Nie wiadomo co się naprawdę wyprawia na
Bliskim Wschodzie. Nie, żeby codzienne tamtejsze podziały były jakoś
szczególnie przejrzyste albo żeby jakąś dalekosiężną konsekwencją
odznaczała się stale dominująca (nie tylko tam…) polityka amerykańska –
ale ostatnie wydarzenia naprawdę przekroczyły skalę. Amerykanie mordują
gen. Soleimaniego, zostają w Iraku, wychodzą z Iraku,
wychodzą, ale zapowiedź była przedwczesna, nie wychodzą z Iraku,
wychodzą z Kuwejtu, nie wychodzą z Kuwejtu, są atakowani przez
Irańczyków, ogłaszają, że to dowód ustępstw i kapitulacji Iranu… Co to u
licha ma być, „Przeminęło z wiatrem 3„?! Kto właściwie wydaje rozkazy w najpotężniejszym państwie świata i czemu tak wyraźnie sprzeczne?
Trump przesadził?
Zaraz po zamachu na charyzmatycznego
irańskiego przywódcę – zwrócić mógł uwagę wyraźny brak entuzjazmu dla
tego czynu tak ze strony tradycyjnych sojuszników USA, jak i
komentatorów. Właściwe poza premierem Beniaminem Netanyahu
– zadowolenia czy satysfakcji nie objawił na geopolitycznym Zachodzie
niemal nikt. Od pierwszej chwili dominowało przekonanie, że „Tym razem Trump przesadził„, a nawet obawa w duchu „Co ten człowiek jeszcze wymyśli?!„.
Od strony dyplomatycznej czy prestiżowej – trudno więc było mówić o
sukcesie USA czy osobiście ich prezydenta. A cóż w polityce gorszego niż
mord, który nie przynosi korzyści? Następne zaś godziny brak zwycięstwa
obróciły w ewidentną porażkę, by nie powiedzieć klęskę wizerunkową obecnej administracji i całych Stanów Zjednoczonych.
Samonarzucające po każdym takim morderstwie jest pytanie: dlaczego i po co zabito? Niby oczywista odpowiedź „bo mogli”
– tym razem nawet przez chwilę nie wydawała się zadowalająca. Przy
poprzednich przejawach podobnego amerykańskiego państwowego terroryzmu –
ofiarom dorabiano wcześniej jakąś czarną legendę: a to 9/11, a to Daesh
itd. W przypadku gen. Soleimaniego ten czarny PR był relatywnie słaby,
nie da się go bowiem nigdzie indziej niż w oficjalnych amerykańskich,
brytyjskich i polskich publikatorach wiarygodnie przedstawiać jako „zabójcy Amerykanów„.
Pozostaje więc pytanie o cel. Samonarzucającym byłoby wywołanie wojny z
Iranem. Wiadomo, że Kongres nie dałby na nią zgody, więc może Teheran
mógłby ją wypowiedzieć? Albo przynajmniej zrobić coś takiego, co
postawiłoby USA przed ulubioną „Koniecznością obrony wolnego świata„?
No dobrze, ale na razie wojny nie ma, nie wiadomo czy będzie i czy na
pewno z korzyścią dla USA i „Izraela”. Okazuje się więc to być mord dla
mordu. Przynajmniej na bazie dostępnych informacji. I to także zapewne
skłania do sceptycyzmu wobec decyzji Trumpa. Jasne, to nie wariat. Ale
na razie lata po świecie i każe zabijać bez zysków. A to już w polityce
gorzej niż szaleństwo…
Balistyczne „Sprawdzam!” dla Breżniewa Waszyngtonu
Tak na gorąco komentowałem zaraz po
zamachu. I tak, Korpus Strażników Rewolucji wysłał swoją odpowiedź
Amerykanom. Jawnie, nie drogą skrytobójczą, nie stając za plecami
bojowników w krajach okupowanych – wysłał balistyczne „Sprawdzam” prosto na stół USArmy.
A wojny nadal nie ma – zaś brak zysków zamienia się z każdą godziną w
wymierne straty, nie tylko wizerunkowe amerykańskiej hegemonii na
Bliskim Wschodzie. Skoro bowiem Amerykanie nie uderzyli odwetowo od razu
– to albo już wiedzą, że nie mogą, albo muszą szykować coś odpowiednio
dużego, a to oznacza, że tak czy siak faktycznie byli nieprzygotowani na
irański kontratak. W obu tych przypadkach wyjątkowo źle to świadczy i o amerykańskim wywiadzie, i o dowodzeniu. A jeszcze ta dziwna krzyżówka sprzecznych rozkazów…
I nie ma w tym momencie większego znaczenia czy i ile ofiar przyniosło irańskie bombardowanie. Irańskie rakiety przeszły przez amerykańską OPL, to na razie więcej niż sukces Persów.
W co by bowiem na terenie baz nie celowali – widać mieli swoje powody.
Ilu by nie zabili G.I. Joesów – znaczenia militarnego by przecież nie
miało. Ale udowodnili, że mogą. Amerykanie byli wszak
uprzedzeni o ataku – i jak widać go nie powstrzymali. Kwestia zdolności
przenoszenia i przenikania środków walki jest zaś istotna wobec znanego
problemu uzyskania broni jądrowej przez Iran. Pierwsza kwestia bowiem –
to wzbogacenie uranu i to zapewne już zostało przez Teheran dokonane
(lub wkrótce nastąpi). Druga zaś – to zdolność ataku jądrowego. Właśnie, pośrednio, udowodniona.
Skąd to wiemy? Ano, choćby stąd, że nawet Breżniew
na własnym pogrzebie lepiej wyglądał od ledwo oddychającego Trumpa
podczas jego odkładanego od samego momentu ataków publicznego
wystąpienia. Prezydent USA sapał w skali Richtera, a w
oczach miał równoważnik trotylowy. Wśród informacji, a potem komentarzy
do nocnego starcia niemal niezauważona przemknęła wzmianka o trzęsieniu ziemi w pobliżu jednego z irańskich ośrodków energii atomowej.
Niby nic nadzwyczajnego, to rejon aktywności sejsmicznej. Ale… Cóż,
sytuacja wydaje dość prosta: jeśli Amerykanie w końcu jednak zaatakują
Iran – to rzeczywiście było trzęsienie ziemi. Ale jeśli nie…
Polacy – znów… – pierwsi w walce?
Co z tego wszystkiego wynika dla Polski? Nasza sytuacja jest czytelna: w Iraku, będącym terenem ostatnim wydarzeń – przebywa nie mniej niż 260 żołnierzy polskich. Dzieje się tak pomimo formalnego zakończenia naszej „misji” w tym kraju już 8 lat temu! Obecność sił polskich, obecnie biorących formalnie udział w operacji INHERENT RESOLVE prowadzonej „w ramach Globalnej Koalicji oraz w Misji Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego w Republice Iraku”
– została zatwierdzona kolejnym postanowieniami prezydenta RP z 27.
czerwca i 27. grudnia, zgodnie z którymi do 30. czerwca (póki co…) nasi
żołnierze mają brać „udział w akcji zapobieżenia aktom terroryzmu lub ich skutkom”. Polacy, czyiś mężowie, ojcowie, synowie – znajdują się więc na potencjalnej linii frontu.
Tam, gdzie żadną miarą znajdować się nie muszą, ani nie powinni,
niczego to bowiem Polsce nie przynosi i przynieść nie może, gdzie mogą
łatwo zginąć, skąd zostali wprost wyproszeni – i która to obecność
ściąga także bezpośrednie zagrożenie na ich bliskich w kraju i cały
naród.
„Ostrzegamy niniejszym
wszystkich sojuszników Stanów Zjednoczonych, którzy goszczą bazy ich
terrorystycznej armii, że każde terytorium w jakikolwiek sposób użyte
jako punkt startowy wszelkiej wrogiej i agresywnej akcji przeciw
Islamskiej Republice Iranu – zostanie potraktowane jako cel”
– oświadczyło dowództwo Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej. A
przecież amerykańskie bazy to pokój i bezpieczeństwo, prawda? To jest
naprawdę najlepszy moment i żeby zabrać naszych żołnierzy do domu, i
żeby wstrzymać wszelkie zabiegi i starania o mocniejszą obecność USArmy w
Polsce. Chcemy widzieć wybuchające na naszej ziemi rakiety, być może jądrowe?
Oczywiście, optymalne byłoby całkowite pozbycie się coraz bardziej uciążliwego i kosztownego statutu „sojusznika Ameryki”,
nawet jednak stosując taktykę małych kroków w stronę poprawy naszego
bezpieczeństwa – czas pójść w ślady innych państw i przynajmniej wycofać przedstawicieli Sił Zbrojnych RP z Bliskiego Wschodu.
Ilu by ich tam nie było! I jest przecież na to sposób. Misja wojskowa
(szkoleniowa…) NATO w Iraku odbywała się – jak stale podkreślano – „na zaproszenie irackiego rządu„.
Teraz zostało ono cofnięte, a mimo to m.in. III RP upiera się
pozostawić naszych żołnierzy na terenie nieprzyjaznym, a wkrótce zapewne
jawnie wrogim. Tymczasem Polski Kontyngent Wojskowy – jak wynika z
samej jego nazwy – ma w swoim zakresie działania „Republikę Iraku, Haszymidzkie Królestwo Jordanii, Państwo Katar i Państwo Kuwejt„. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, by nawet nie kończąc misji (co byłoby najlepsze…) szybko go relokować.
Np. na plażę w Akabie.
Po rusofobii – iranowstręt?
Zamiast tego jednak – jesteśmy
świadkami niemrawego i wyjątkowo topornego, ale jednak budowania
poparcia dla poparcia dla syjonistyczno-amerykańskiej polityki na
Bliskim Wschodzie (czyli wywołania nienawiści/lęku wobec Iranu). Dość
ewidentnie podejmowane są one tymi samymi metodami, co wcześniej kształtowanie rusofobii w Polsce:
Na pierwszym poziomie – tradycyjne mądrości z Wiadomości: „Walka o demokrację, pokój, z terroryzmem, bezpieczeństwo, ład, prawa człowieka” itd. Dziwne, ale wciąż są ludzie, którzy może nie tyle wierzą, co te bzdury wchłaniają.
Poziom drugi – niby podprogowy, do niby niezależnych: „Jakieś islamity, co robio te wszystkie zamachy…! Wszystkie uny, te Araby take samy!„. Działa, zwłaszcza na hodowanych przez syjonistów niby-narodowców.
Poziom trzeci: liberalna i niby-lewicowa niby-inteligencja „To ohydna teokracja mułłów, kobiety na łańcuchach, mordują gejów” itp. Już nawet bez komentarza.
No i poziom czwarty, z nutką wyższości, niby-realistów „Nie bądźmy sentymentalni – AMERYKA TO NASZ SOJUSZNIK!„.
Bardzo to realistyczne, choć zaraz w drugim zdaniu można często
przeczytać jakie to miliardowe zyski przyniesie Polsce udział w „powojennej odbudowie Iranu”, oczywiście już po jego podboju przez Amerykanów. A przecież jeszcze nie wydaliśmy jeszcze tych trylionów z okupacji Iraku i zylionów z amerykańskiego offsetu!
I z takich niby mądrości mamy znowu realne zagrożenie bezpieczeństwa Polski.
Od czego i od kogo zależy bezpieczeństwo Polski
W rzeczywistości bowiem zależy ono
już nie od sapiącego lokatora Białego Domu, ani nawet nie od wynika
starcia frakcji amerykańskiego establishmentu, walczących bardziej
zaciekle niż USArmy z Korpusem Strażników Rewolucji. W tej chwili bezpieczeństwo Polski i Polaków zależne jest od jednej okoliczności i trzech ludzi. Okolicznością
jest wspomniana wątpliwość: czy te 5 i pół stopnia koło Bushehr – to
naturalne trzęsienie ziemi? Od tego bowiem zależą dalsze działania
amerykańskie, a raczej ich brak. Osoby zaś to ajatollah Ali Chamenei, Najwyższy Przywódca Islamskiej Republiki Iranu, jeden z najświatlejszych umysłów współczesnego świata, prezydent Rosji Władymir Putin oraz wraz z nimi prezydent Turcji Recep Erdoğan.
To pierwszy podejmie bowiem wiążące dla Iranu, a kluczowe dla całego
szyickiego świata decyzje odnośnie koniecznej obrony przed Ameryką, zaś
przywódcy Rosji i Turcji wydają się jednymi osobami, które mogłyby
powstrzymać tykający zegar III wojny światowej.
Konfliktu, w którym nawet, gdyby początkowo miał wymiar tylko regionalny
– nie byłoby już ani zwycięzców, ani przegranych. Tylko ofiary – a
wśród nich znowu także Polacy. I tego właśnie należy za wszelką cenę
uniknąć.
A to zależy już tylko i wyłącznie od nas samych.
Konrad Rękas
Inna wersja tekstu ukazała się na Sputnik Polska
Post Scriptum:
Rzecz jasna, problem z wszelkimi analizami strony decyzyjno-politycznej
podobnych sytuacji – jest stały. Sprowadza się mianowicie do skłonność
jednych, by wierzyć we wszystko, co usłyszą i twardego przekonania
drugich, że skoro się już czegoś dowiedzieliśmy (a nawet domyśliliśmy) –
to nie może to być prawdą, tylko planem ukrytym w planie. A przecież
tylko sobie gawędzimy, widząc zarys cieni na ścianie jaskini…
Bo może to tylko gry, ustawki, fałszywe flagi, nożyce Golicyna i cała reszta post-analizy post-informacji o post-świecie? Może. Ale jaka to w sumie różnica. Można oczywiście stwierdzać, że „Nic, co widzimy i słyszymy nie jest prawdą, bo gdyby było prawdą, to byśmy tego nie widzieli i nie słyszeli„.
Tyle tylko, że efekt takiego założenia nie różni się od przyjęcia, że
politycy mówią tylko prawdę i całą prawdę, a wykładnię świata dają nam
telewizyjne programy informacyjne. Skoro wolno nam już niemal tylko
myśleć – to przynajmniej myślmy!
Żeby potem otaczający świat zaskakiwał nas chociaż trochę mniej…