sobota, 23 stycznia 2021

Marcin Jendrzejczak: Demokracja prowadzi do krótkowzroczności

 Demokracja prowadzi do krótkowzroczności

         Jeszcze do niedawna krytyka demokracji stanowiła tabu. Dziś pojawia się już w mediach głównego nurtu. Zauważają one to, o czym konserwatyści mówili od dawna – demokracja wiąże się z krótkowzrocznością. Jako polityczne remedium postulują chroniące interesy przyszłych obywateli instytucje, a w sferze kulturowej – wzięcie przykładu z budowniczych średniowiecznych katedr.

Myślenie skoncentrowane na sprawach bieżących to kluczowy problem współczesnego Zachodu. Jak zauważa Richard Fisher na łamach BBC „[...] w polityce dominującą ramę czasową stanowi kadencja, w modzie i kulturze sezon, w biznesie kwartał, w internecie minuta, a na rynkach finansowych milisekunda”.

Autor podaje przykład polityk wybranej w głosowaniu powszechnym. W trosce o przyszłe pokolenia chciałaby przeznaczyć znaczne fundusze na walkę ze zmianami klimatu, przygotowanie do epidemii czy ograniczenie odpadów nuklearnych. Przyszłe pokolenia niebagatelnie by na tym zyskały. Obecnie żyjący musieliby jednak zapłacić. A to oni dysponują prawem głosu. Wiele wskazuje więc na to, że demokracja stanowi jedno z głównych źródeł szkodliwego dla przetrwania cywilizacji zjawiska krótkowzroczności. 

A miało być tak pięknie

David Hume uznawał, że „rząd obywatelski” stanie się lekarstwem na dążenie ludzi do lekceważenia przyszłości i koncentrację wyłącznie na potrzebach bieżących. Jak jednak twierdzi filozof Roman Krznaric na łamach BBC, we współczesnych demokracjach życzenie to pozostaje niespełnione. Wśród symptomów krótkowzroczności cechującej współczesnych włodarzy wymienia także dążenie do masowego nakładania kar więzienia zamiast stopniowego wykorzeniania przyczyn przestępstw czy lekceważenie kwestii ekologicznych. Popularne stało się powiązanie tego problemu z uzależnieniem od mediów społecznościowych. Jednak jego korzenie są głębsze. Kadencyjność demokracji skłania do myślenia najdalej w kategoriach najbliższych wyborów. Do tego dochodzi problem lobbingu grup interesu dążących do zapewnienia sobie bieżących korzyści – bez względu na długoterminowy interes narodowy.

Mówimy o równości praw, a tymczasem – przekonuje Krznaric –  przyszłe pokolenia są tak samo pozbawione głosu, jak ongiś niewolnicy czy kobiety. „Traktujemy przyszłość jak odległą kolonialną placówkę, pozbawioną ludzi, którą możemy dowolnie zanieczyszczać poprzez zniszczenia ekologiczne, ryzyko technologiczne, odpady nuklearne i dług publiczny” – twierdzi filozof.

Reformy demokracji czy oświecony despotyzm

W niektórych krajach pojawiły się zatem innowacje instytucjonalne służące właśnie trosce o przyszłość. Na przykład w Izraelu w latach 2001-06 istniał urząd rzecznika przyszłych pokoleń. Zlikwidowano go jednak. Powód? Zbyt opóźniał legislację. Z kolei w Walii powstało stanowisko Komisarza Przyszłych Pokoleń z zadaniem pilnowania, by podejmujący decyzję brali pod uwagę sytuację Walii na 30 lat wprzód. W Japonii ruch o nazwie Projekt Przyszłość organizuje zgromadzenia obywateli, z których część odgrywa rolę mieszkańców przyszłości (z 2060 roku). Praktyka pokazuje, że ich pomysły okazują się śmielsze i bardziej nietypowe niż pozostałych uczestników zgromadzeń.

Inni idą dalej i wprost nawołują nie tyle do reform demokracji, ile do zastąpienia jej przez inny system. Swoją rolę odgrywa tu podziw dla systemów azjatyckich. Na przykład Mark Beeson w tekście „The coming of environmental authoritarianism” [Environmental Politics] przekonuje, że kraje wschodnioazjatyckie o autorytarnym modelu władzy mogą okazać się „[...] lepiej uzdolnione do rozwiązywania skomplikowanych politycznych i ekologicznych presji w regionie niż niektóre jego demokracje”. Skuteczność modelu chińskiego staje się coraz częściej przedmiotem podziwu, co jednak jawi się jako niebezpieczne, zważywszy na bliski totalitaryzmowi charakter ustroju Państwa Środka.

Postrzeganie demokracji jako krótkowzrocznej stanowi dla niektórych zachętę do promowania ustroju na współczesną formę absolutyzmu. Coś, co jeszcze do niedawna uznawano za umysłową aberrację, dziś wkracza na salony. I to szybkim krokiem. Na przykład Martin Rees na łamach magazynu „Prospect” przekonuje do myślenia długofalowego i brania pod uwagę również przyszłych pokoleń. Co jednak stoi temu na przeszkodzie? Rządy ludu. „Statek-Ziemia” dryfuje w kosmos pozbawiony kapitana, a największe demokracje świata lekceważą kluczowe kwestie infrastruktury i środowiska. „Tylko oświecony despota może przeforsować środki niezbędne do bezpiecznego przejścia przez XXI wiek” – podkreśla. Można się zastanowić czy jego lekarstwo nie okazałoby się gorsze od choroby? Co jeśli „oświecony” despota okazałby się na przykład zwolennikiem ekologicznej tyranii. Jednak w tekście Reesa interesujące jest nie tylko wskazanie na oświecony despotyzm, lecz na zachętę do myślenia długofalowego. I na źródło inspiracji dla takiego myślenia – budowniczych średniowiecznych katedr, wznoszących je ze świadomością, że przetrwają one tysiąclecia.

Myśleć jak budowniczowie katedr

Przykład budowniczych katedr to coraz bardziej popularny na zachodzie wzór myślenia długofalowego – w polityce i nie tylko. Jak zauważają Rick Antonson i Jonathan Thompson [cathedralthinking.com] twórcy Notre Dame dobrze wiedzieli, że nie ujrzą osobiście efektu swej pracy. Rozpoczynali dzieło z myślą o przyszłych pokoleniach. W efekcie ich budowla powstawała przez 150 lat, a następnie podlegała różnorakim ulepszeniom. W tak zwanym myśleniu katedralnym nie chodzi tylko o architekturę. Mentalność średniowiecznych budowniczych katedr stanowi wzór. Jak zauważa Jonathan Thompson, ludzie średniowiecza nie postrzegali przyszłości jako zupełnie różnej, a zamiast dążyć do samorealizacji, próbowali osiągnąć cel znacznie ważniejszy niż samorealizacja, cel przekraczający ich pragnienia. Nieocenioną pomocą w tym okazywała się religijność, dążenie do uczczenia Boga ponadczasowym dziełem.

Jak zauważają Beatrice Pembroke i Ella Saltmarshe [medium.com] istnieją jeszcze inne metody wykształcenia myślenia w kategoriach długofalowych. Ich zdaniem możemy się wiele w tej kwestii nauczyć od Irokezów. Kładli oni nacisk na dobro 7 kolejnych pokoleń, a więc około 140 lat wprzód. Warto także czerpać inspirację z nauki – czy to kosmologii wskazującej na miliardy lat dzielące nas od początku świata czy z ukazującej kolejne ery geologii.

To dostrzeżenie przez osoby nawet niekoniecznie uznające się za konserwatystów problemów związanych z krótkowzrocznością demokratycznej polityki, ale także współczesnej ekonomii czy stylu życia zasługuje na szacunek. Nawet jeśli zbyt często przybiera postać koncentracji na ekologii kosztem innych istotnych dóbr. Aby dopełnić ten obraz, należy pamiętać o jeszcze jednym elemencie – przeszłości i związanej z nią tradycji. Nasze pokolenie jest bowiem odpowiedzialne nie tylko przed potomstwem, ale również przed przodkami.

Jak bowiem zauważył XVIII klasyk konserwatyzmu Edmund Burke „społeczeństwo zaiste jest umową. Nie polega jednak wyłącznie na partnerstwie w rzeczach służących zwykłej zwierzęcej egzystencji przejściowej i ginącej naturze. To partnerstwo we wszystkich naukach, partnerstwo we wszystkich sztukach, partnerstwo w każdej cnocie i we wszystkich doskonałościach. Celów takiego partnerstwa nie da się zrealizować w przeciągu wielu pokoleń, to staje się partnerstwem nie tylko między żyjącymi, lecz również umarłymi i jeszcze nienarodzonymi”.

Nie zmiana ustroju, lecz przyjęcie takiego rozumienia zobowiązań wobec przodków i potomków stanowi właściwe remedium na wynikające z krótkowzroczności bolączki świata Zachodu.

 Marcin Jendrzejczak