czwartek, 20 lutego 2020

Żołnierz Boga - ks. Jan Macha - prelekcja w Gliwicach

     W momencie śmierci ksiądz Macha zapewne wzywał imienia Syna Bożego i jego Matki. Prawie nagi, bo tylko w więziennej papierowej koszuli, przywiązany do poziomej deski, nie miał wiele czasu na modlitwę. Gilotyna „Czerwona wdowa”, bo tak nazywali katowiczanie narzędzie śmierci z więzienia przy Mikołowskiej, pracowała wtedy właściwie bez przerwy. Był 3 grudnia 1942 roku.

Jan Macha: polski ksiądz ze Śląska

„Hanik”, jak pieszczotliwie mówiła o nim matka, miał wówczas 28 lat. Księdzem został niedawno, zaledwie na dwa miesiące przed wybuchem wojny. 27 czerwca 1939, dwa dni po święceniach, ksiądz Jan odprawiał mszę prymicyjną w rodzinnej parafii świętej Marii Magdaleny w Chorzowie (dziś Stary Chorzów).

Gdy przed nabożeństwem siostra pomagała mu zakładać ornat, odezwał się do niej: „Słuchaj, Rózia, naturalną śmiercią to ja nie umrę”. „Cóż ty opowiadasz, w takim dniu!” – żachnęła się dziewczyna. „Chyba właśnie w takim dniu trzeba to powiedzieć”.

Urodził się jako syn ślusarza z kopalni „Królewska” w Królewskiej Hucie, którą po wojnie nazwano Chorzowem. Typowa śląska rodzina: dwie siostry, dwóch braci. Młodszy Pietrzyk poszedł do wojska, „Hanik”, oczko w głowie rodziny, wykierował się na księdza. Wcześniej, wraz z innymi bajtlami z podwórka (bajtel to po śląsku chłopak) grał w piłkę, dostał się nawet do reprezentacji Górnego Śląska w szczypiorniaku. Lubił też zabawić się na potańcówkach.

Działalność konspiracyjna

Został wikarym w parafii świętego Józefa w Rudzie Śląskiej, niedaleko rodzinnego Chorzowa. Tam zastała go wojna i niemiecka okupacja. Już w październiku 1939 r. ksiądz Jan nawiązał kontakt z grupą studentów i harcerzy, zaangażowanych w działalność podziemną. Z czasem sam stanął na czele grupy nazwanej Polska Organizacja Zbrojna lub, bardziej konspiracyjnie, „Konwalia”.

Działające w strukturach polskiego państwa podziemnego ugrupowanie zajmowało się zbieraniem informacji o charakterze wywiadowczym, wydawało też i kolportowało biuletyn „Świt”. Ksiądz Jan łączył to z półlegalną działalnością charytatywną.

Pomagał rodzinom uwięzionych, zdobywając dla nich żywność i ubranie, pocieszał je dobrym słowem i modlitwą. Wiadomo też, że błogosławił śluby w języku polskim, czego nie wolno było robić.

Aresztowanie

Taka aktywność nie mogła ujść uwagi Gestapo. Pierwszy raz aresztowano go w Zielone Świątki 1941 r., ale wtedy jeszcze oprawcy nie wiedzieli lub też nie mieli pewności, że ksiądz siedzi po uszy w pracy na rzecz niepodległej Polski. Postraszyli go i wypuścili. Ksiądz Jan nie dał się zastraszyć i dalej robił swoje.

Wydał go zdrajca. 5 listopada 1941 ksiądz Jan z dwójką kleryków pojechał do Katowic, by odebrać tam zakazane polskie katechizmy. Ksiądz odprowadził kleryków na dworzec, bo sam planował zostać w Katowicach. Gdy rozmawiali przez otwarte okno pociągu, podeszło do niego dwóch cywilów. W milczeniu chwycili go pod ręce i zaprowadzili do samochodu. Ksiądz nie stawiał oporu.

Więziono go w Mysłowicach, w budynku, który do dzisiaj służy jako policyjny areszt śledczy.

20 batów i różaniec ze sznurka

Siedział razem z jednym ze wspomnianych kleryków, którego aresztowano dzień później. Kleryk Joachim Gürtler, zanim zgilotynowano go razem z księdzem Janem, zdołał przemycić do rodziny gryps, w którym opisał warunki, w jakich przebywali uwięzieni.
Każdy z nas otrzymuje 20 batów i musi leżeć we dnie i w nocy na gołych deskach.
Co jakiś czas więzienny strażnik wchodził do celi, na jego komendę „na dół!” więźniowie musieli natychmiast znaleźć się na podłodze. Potem w tym samym tempie musieli wracać na prycze. Ksiądz nie zawsze zdążył, gdyż nogi miał spętane kajdanami. Wtedy szedł w ruch bykowiec.

W takich momentach pomagała modlitwa. Księdzu pozwolono trzymać w celi stary brewiarz. Zrobił też sobie różaniec ze sznurka, do którego przyczepił kawałek drewna, odłupanego ze stołu. To był jego krzyż. Wiadomo również, że prosił o modlitwę w cenzurowanych listach do rodziny.

Na procesie bronił się sam. Chyba nie liczył na ułaskawienie. „Moim życzeniem było pracować dla niego, ale nie było mi to dane” – napisał w ostatnim liście do rodziny. Wspomniany „on” to Pan Bóg. Ksiądz Jan poddawał się jednak Jego woli.
Umieram z czystym sumieniem. Żyłem krótko, ale uważam, że cel swój osiągnąłem. Nie rozpaczajcie! Wszystko będzie dobrze! Bez jednego drzewa las lasem zostanie. Bez jednej jaskółki wiosna też zawita, a bez jednego człowieka świat się nie zawali.
Zwłoki księdza najprawdopodobniej spalono w krematorium Auschwitz, za drutami którego przebywał już jego brat Piotr. Ten, wychudzony, na granicy fizycznego wycieńczenia, w końcu podpisał folkslistę, która otworzyła mu bramę obozu. Wiedział o śmierci brata i nie chciał, aby matka straciła także drugiego syna.

Zresztą, na podpisywanie folkslisty przez Ślązaków, bez ujmy dla ich polskiego honoru, zgodził się w tajnym rozporządzeniu katowicki biskup Stanisław Adamski. W przypadku „Pietrzyka” wolność oznaczała natychmiastowe wcielenie do Wehrmachtu. Przy pierwszej okazji zdezerterował – i tak ocalał.

„Pogrzebu mieć nie mogę, ale urządźcie mi na cmentarzu cichy zakątek, żeby, od czasu do czasu, ktoś o mnie wspomniał i zmówił za mnie Ojcze Nasz”. Po wojnie najbliżsi wypełnili ostatnią wolę księdza. Jego symboliczny grób znajduje się na cmentarzu w Starym Chorzowie.