W momencie śmierci ksiądz Macha zapewne wzywał imienia Syna Bożego i
jego Matki. Prawie nagi, bo tylko w więziennej papierowej koszuli,
przywiązany do poziomej deski, nie miał wiele czasu na modlitwę.
Gilotyna „Czerwona wdowa”, bo tak nazywali katowiczanie
narzędzie śmierci z więzienia przy Mikołowskiej, pracowała wtedy
właściwie bez przerwy. Był 3 grudnia 1942 roku.
Jan Macha: polski ksiądz ze Śląska
„Hanik”, jak pieszczotliwie mówiła o nim matka, miał wówczas 28 lat.
Księdzem został niedawno, zaledwie na dwa miesiące przed wybuchem
wojny. 27 czerwca 1939, dwa dni po święceniach, ksiądz Jan odprawiał
mszę prymicyjną w rodzinnej parafii świętej Marii Magdaleny w Chorzowie
(dziś Stary Chorzów).
Gdy przed nabożeństwem siostra pomagała mu zakładać ornat, odezwał się do niej: „Słuchaj, Rózia, naturalną śmiercią to ja nie umrę”. „Cóż ty opowiadasz, w takim dniu!” – żachnęła się dziewczyna. „Chyba właśnie w takim dniu trzeba to powiedzieć”.
Urodził się jako syn ślusarza z kopalni „Królewska” w Królewskiej
Hucie, którą po wojnie nazwano Chorzowem. Typowa śląska rodzina: dwie
siostry, dwóch braci. Młodszy Pietrzyk poszedł do wojska, „Hanik”, oczko
w głowie rodziny, wykierował się na księdza. Wcześniej, wraz z innymi
bajtlami z podwórka (bajtel to po śląsku chłopak) grał w piłkę, dostał
się nawet do reprezentacji Górnego Śląska w szczypiorniaku. Lubił też
zabawić się na potańcówkach.
Działalność konspiracyjna
Został wikarym w parafii świętego Józefa w Rudzie Śląskiej, niedaleko
rodzinnego Chorzowa. Tam zastała go wojna i niemiecka okupacja. Już w
październiku 1939 r. ksiądz Jan nawiązał kontakt z grupą studentów i harcerzy, zaangażowanych w działalność podziemną. Z czasem sam stanął na czele grupy nazwanej Polska Organizacja Zbrojna lub, bardziej konspiracyjnie, „Konwalia”.
Działające w strukturach polskiego państwa podziemnego ugrupowanie
zajmowało się zbieraniem informacji o charakterze wywiadowczym, wydawało
też i kolportowało biuletyn „Świt”. Ksiądz Jan łączył to z półlegalną
działalnością charytatywną.
Pomagał rodzinom uwięzionych, zdobywając dla nich
żywność i ubranie, pocieszał je dobrym słowem i modlitwą. Wiadomo też,
że błogosławił śluby w języku polskim, czego nie wolno było robić.
Aresztowanie
Taka aktywność nie mogła ujść uwagi Gestapo.
Pierwszy raz aresztowano go w Zielone Świątki 1941 r., ale wtedy jeszcze
oprawcy nie wiedzieli lub też nie mieli pewności, że ksiądz siedzi po
uszy w pracy na rzecz niepodległej Polski. Postraszyli go i wypuścili.
Ksiądz Jan nie dał się zastraszyć i dalej robił swoje.
Wydał go zdrajca. 5 listopada 1941 ksiądz Jan z
dwójką kleryków pojechał do Katowic, by odebrać tam zakazane polskie
katechizmy. Ksiądz odprowadził kleryków na dworzec, bo sam planował
zostać w Katowicach. Gdy rozmawiali przez otwarte okno pociągu, podeszło
do niego dwóch cywilów. W milczeniu chwycili go pod ręce i zaprowadzili
do samochodu. Ksiądz nie stawiał oporu.
Więziono go w Mysłowicach, w budynku, który do dzisiaj służy jako policyjny areszt śledczy.
20 batów i różaniec ze sznurka
Siedział razem z jednym ze wspomnianych kleryków, którego aresztowano
dzień później. Kleryk Joachim Gürtler, zanim zgilotynowano go razem z
księdzem Janem, zdołał przemycić do rodziny gryps, w którym opisał
warunki, w jakich przebywali uwięzieni.
Każdy z nas otrzymuje 20 batów i musi leżeć we dnie i w nocy na gołych deskach.
Co jakiś czas więzienny strażnik wchodził do celi, na jego komendę
„na dół!” więźniowie musieli natychmiast znaleźć się na podłodze. Potem w
tym samym tempie musieli wracać na prycze. Ksiądz nie zawsze zdążył,
gdyż nogi miał spętane kajdanami. Wtedy szedł w ruch bykowiec.
W takich momentach pomagała modlitwa. Księdzu pozwolono trzymać w celi stary brewiarz. Zrobił też sobie różaniec ze sznurka, do
którego przyczepił kawałek drewna, odłupanego ze stołu. To był jego
krzyż. Wiadomo również, że prosił o modlitwę w cenzurowanych listach do
rodziny.
Na procesie bronił się sam. Chyba nie liczył na
ułaskawienie. „Moim życzeniem było pracować dla niego, ale nie było mi
to dane” – napisał w ostatnim liście do rodziny. Wspomniany „on” to Pan
Bóg. Ksiądz Jan poddawał się jednak Jego woli.
Umieram z czystym sumieniem. Żyłem krótko, ale uważam, że cel swój osiągnąłem. Nie rozpaczajcie! Wszystko będzie dobrze! Bez jednego drzewa las lasem zostanie. Bez jednej jaskółki wiosna też zawita, a bez jednego człowieka świat się nie zawali.
Zwłoki księdza najprawdopodobniej spalono w krematorium Auschwitz,
za drutami którego przebywał już jego brat Piotr. Ten, wychudzony, na
granicy fizycznego wycieńczenia, w końcu podpisał folkslistę, która
otworzyła mu bramę obozu. Wiedział o śmierci brata i nie chciał, aby
matka straciła także drugiego syna.
Zresztą, na podpisywanie folkslisty przez Ślązaków, bez ujmy dla ich
polskiego honoru, zgodził się w tajnym rozporządzeniu katowicki biskup
Stanisław Adamski. W przypadku „Pietrzyka” wolność oznaczała
natychmiastowe wcielenie do Wehrmachtu. Przy pierwszej okazji
zdezerterował – i tak ocalał.
„Pogrzebu mieć nie mogę, ale urządźcie mi na cmentarzu cichy zakątek, żeby, od czasu do czasu, ktoś o mnie wspomniał i zmówił za mnie Ojcze Nasz”. Po wojnie najbliżsi wypełnili ostatnią wolę księdza. Jego symboliczny grób znajduje się na cmentarzu w Starym Chorzowie.