rządzą się kompletnie innymi prawami. Nie cieszą się takim
zainteresowaniem mediów, partie często przychodzą tam na gotowe, a
kandydaci oczywiście w zależności od okoliczności są mniej lub bardziej
zależni/związani z partyjnym centrum. Działacze aktywni w lokalnych
społecznościach, występujący nawet prywatnie w sprawach ważnych dla
gminy lub powiatu, mogliby z powodzeniem stanowić tych, którzy w
perspektywie lat w zależności od rozwoju sytuacji zanosiliby nasz
przekaz w miejsca, w które dotąd nie docierał. To z pewnością niełatwe,
gdyż ponad wszystko oznacza żmudną pracę, która tak bardzo odbiega od
wyobrażeń radykałów odtwarzających na nowe po raz tysięczny te same
cytaty z tych samych często już zdartych „klasyków”.
Wspomniani w poprzednim punkcie
„liderzy” mogliby z powodzeniem kłaść główny nacisk swojego aktywizmu na
sferę lokalną; tworząc pomiędzy sobą zależności i sieć oddziaływań.
Połączenie pracy społecznej z charytatywną i polityczną; mogłoby
przynieść nam w konsekwencji wpływ (mniejszy lub większy, lecz za to
bezpośredni) na życie naszych Rodaków.
Byłoby to osiągnięcie znacznie większe od wszystkiego do czego nam się udało dojść od lat 90. Warto dla niego wiele poświęcić.
Zgoda środowiskowa
Ostatnią kwestią jaką chciałbym
poruszyć w tym artykule jest stan środowiska nacjonalistycznego
rozumianego jako całość. Czy to w temacie polityki, czy czegokolwiek
innego to sprawa o znaczeniu wprost fundamentalnym.
Przede wszystkim jesteśmy
środowiskiem, które jak żadne inne w tym kraju potrafi idealnie udawać.
Mamy w nim think-tanki bez specjalistów, metapolityków bez pomysłu,
polityków bez wykształcenia, a wyliczanka ta mogłaby trwać i trwać
przybierając z rzeczownika na rzeczownik coraz to bardziej groteskowy
charakter. Do tego należy dodać własne ambicje, dziesiątki wzajemnie
wykluczających się wizji, kłótnie o nikogo nieinteresujące dogmaty i
brak zdolności do jakiejkolwiek bardziej powszechnej autorefleksji.
Dziesiątki ludzi w jego ramach ostatnimi czasy zdaje się poświęcać
więcej czasu na internetową krytykę i „trollowanie” działań innych grup,
tym samym zręcznie rezygnując z własnej odpowiedzialności za otoczenie.
Ile jest w tym złej woli? Ile głupiego zacietrzewienia czy zwyczajnego
buractwa? Każdy z nas powinien sobie na to odpowiedzieć; robiąc tym
samym rachunek sumienia w imieniu własnym i organizacji.
W tym miejscu pierwszy uderzę się w piersi za wszystkie sprawy, w których nie zachowałem się tak jak było trzeba.
Bez względu na to ile nas różni, jaki
odcień nacjonalizmu wyznajemy, jaki dogmat stawiamy na pierwszym
miejscu, a jaki na ostatnim – każdy kto trzeźwym i otwartym okiem
spogląda na nasze małe polskie „piekiełko” musi zrozumieć, że ruch
narodowy (pisany małą literą) w Polsce można odbudować jedynie o pewnego
rodzaju kompromis czy ogólne porozumienie organizacji działających w
jego ramach.
Nierealne?
Być może. Jednak z drugiej strony
praktyka (zwłaszcza ta na Południu) pokazuje, że pewne kroki w tym
zakresie są jak najbardziej możliwe; nawet jeśli pozostaną ograniczone
zasięgiem terytorialnym. Warto działać w tym celu, ponieważ to kwestia
nie ideologii, lecz mentalności i zdrowego rozsądku. Nie ulega
wątpliwości, że jeśli mamy pewnego dnia ujrzeć na własne oczy powstanie
jakiejkolwiek rzeczywistej narodowo-radykalnej alternatywy na stopniu
centralnym, w sferze publicznej, to nasze środowisko musi przestać samo
siebie „zjadać” i tracić siły oraz potencjał na walki w obrębie własnej
piaskownicy. Wszyscy powinniśmy pracować na rzecz tego by środowisko na
nowo powstało jako jeden organizm, który nawet jeśli pozostanie wewnątrz
różnorodny, to na zewnątrz byłby w stanie animować bardziej złożone
projekty i jednocześnie samemu oczyszczać się z jednostek niepożądanych.
Polityka – tak czy nie?
Jak wspomniałem na samym początku tego
artykułu; nie zamierzam odtąd głosić, że jedynie zaangażowanie
polityczne ma przed sobą jakąkolwiek przyszłość czy sens. Tak samo jak
nie moim zamiarem było w tym miejscu narzucanie w tym kontekście jakiejś
konkretnej wizji czy spojrzenia.
Warto jednak zauważyć, że o ile
rozpowszechnione na przestrzeni lat w środowisku przekonanie, że
polityka jest czymś brudnym oraz niegodną zainteresowania „grą Systemu”
miało z początku jasny sens, wynikający z pragmatycznego spostrzeżenia,
że najłatwiej konsoliduje się zbiorowość ludzi poprzez radykalny
sprzeciw w stosunku do wszystkiego co jest do niej zewnętrzne, to ile
zostało dzisiaj z tego założenia? Ile tak naprawdę w dzisiejszym
potępieniu polityki analizy sytuacji, a ile jedynie wygodnego
wytłumaczenia własnych ułomności i niedoskonałości? Bycie radykałem czy
rewolucjonistą oznacza walkę o swoją sprawę za pomocą wszelkich
dostępnych środków i co ważniejsze we wszystkich możliwych
okolicznościach. Dziś nie mamy luksusu wyboru pola bitwy; albo będziemy
szukać drogi do „gardła” Systemu wszelkimi możliwymi sposobami, albo
znikniemy. W tym kontekście wyzwanie dotyczące działalności politycznej
wygląda nie tylko na warte podjęcia, lecz także warte pracy nad
zbudowaniem konkretnej narodowo-radykalnej alternatywy w tej sferze.
Choć powyższy artykuł z pewnością nie
rości sobie prawa do bycia wyczerpującym opracowaniem na temat możliwych
korelacji pomiędzy nacjonalizmem a polityką, zaś autor nie uznaje sfery
politycznej za nadrzędną to z całą pewnością ma nadzieje, że być może
posłuży on za wstęp do dyskusji na ten temat.
Dyskusji przed którą jak mu się
wydaje nie sposób uciec.