piątek, 14 lutego 2020

Adam Tomasz Witczak: Beau Brummell i wilkołaki starego Londynu


       Najlepiej tęskni się za przeszłością wyimaginowaną – taką, której nie doświadczyło się nigdy na własnej skórze: przeszłością znaną nie tyle nawet ze źródeł z epoki, ile raczej z naszego wyobrażenia na ich temat. Przemawia do nas język pozorów i rzeczy zewnętrznych: finezyjna czcionka w starej książce, krój płaszcza postaci na płótnie, harmonia wiekowej budowli. Zresztą, nie jest to aż takie złe: ten sposób myślenia (czy raczej – odczuwania) osładza nasze nikczemne życie i mimo wszystko uwzniośla ducha, który bez tego zapewne całkiem brodziłby w rynsztoku.

Nie zmienia to jednak faktu, że fantazja na temat tej czy innej epoki nierzadko albo pomija jej ciemne strony, albo umieszcza je w nowym, odartym z realności kontekście: takim, w którym okrucieństwo, choroba i płacz stają się elementami większej układanki, jak szczypta goryczy w urodzinowym torcie. To już bodaj święty Augustyn wykpiwał niedorzeczność teatrów tragicznych, gdzie publika płaci za wczuwanie się w te same sytuacje, przed którymi ucieka każdego dnia, jak tylko może. Smakujemy śmierć, odrzucenie, hańbę i fałszywe oskarżenia, po czym wracamy do naszych pałaców, apartamentów i ciemnych nor, licząc na to, że unikniemy nawet zwykłej kłótni małżeńskiej i wizyty komornika: cóż dopiero mówić o cierpieniach Edypa.

Anglia wieku XIX to jedno z najpiękniejszych i zapewne najbardziej fałszywych imaginariów tego rodzaju. W przedmowie do jednego z polskich wydań Klubu Pickwicka, jednej z „dobrotliwszych” powieści Karola Dickensa, wypunktowano fakt, iż owa beztroska old, merry England, niefrasobliwie opisywana przez autora, który sam spędził dzieciństwo jako chodząca reklama pasty do butów, to ułuda, a Anglia ówczesna więcej może miała wspólnego z wielkim więzieniem. Można tu oczywiście wziąć poprawkę na to, że mówimy o wydaniu z lat stalinowskich, ale nie trzeba być marksistą, by myśleć tak samo, by dostrzegać nędzę tłumów, hipokryzję warstw wyższych (ale i niższych) tudzież inne turbulencje rodzącego się kapitalizmu. Toż w gronie krytyków tego stanu rzeczy byli i ci torysi, których Karol Marx wzgardliwie zaliczał do socjalistów feudalnych1. W kategorii tej mieścili się też francuscy ultrasi, ale o nich innym razem. Z kolei przeszłość feudalna i katolicka, też zresztą odległa od ideału, pogrzebana została przez grodzenia, prawa przeciw włóczęgostwu oraz oczywiście – prawa przeciw papistom.

Epoka wiktoriańska (jak i efemeryczna, następująca po niej edwardiańska) do perfekcji opanowała sztukę maskowania swoich brudów wytwornością strojów, okrywających niedomyte na ogół ciała (i równie niemyte dusze), tudzież dobrymi manierami, których symbolem mógłby być wynalazek spluwaczki (ba, instytucja spluwaczki). Tyczy się to oczywiście nie tylko Anglii, lecz i reszty Europy, a w końcu i Ameryki, przynajmniej w pewnej mierze. A jednak owo dziewiętnaste stulecie do dziś urzeka, gdy patrzy się na nie przez pryzmat pocztówek, książek, ilustracji, starych zdjęć, misternie zdobionych kamienic, zaułków z czerwonej cegły i wreszcie – miejskich legend oraz wszelkich innych stories. Bo przecież to czas Sherlocka Holmesa i Kuby Rozpruwacza, palarni opium i wypraw balonowych, pojedynków w podmiejskich lasach o czwartej nad ranem – i kolonizatorów ujarzmiających cywilizacje stare jak czas pod hasłem brzemienia białego człowieka.

Paweł Roland to artysta, który te nastroje znakomicie wyczuwa i podziela, a to już od blisko czterech dekad. Ktoś mógłby go nazwać prekursorem muzycznego steampunka2, choć zaczynał niemal równo z punkiem właściwym. Inni widzą w nim jednego z dziadków neofolku (w takim razie amerykański duet Changes, grający od lat sześćdziesiątych w imię odynizmu i tradycjonalizmu, wypada uznać za pradziadów): w końcu utwór Rolanda zatytułowany Wyndham Hill ukazał się w 2005 roku na przekrojowej składance Looking for Europe: The Neofolk Compendium, tuż obok Fire + Ice, Sol Invictus czy Der Blutharsch (ale też The Strawbs, Nico i Scotta Walkera).

Roland ma oczywiście na swoim koncie trochę piosenek, które niekoniecznie porywają i zdają się jedynie zapełniać miejsce na płytach: ale to można powiedzieć o każdym niemal artyście. Ważne jest raczej to, że nagrał mnóstwo utworów niebywale wpadających w ucho, znakomicie wychwytujących ten szczególny, ledwie uchwytny nastrój, jaki rodzi się na pograniczu melancholii i brawury, dekadencji i heroizmu, zawadiackiego uśmiechu i grobowej powagi. To wszystko oparte jest na patentach prostych, ale stosowanych bezpretensjonalnie i z właściwą intuicją. Rockowy standard, folkowa osnowa, kropla muzyki dawnej, korzeniami sięgającej czasów elżbietańskich, szczypta horroru, łyk dżinu, świst szpady i odrobina odurzającego zapachu chińskich specjałów z podłej palarni panny Lascar Sal, znanej z Tajemnicy Edwina Drooda Dickensa. Oto przepis na koktajl dandysów.

O dandysach zresztą Paweł Roland śpiewa, dedykując jeden z utworów słynnemu Beau Brummellowi. A była to postać nietuzinkowa, ponieważ to właśnie ów człowiek, który skończył marnie, w długach i biedzie (zaiste, tak jak być powinno), uwolnił nas od krzykliwych, groteskowych strojów stulecia osiemnastego – i przeprowadził w świat czarno-białej, męskiej elegancji, obowiązującej do dziś. Ale nieszczęsny Beau3 to protagonista jednej tylko z wielu piosenek Rolanda.

Nasz bard śpiewa o wszystkim tym, co w stuleciu dziewiętnastym (głównie jednak w obszarze anglojęzycznym) może nas niezdrowo podniecać i straszyć. To istny gabinet osobliwości (vide album Cabinet of Curiosities). Mamy tu wspomniane w tytule wilkołaki z Londynu (The Werewolves of London), pierwsze sterowce (The Great Edwardian Air-Raid), reminiscencje złowrogich czasów paryskiej rewolucji (Madame Guillotine, choć chodzi tu bardziej o samą maszynę niźli jej historię), wyznania angielskiego opiumisty (In the Opium Den), polowania na czarownice (Witchfinder General), dalekie podróże (Journey to the Pole), dekadenckich artystów (Poets and the Painters) oraz okultyzm i hermetyzm (Aleistair Crowley, Walter the Occultist). Zza muru i zza grobu wygląda złowieszczy cień doktora Tomasza Creama, aborcjonisty i truciciela, straconego w Newgate w 1892 r. (The Crimes of Dr Cream). Muzyk sięga też po dalszą historię, w szczególności piracką (Buccaneers, Captain Blood). Są w jego twórczości motywy w Polsce niemal zupełnie nieznane, jak postać Wielebnego Doktora Reginalda Syna z powieści Russella Thorndike’a4 (był to fikcyjny „dobry bandyta”, przemytnik brandy i tytoniu, w przebraniu stracha na wróble walczący z władzą i złymi bandytami w czasach „króla” Jerzego5). Roland śpiewa nam poza tym o Spring Heeled Jacku – ni to diable, ni to potworze z miejskiej legendy, sięgającej roku 1837. Bierze na warsztat toposy powstałe w wieku dwudziestym: oto bowiem czerpie nie tylko z Edgara A. Poego, lecz i z H.P. Lovecrafta (Cthulhu), Alfreda Hitchcocka (Bates Motel) czy kina niemego (Nosferatu). Okazjonalnie wyprawia się jeszcze dalej, do epoki hipisów (Summer of Love), a żeby nie tkwić ciągle w makabreskach, przywołuje uroczą Alicję w Krainie Czarów (Alice’s House).

Oto opowieści spod lampy gazowej (Gaslight Tales), coś jak filmy Rogera Cormana z Vincentem Price’em (zresztą to właśnie ujęcie Price’a z ekranizacji Ligei Poego widzimy na okładce albumu Roaring Boys). Oto ewokowanie świata, który byłby straszny naprawdę, gdyby nie to, że przeżywamy go z dystansem, w baśni i wyobraźni. Makabra niczym z Grand Guignol, nocne spotkanie z panem Hyde’em i ów pamiętny napis, niezdarnie skreślony na murze w Whitechapel: The Juwes are the men that will not be blamed for nothing.

Na muzyce się nie kończy: gdyż Paweł Roland, gdy nie realizuje się jako muzyk przywołujący ducha Kuby Rozpruwacza, pisze książki: głównie o zjawiskach paranormalnych i okultyzmie (hitlerowskim i wszelakim)6. Ot, angielski ekscentryk, jak to już rzekliśmy.

1 Proletariacką torbą żebraczą arystokraci potrząsali niby sztandarem, żeby skupić lud dookoła siebie. Ale ten, ilekroć ruszał za nimi, spostrzegał na ich tyle stare herby feudalne i rozbiegał się z głośnym i urągliwym śmiechem. To widowisko najlepiej urządzała część francuskich legitymistów i „Młoda Anglia”. (…) Zresztą tak mało ukrywają oni reakcyjny charakter swej krytyki, że główne ich oskarżenie przeciw burżuazji polega właśnie na tym, iż pod jej panowaniem rozwija się klasa, która wysadzi w powietrze cały stary porządek społeczny. Bardziej jeszcze zarzucają burżuazji, że wytwarza ona rewolucyjny proletariat, aniżeli, że wytwarza w ogóle proletariat. (Karol Marks, Manifest Komunistyczny)
2 Jest to „archeofuturystyczna” estetyka i subkultura oparta na założeniu: „co by było, gdyby…?”. A mianowicie: gdyby przemysłowe społeczeństwo wieku XX zbudowane zostało nie tyle na tym, co elektryczne i elektroniczne, ile raczej na tym, co mechaniczne i parowe; w stylistyce tej sterowce, parowce i maszyna Karola Babbage’a łączą się z cylindrami, pelerynami, laseczkami i całą resztą modowego sztafażu XIX stulecia; wszystko to oczywiście przerysowane, nieco groteskowe i kreowane na wzór wcześniejszego cyberpunka.
3 Jego historię przybliża niezły film telewizyjny z roku 2006.
4 Szczególne: wydaje się, że żadna z książek Thorndike’a o dr. Synie nie została przetłumaczona dotąd na polski, tymczasem w kulturze angielskiej jest on chyba figurą dość rozpoznawalną, por. np. filmy z lat 1937, 1962 i 1963.
5 Rzekomego króla, jak wiedzą czytelnicy naszego Portalu.
6 W istocie wydaje się, że Roland w swoich książkach promuje okultyzm, oczywiście tylko „ten dobry”, a więc np. nie hitlerowski. Czego oczywiście ani nie usprawiedliwiamy, ani nie polecamy.