wtorek, 11 lutego 2020

Aleksander Sołżenicyn: Rosyjskie oddziały antysowieckie i ich los po wojnie


Aleksander_Solzenicyn 

       W drugiej wojnie światowej Zachód bronił własnej wolności i obronił ją dla siebie, a nas i Europę Wschodnią wepchnął w niewolę, gdzie dna nie widać. Ostatnią próbą ratunku była dla Własowa deklaracja, że dowództwo ROA gotowe jest stanąć przed trybunałem międzynarodowym, i że „wydanie jego armii sowieckim władzom na pewną śmierć sprzeciwia się prawu międzynarodowemu, podobnie zresztą jak ekstradycja działaczy ruchu opozycyjnego”. Nikt tego pisku nawet nie usłyszał, a większość amerykańskich dowódców ze zdziwieniem dowiedziała się o istnieniu jeszcze jakichś tam niesowieckich Rosjan. Zaszeregować ich do sowieckiej gromady było rzeczą naturalną.

ROA nie skapitulowała przed Amerykanami zwyczajnie, lecz błagała, aby przyjąć kapitulację w zamian za jedyną gwarancję: nie wydawania ich Sowietom. I amerykańscy oficerowie średnich rang, nie mający styczności z wielką polityką, czasami naiwnie to obiecywali. (Wszystkie podobne obietnice zostały później złamane, jeńców oszukano.) Ale cała pierwsza dywizja (11 maja pod Pilznem) a także prawie cała druga natknęła się na amerykański zbrojny mur: Amerykanie odmówili wzięcia ich do niewoli, nie pozwolili wejść do swojej zony: w Jałcie Churchill i Roosevelt podpisali zobowiązanie do obowiązkowej repatriacji wszystkich sowieckich obywateli, zwłaszcza wojskowych, nigdzie przy tym nie była omówiona kwestia zgody na taką repatriację – czy niezgody i przymusu, gdzież bowiem jest jeszcze na ziemi kraj, gdzie jest taka ojczyzna, do której nie chcą wracać dobrowolnie jej synowie? Cała krótkowzroczność Zachodu przejawiła się w tym jałtańskim podpisie. Amerykanie nie uznali więc kapitulacji, a sowieckie czołgi były już w odległości kilku kilometrów. Alternatywa: albo wdać się w ostatnią bitwę, albo Buniaczenko i Zwieriew (druga dywizja) wydali zgodne rozporządzenia: żadnej bitwy (to też przejaw rosyjskiego charakteru: a może jednak? W końcu to przecież nasi. Wiele było potem więziennych opowieści o wypadkach takiego poddawania się w zapamiętaniu albo i po pijanemu – naszym). 12 maja dobrze uzbrojona pierwsza dywizja w pełnym komplecie, ukryta w lasach, dostała rozkaz: „Rozejść się!” Przebierali się w cywilne ubrania, odpruwali dystynkcje, palili dokumenty, strzelali sobie w łeb. W nocy zaczęła się obława. Sowieckie wojska zabiły na miejscu i wzięły do niewoli 10 tysięcy ludzi, reszta przedarła się do żony amerykańskiej, ale większa ich część została wydana sowieckim władzom; to samo stało się z ludźmi z drugiej dywizji, z lotnictwa, z oddziałów wydzielonych – niektórzy spędzili w amerykańskich obozach całe długie miesiące (grupa Meandrowa). Może było w tym amerykańskie niedbalstwo, a może zachęta do ucieczek na własną rękę, ale trzymano ich o głodzie, jak przedtem, u Niemców, i bito, i szturchano kolbami – ale pilnowano byle jak. Ten i ów więc uciekł, ale większa część – została! Zaufanie do Ameryki? Przekonanie, że Amerykanie niezdolni są do zdrady? Dość, że zostali i czekali na swój straszny los, a już ich toczyła i sowiecka agitacja, i epidemia wzajemnych oskarżeń, i depresja. Jedna grupa po drugiej, generałowie, oficerowie, żołnierze w 1945 i 1946 roku wydani zostali sowieckiej władzy dla zakończenia porachunku. (2 sierpnia 1946 roku sowieckie gazety opublikowały komunikat o wyroku Kolegium Wojennego Sądu Najwyższego w sprawie Własowa i jedenastu jego najbliższych współpracowników: kara śmierci przez powieszenie).

W tym samym miesiącu maju 1945 roku, w Austrii, podobnie lojalną operację sojuszniczą (o której ze zwykłą skromnością nic u nas nie pisano) przeprowadziła również Anglia: oddała ona sowieckiemu dowództwu korpus kozacki (40–45 tysięcy szabel), który przedostał się z Jugosławii. Akt ten nosił podstępny charakter i utrzymany był w najlepszych tradycjach angielskiej dyplomacji. Chodzi o to, że Kozacy zdecydowani byli walczyć do upadłego, albo jechać za ocean, choćby do Paragwaju, choćby do Indochin, byle nie dać się wziąć żywcem. Anglicy zapewnili Kozakom najlepsze wojskowe racje żywnościowe, wydali znakomite angielskie sorty mundurowe, obiecali przyjęcie ich we własne szeregi, urządzali już nawet parady. Dlatego żadnego podejrzenia nie wywołała propozycja, aby Kozacy oddali broń pod pretekstem jej unifikacji. 28 maja wszystkich oficerów od esaułów w górę (ponad 2 tysiące ludzi) zaproszono – oddzielnie od żołnierzy – do miasta Judenburg, rzekomo na spotkanie z feldmarszałkiem Alexanderem w sprawie losów korpusu. W czasie drogi oficerowie podstępem zostali otoczeni przez silny konwój (Anglicy bili ich do krwi), następnie kolumna aut wioząca Kozaków przeszła pod opiekę sowieckich czołgów, a gdy wjechała do Judenburga, czekały już na nią zgromadzone półkolem więzienne suki, obok których stali już konwojenci z gotowymi spisami. I nawet nie było z czego się zastrzelić czy zasztyletować – całą broń już im skonfiskowano. Kozacy rzucali się z wysokiego wiaduktu na bruk szosy i do rzeki. Większość, wydanych w ten sposób generałów, byli to emigranci porewolucyjni, sojusznicy tych samych Anglików podczas pierwszej wojny światowej. W trakcie wojny domowej w Rosji Anglicy nie zdążyli im podziękować, spłacali więc swój dług teraz.

W ciągu następnych dni Anglicy tak samo podstępnie wydali również szeregowych, odsyłając ich pociągami, oplecionymi drutem kolczastym (17 stycznia 1947 roku sowieckie gazety opublikowały komunikat o śmierci na szubienicy kozackich atamanów – Piotra Krasnowa, Szkuro i jeszcze kilku). Tymczasem w dolinie Drawy, obok miasta Lienz stanęło obozem (zwał się „Kazaczyj Stan”) 35 tysięcy ludzi, przybyłych z terenu Włoch. Byli tam również Kozacy zdolni do walki, ale też wielu starców, dzieci i bab – i nikt nie chciał wracać nad ojczyste, kozackie rzeki. To jednak nie wzruszyło angielskich serc i nie przyćmiło ich demokratycznego rozsądku. Angielski komendant, major Davies, którego nazwisko z pewnością wejdzie teraz do rosyjskiej przynajmniej historii – gdy trzeba, uprzedzająco grzeczny, a kiedy trzeba, nie wiedzący co to litość – naprzód podstępem usunął oficerów, a potem otwarcie zawiadomił, że l czerwca nastąpi przymusowy wyjazd do sowieckiej żony. Tysiące głosów odpowiedziało mu krzykiem: „Nie pójdziemy!” Nad obozem uchodźców pojawiły się czarne flagi, w polowej cerkwi trwało nieustanne nabożeństwo, żywi jeszcze ludzie odprawiali mszę żałobną za własne dusze! Nadciągnęły angielskie czołgi i wojska. Głośniki nadały rozkaz, aby natychmiast ładować się na ciężarówki. Tłum zaniósł pienia żałobne, kapłani podnieśli krzyże, młodzi otoczyli kordonem starców, kobiety i dzieci. Anglicy puścili w ruch kolby i pałki, wyrywali z tłumu ludzi i rzucali ich na ciężarówki jak toboły, nie bacząc czy kto ranny. Pod naciskiem szukającej ratunku rzeszy załamał się pomost, na którym stali popi, potem poszło w drzazgi ogrodzenie obozu, tłum rzucił się przez most na drugą stronę Drawy, angielskie czołgi przecięły mu drogę; wielu Kozaków całymi rodzinami skakało z mostu do rzeki na pewną zgubę; po całej okolicy angielska jednostka specjalna tropiła zbiegów i strzelała do nich (cmentarz zabitych i rozdeptanych obejrzeć sobie można w Lienzu).

W tym samym okresie, tak samo podstępnie i bezlitośnie Anglicy wydali jugosłowiańskim komunistom tysiące wrogów ich reżymu (którzy byli ich sojusznikami w 1941 roku!) – zostali oni bez sądu wystrzelani, zlikwidowani. W Wielkiej Brytanii, w kraju wolności i niezależnej prasy aż dotąd nikt nie zechciał opowiedzieć o tym akcie zdrady, nikt nie uderzył na alarm. W swoich krajach ojczystych Roosevelt i Churchill czczeni są jako wcielenie rozumu państwowego. Nas zaś, w trakcie naszych więziennych debat uderzała ich oczywista, systematyczna krótkowzroczność i nawet głupota. Jak mogli oni, ześlizgując się od 41. do 45. roku nie zapewnić sobie żadnych gwarancji niezawisłości Europy Wschodniej? Jak mogli oni za nędzne świecidełko czwórdzielnego Berlina (który miał stać się później dla nich piętą achillesową) oddać wielkie połacie Saksonii i Turyngii? I jaki sens strategiczny i polityczny miało dla nich wydanie w ręce Stalina na pewną śmierć kilkuset tysięcy uzbrojonych sowieckich obywateli, którzy zdecydowani byli za nic się nie poddawać? Powiadają, że tym kosztem chcieli zapewnić sobie udział Stalina w wojnie z Japonią. Mając już w ręku bombę atomową, płacili więc Stalinowi, by raczył tylko okupować Mandżurię, wzmocnić w Chinach pozycję Mao Tse–tunga, a w Korei Kim Ir Sena! Czy to nie ubóstwo myśli politycznej? Gdy potem wypchnięto Mikołajczyka, gdy wykończono Benesza i Masaryka, gdy Berlin był blokowany, gdy płonął i zasnuwał się milczeniem Budapeszt, gdy dymiła się Korea, a konserwatyści brali nogi za pas pod Suezem – czy nawet wtedy ci z nich, którzy odznaczali się pamięcią, nie przypomnieli sobie choćby epizodu z Kozakami? Ale to też był zaledwie początek.

Przez cały 1946 i 1947 rok wierni Stalinowi zachodni sojusznicy wydawali mu ciągle i bez ustanku sowieckich obywateli na pewną zgubę, wbrew ich woli – zarówno byłych wojskowych, jak zwykłych cywilów, byle tylko mieć już z głowy tę ludzką gmatwaninę. Wysyłano ich ciupasem z Austrii, Niemiec, Włoch, Francji, Danii, Norwegii, Szwecji, z amerykańskich żon okupacyjnych. W angielskich zonach w tych latach istniały obozy koncentracyjne, może i nie lepsze od hitlerowskich. Przykładem Wolfsberg w Austrii: kobietom kazano tam ścinać nożyczkami po jednej trawce, każde jedenaście ździebełek okręcać dwunastym i wiązać takie „snopki” przez długie godziny, przy czym wolno im było jedynie schylać się, ale nie kucać. To, że takie rzeczy możliwie są w kręgu brytyjskiej, parlamentarnej tradycji, zmusza do poważnej zadumy nad prawdziwą grubością błonki naszej cywilizacji. Wielu Rosjan przez wiele lat powojennych żyło na Zachodzie na lipnych papierach w ciągłym strachu, że zostaną wysłani do ZSSR i drżąc przed anglosaską administracją tak, jak niegdyś drżeli na myśl o NKWD. Gdzie nie było niebezpieczeństwa deportacji – tam bez żadnych przeszkód buszowali sowieccy agenci, całymi tłumami, bez skrupułów w biały dzień wykradając i porywając żywych ludzi z ulic zachodnich metropolii. Oprócz pośpiesznie kleconych dywizji Własowa, wiele jeszcze innych rosyjskich oddziałów dalej kisło w głębi niemieckiej armii, w niemieckich uniformach, utrudniających ich identyfikację. Koniec wojny zastał je na różnych odcinkach i nie dla wszystkich był jednakowy.

Aleksander Sołżenicyn