poniedziałek, 24 lutego 2020

Pomysłowy Dobromir czyli między ignorancją a czubkiem własnego nos


 
       „Dobra rada” Dobromira Sośnierza, której udzielił mieszkańcom obszarów pozbawionych transportu publicznego pokazuje jak bardzo szkodliwe mogą okazać się dla Konfederacji brak doświadczenia jej polityków i ignorancja wynikająca ze skrajnej ideologii – pisze Karol Kaźmierczak.

We wtorkowym programie telewizji Polsat „Polityka na ostro” politycy partii parlamentarnych poruszyli problem transportu publicznego. „W moim województwie pomorskim, w 90 miejscowościach idzie się na przystanek godzinę. Są takie miejscowości, gdzie w ogóle nie dojeżdża transport publiczny. Ludzie są po prostu wykluczeni” – skonstatowała posłanka klubu Lewicy Beata Maciejewska. „Nie, bo ludzie po prostu kupują samochody” – wypalił w odpowiedzi poseł Konfederacji Dobromir Sośnierz. Żeby zaznaczyć, że jego słowa nie są jedynie opisem dysfunkcji ale odwrotnie, są rozwiązaniem problemu Sośnierz dodał, odpowiadając na propozycję rozwoju publicznej komunikacji autobusowej – „Ludzie jakoś dojeżdżają. W ten sposób natomiast znowu marnujemy pieniądze na państwowe autobusy, które będą nieefektywne, zamiast dać ludziom zarobić na to, żeby ci, którzy nie mają samochodów, też woleliby mieć samochód”.
Wystąpienie wywodzącego się z partii KORWiN posła to nie tylko przykład tego jak posługiwanie się schematami skrajnej ideologii można zastąpić racjonalny namysł nad uwarunkowaniami społeczno-ekonomicznymi i sposobami ich polepszania. Poprzez oddźwięk jaki znalazło wśród sympatyków posła i zwolenników jego ideologii pokazuje zupełną atrofię myślenia wspólnotowego i strukturalnego na którą cierpi część młodego pokolenia, co uniemożliwia mu konstruktywną walkę nie tyle o interes narodowy, co o własne interesy grupowe.

Samochód (nie) dla każdego

Rada Sośnierza jest oczywiście absurdalna z dwóch względów. Po pierwsze zawsze będziemy mieli spore grupy obywateli, żyjących w rozproszeniu na wsiach z dala od miast, którzy muszą korzystać z różnego rodzaju usług dostępnych w tych miastach, a jednocześnie nie mają możliwości dojeżdżać do nich samochodem. Do grupy tej należą osoby starsze i schorowane, w ich przypadku jest wręcz wskazane by nie siadały za kółkiem. W obliczu tendencji demograficznej grupa ta już stanowi poważną część społeczeństwa, a będzie się tylko zwiększać. Brak transportu publicznego to dla nich realne wykluczenie, w dodatku wykluczenie groźne, bo to przecież właśnie te osoby muszą mieć możliwości regularnego korzystania z placówek służby zdrowia poza miejscami zamieszkania. Inną kategorią jest młodzież uczęszczająca do szkół średnich. W większości jest to młodzież nieletnia, która z oczywistych względów nie może prowadzić samochodu, tymczasem szkolnictwo średnie, szczególnie to o najlepszym poziomie, skoncentrowane jest w poważniejszych ośrodkach miejskich. W warunkach XXI wieku w którym rozwój ekonomiczny jest w dużej mierze zależny od solidnego wykształcenia obywateli, zapewnienie młodym ludziom z odległych wsi, wśród których żyje niejeden talent, możliwości dogodnego, to jest umożliwiającego skoncentrowanie wysiłku na nauce, dojazdu do jak najlepszej szkoły w okolicy, jest kluczem do rozwoju.

Jednak absurdalność wywodu posła Konfederacji wykracza poza tę płaszczyznę. Pojawia się tu zabawny paradoks. Libertarianizm czy może raczej skrajny liberalizm, bo Dobromir Sośnierz jeszcze nie ogłosił dążenia do likwidacji państwa, niczym swoisty marksizm a rebours, koncentruje się całkowicie na ekonomicznej sferze życia ludzkiego. W perspektywie tej ideologii wszystkie relacje między ludzkimi atomami sprowadzają się właśnie do relacji transakcyjnych, a sfera gospodarki jest, podobnie jak w marksizmie, bazą, płaszczyzną pierwotną, której właściwe zorganizowanie ustanowi właściwe relacje na poziomie społecznym, politycznym, kulturalnym. Tak więc likwidacja aktywności gospodarczej państwa, zminimalizowanie jego kompetencji do regulacji, idąca za tym minimalizacja redystrybucji (w tym obniżenie podatków) muszą w tej perspektywie prowadzić do powstania społeczności, której zasadą konstytucyjną stanie się wolność i które wytworzy taką właśnie wolnościową kulturę zapobiegającą zamachom i uzurpacjom. Jednak jak się okazuje na omawianym przykładzie, cały korwinowski namysł nad gospodarką, który ma być fundamentem refleksji o całej reszcie kończy się na mikroekonomii podszytej ignorancją.


Po słowach posła chcąc usłyszeć vox populi prowokowałem dyskusje na grupach i stronach obsadzonych przez zwolenników Konfederacji. Jak się okazało wielu z nich, głównie młodych ludzi, odebrało słowa Sośnierza jak najbardziej dosłownie i całkiem serio rozpisywała się, że w sytuacji regresu transportu publicznego ludzie z prowincji po prostu powinni sobie kupić samochody lub dołożyć się do paliwa sąsiadowi, licząc, że podwiezie ich akurat w tym kierunku w jakim muszą się wybrać. W ogromnej większości, w dyskusji składającej się z setek komentarzy, sympatycy Sośnierza analizowali kwestię wyłącznie przez pryzmat rentowności podmiotu wykonującego przewozy na danym połączeniu i wnioskując o jego nierentowności przez pryzmat subsydiów dla takiego podmiotu, czemu zdecydowanie się sprzeciwiali widząc już rękę fiskusa w swojej kieszeni.

Mikroekonomia własnej kieszeni

Mikroekonomia korwinistów okazuje się mikroekonomią czubka własnego nosa, mikroekonomią osobistej kieszeni lub portfela. Na końcu ich refleksji znajduje się bowiem wniosek, że w interesie wszystkich jest tylko to, żeby każdy zapłacił jak najmniejsze podatki. W podejściu takim widać nie tylko egoizm i atrofię myślenia wspólnotowego, które zachowywałoby wzgląd na tych wszystkich, którzy nie mogą sobie pozwolić na jeżdżenie samochodem z powodów materialnych bądź innych. W podejściu takim widać wręcz ograniczenie intelektualne związane z atrofią myślenia strukturalnego. Ograniczenie nie pozwalające dostrzec, że współczesna gospodarka, a kierunek jej ewolucji zapowiada tylko wzmacnianie się tej cechy, bazuje w ogromnej mierze na codziennej mobilności siły roboczej, materiałów i surowców, półproduktów, towarów, a także osób świadczących usługi na niespotykaną wcześniej skalę. I mimo, że w Polsce dokonał się największy skok pod względem rozwoju infrastruktury transportowej w jej historii, w postaci budowy od 2003 r. ponad 3 tys. km autostrad i dróg ekspresowych oraz modernizacji starych, to owe drogi i miasta stają się coraz bardziej zatłoczone. W zeszłorocznym holenderskim rankingu najbardziej zatłoczonych miast świata, opracowanym na podstawie danych z urządzeń geolokalizacyjnych używanych przez kierowców, Łódź znalazła się na 15 miejscu, Kraków na 26, Poznań na 33, a Warszawa na 44.

Jest tak ze względu na czynniki zewnętrzne – geografia czyni Polskę korytarzem nasilonego transportu tranzytowego na skalę kontynentalną, jak i wewnętrzne – poza grupami coraz bardziej wykluczonymi o których pisałem, coraz więcej ludzi jednak stać na samochody, a także na zamieszkiwanie w domach jednorodzinnych pod miastem. To ostatnie przybrało zresztą wymiary patologiczne w postaci suburbanizacji, rozlewania się miast, bo następowało w warunkach postulowanych przez korwinistów, to jest faktycznego braku regulacji zagospodarowania przestrzennego na poziomie wyższym niż gminy, w warunkach całkowitej abdykacji państwa z tej dziedzinie. Dlatego zresztą obecnie tym bardziej musimy skupić się na organizacji transportu, który mimo wszystko można polepszyć szybciej niż zmienić kulturę aspiracji do własnego dworku na dużej działce, tak powszechną wśród Polaków. A regres w zakresie lokalnych połączeń kolejowych czy publicznej komunikacji autobusowej jest tak wielki, że zakres wykluczenia komunikacyjnego jest znaczący. Dotyczy całych gmin, które nie miały szczęścia znaleźć się na drodze krajowej czy na najbliższym od wielkiego miasta odcinku drogi wojewódzkiej.

W tych wszystkich uwarunkowaniach organizacja transportu staje się taką samą niezbędną do wykonania przez instytucje publiczne usługą, jak budowa infrastruktury transportowej z naszych podatków, czego jak się zdaje poseł Sośnierz jeszcze nie zakwestionował, każąc ludziom budować sobie drogi we własnym zakresie. Organizacja transportu publicznego staje się tak samo niezbędnym dobrem publicznym, jak zapewnienie jego bezpieczeństwa przez wydziały ruchu drogowego policji czy obstawienie dróg odpowiednimi znakami i sygnalizacją świetlną przez utrzymywane z naszych podatków urzędy centralne bądź samorządowe. Czy może poseł Sośnierz chciałby, aby i te usługi ludzie organizowali i opłacali sobie poza instytucjami publicznymi?

Atrofia myślenia strukturalnego nie pozwala posłowi KORWiNa zauważyć, że transport stał się jednym z kluczowych elementów procesów produkcyjnych. Każdego dnia lokalne i regionalne struktury gospodarcze wymagają, w przypadku dużych miast, przemieszczania nie dziesiątek, a setek tysięcy ludzi, w tym tych zamieszkujących w dużym rozproszeniu, na wiejskiej prowincji, w promieniu 30-40 km. Dla lokalnego właściciela przedsiębiorstwa transportowego przywiezienie tych z najmniejszych i najbardziej oddalonych od głównych dróg miejscowości będzie najpewniej nieopłacalne. Ale ta rzesza ludzi musi być przemieszona w ramach gospodarki kraju w którym z braku rąk do pracy ściągnięto już półtora miliona Ukraińców, a ściąga się nawet Nepalczyków. Jeśli jednak ta rzesza ludzi by podjąć pracę i mając takie możliwości będzie się konsekwentnie przesiadać do samochodów będzie tak samo konsekwentnie pogarszać warunki jakiegokolwiek transportu w ogóle. Pogorszenie tych warunków znacząco komplikuje logistykę firm. Opóźnienia w dostawach ale też ich wyższy koszt związany ze zużyciem paliwa, spóźnienia i zmęczenie pracowników, kolizje i wypadki – te koszty zatłoczonych dróg i zakorkowanych miast zakłócają lokalne łańcuchy produkcji. Przynoszą one podmiotom gospodarczym globalnie straty znacznie większe niż środki jakie państwo i samorząd mogą wydać na zorganizowanie lub subsydiowanie przewozów autobusowych między miastem a jego otoczeniem. Nie wspominając o kosztach nieekonomicznych, związanych z większą liczbą ofiar wypadków drogowych i po prostu niższym komfortem.

Chiny – druga gospodarka świata i wzrastające supermocarstwo jeszcze 1978 r. były państwem o bogactwie i poziomie rozwoju podobnym do krajów afrykańskich. Jedną z podstaw najszybszego w historii świata wzrostu ekonomicznego, przebijającego szybkością wzrost USA w drugiej połowie XIX wieku, było postawienie przez władze ChRL na planowaną w długiej perspektywie i wykonywaną często przez podmioty publiczne a potem konsorcja z udziałem przedsiębiorstw państwowych rozbudowę infrastruktury transportowej, doprowadzanie jej do najodleglejszych zakątków raju łącznie z wysokogórskim Tybetem i zacofanym Sinciangiem. Teraz sporo inwestują w rozwój najnowocześniejszych środków transportu publicznego i jego utrzymywanie. Podniesienie mobilności Chińczyków było jednym z kół zamachowych ich dziejowo spektakularnego sukcesu.

Nie trzeba zresztą sięgać po tak odległe przykłady. W styczniu bieżącego roku w najbardziej liberalnym z państw Europy Zachodniej – Wielkiej Brytanii, rząd najbardziej liberalnej z zachodnioeuropejskich partii centroprawicowych zadecydował o renacjonalizacji kolei w całej północnej Anglii. Okazało się, że prywatni przewoźnicy i dzierżawcy infrastruktury nie potrafili przez lata ani zapewnić usług na odpowiednim poziomie, ani nie inwestowali dostatecznie w trakcje elektryczne. W efekcie połączeń było coraz mniej, a na tych, które pozostały aktywne pociągi spóźniały się coraz częściej. W regionie, w którym przeprowadzona przez Margaret Thatcher deindustrializacja zmniejszyła znaczenie dawnych ośrodków ekonomicznych, miejsce których powoli zajęły nowe, utrzymanie mobilności społecznej było tak ważnym zadaniem, że nawet taki polityk jak Boris Johnson, którego trudno nazwać lewicowcem, zdecydował o konieczności wkroczenia państwa w celu uratowania kolei przed regresem.

Maria Antonina z kucykiem

Oczywiście na poziomie czysto politycznym wypowiedź posła Sośnierza dającego upust swojej ideologicznej predylekcji to wizerunkowy strzał w kolano. Na myśl przychodzi owe oklepane dictum „nie mają chleba – niech jedzą ciastka”, przypisywane, najpewniej niesłusznie, królowej Marii Antoninie, nie tracącej głowy w obliczu dramatycznej deklaracji o braku chleba dla poddanych. Królowa straciło głowę cztery lata po wygłoszeniu swojej porady, gładko ściętą przez gilotynę. Jednak wypowiedź będąca kanwą tego artykułu przeciętnemu Polakowi jeszcze bardziej będzie kojarzyć się z „chwilą szczerości” prezydenta Bronisława Komorowskiego, który w czasie kampanii wyborczej z 2015 r. radził młodym obywatelom pracującym za niskie stawki „zmienić pracę, wziąć kredyt”. Było to jedna z tych deklaracji byłej głowy państwa, które z sondażowego pewniaka w wyścigu o reelekcję uczyniły Komorowskiego przegranym.

Szkodliwość polityczna wypowiedzi Sośnierza jest tym większa, że Konfederacja wycisnęła już z kręgu adeptów koliberalizmu wszystko co było wyborczo do wyciśnięcia. Charakterystyczne, że na wsi partia narodowców i konserwatywnych liberałów uzyskiwała mniejsze poparcie niż w miastach, zarówno w wyborach do Parlamentu Europejskiego, jak i w październikowych wyborach do Sejmu. To na wsi mieszka znaczna część elektoratu Prawa i Sprawiedliwości o który ubiegają się także politycy Konfederacji. Nietrudno domyśleć się jak podziała na tych wyborców „dobra rada” posła Sośnierza. Poseł najwyraźniej postanowił naśladować ojca-założyciela nurtu do jakiego należy, prowadząc politykę w sposób anegdotyczno-skandaliczny. Janusz Korwin-Mikke od trzech dekad funkcjonuje bowiem w polskiej polityce stawiając „dla sportu” kontrowersyjne tezy i uzasadniając je anegdotami czy twierdzeniami, które wydają się słuszne tak długo jak nie zauważy się ograniczenia punktów odniesienia tej frazeologii. Tak długo jak nie zauważy się, że ludzi łączą nie tylko relacje transakcyjne i interesy, że społeczeństwa nie da się opisać i wyjaśnić tylko z perspektywy ekonomii, a sama ekonomia nie jest matematyką, wzorem na kartce papieru, lecz nauką opisującą działalność istoty o tak skomplikowanej strukturze jak człowiek (a cóż dopiero ludzkie społeczeństwo!). Jednak to co dla pana Janusza, człowieka mającego bardziej naturę showmana i publicysty niż polityka, było przez lata trikiem na przyciąganie uwagi i pozostawanie na medialnej scenie, dla niemałej grupy młodych ludzi stało się przepisem na upraszczanie, trywializowanie, a w konsekwencji nierozumienie procesów społecznych, politycznych i w końcu nawet ekonomicznych. Z tego powodu zresztą nieudolne pod względem realizacji interesów narodowych, ale bardzo sprawne jeśli chodzi o załatwianie własnych interesów, elity polityczne III RP przez tyle lat musiały się bać górników czy rolników, ale nigdy nie musiały bać się młodzieży.

Wychowankowie pana Janusza

Wychowana w niemałej części przez Korwina-Mikke młodzież nigdy nie domagała się jako grupa społeczna dotowanego transportu czy lepszej edukacji lub taniego kredytu mieszkaniowego. Nie żądała w zasadzie żadnych usług publicznych. Nie domagała się, bo przecież państwo z zasady uważała za wroga lub uzurpatora psującego sytuację ekonomiczną. Polska młodzież od 30 lat nie była zdolna do skutecznego udziału w polskiej polityce, choćby poprzez kontestację, jako grupa społeczna o swoich specyficznych problemach – swego czasu bardzo wysokim bezrobociu, obecnie niskiej jakości edukacji czy niestabilnych warunkach zatrudnienia. Nie była zdolna bo młody człowiek najczęściej widział świat tylko jako pole konkurencji z innymi młodymi ludźmi, a nigdy lub prawie nigdy jako pole solidarnego działania. Polska młodzież w swej masie w zasadzie nie wychodziła na ulice i niczego się nie domagała od polityków, a do polityki jej nieliczni przedstawiciele wchodzili po to by zostać teczkowymi starych wyjadaczy i przy ich boku piąć się po szczeblach starych struktur. Polska młodzież najrzadziej chodziła do wyborów. Śniła całymi dniami swój sen o karierze od pucybuta do milionera we wzorcowym kapitalizmie. W mojej generacji spora część polskiej młodzieży wyjechała do Wielkiej Brytanii, Niemiec czy Szwecji, nie tylko by zarabiać więcej, ale także by żyć stabilniej i korzystać z tamtejszych o wiele lepszych usług publicznych, a także, w razie potrzeby, pobierać tamtejsze o wiele wyższe świadczenia, popularne benefity. Większość z nich nie zamierza wracać by budować w Polsce prawdziwy kapitalizm… tak jak pan Janusz powiedział.

Karol Kaźmierczak


OD REDAKCJI: Libertarianizm i radykalny koliberalizm to prawdziwy ideologiczny rak, który skrzywił niemałą część polskiej młodzieży zainteresowanej polityką. Ta utopijna ideologia oduczyła młodzież myśleć politycznie, społecznie, oduczyła nawet myśleć o gospodarce w skali makro, jako strukturze. W zarodku zdusiła możliwość prawdziwej, pokoleniowej mobilizacji politycznej. Ostatnia wypowiedź wychowanka KORWiNa (i Korwina-Mikkego) na temat transportu publicznego pokazuja jak absurdalna i szkodliwa to ideologia (za: facebook.com).