poniedziałek, 25 lutego 2013

"Jestem Rzymianinem" - Charles Maurras

    Ludzie mylą się często co do istoty i natury powodów, dla których niektóre umysły areligijne lub w ogóle pozbawione wiary religijnej mają dla Katolicyzmu wielki szacunek prowadzący aż do tkliwości i dogłębnego przywiązania. Mawia się, że to z powodów politycznych. Ci sami ludzie dodają: to tylko zwykły głód autorytetów. Po czym następuje stwierdzenie: chcecie religii dla ludu... Co bardziej umiarkowani, nie podpisując się pod podobnymi stwierdzeniami, przypominają często powiedzenie Pana Brunetiere’a: Kościół katolicki to rząd i konkludują: Kochacie silne rządy.
Wszystkie te stwierdzenia są, nazwijmy je tak, frywolne. Rząd jest tu traktowany niezwykle szeroko, ale nie o to tu chodzi. Istotniejszy jest wielki byt moralny do którego wznosi się myśl, kiedy usta wypowiadają imię Kościoła Rzymskiego.

Jest on z pewnością rządem, jak i tysiącem innych rzeczy. Starzec w białych szatach siedzący na samym szczycie katolickiej hierarchii może przypominać władców z jabłkiem i berłem, szczególnie gdy podejmuje decyzje, gdy coś potępia lub gani; jednak przez większość czasu jego władza polega na pełnieniu pokojowej funkcji przewodnika chóru, dyrygującego śpiewem, który członkowie chóru rozumieją tak samo jak i on. Zewnętrzny porządek nie wyczerpuje pojęcia Katolicyzmu, gdyż ten jest czymś znacznie szerszym. Nawet tam, gdzie się ten porządek kończy, harmonia wcale się nie kończy. Przeciwnie, idzie dalej. Nie wymagając posłuszeństwa we wszystkich sprawach, Katolicyzm wszędzie jest porządkiem. To pojęcie najogólniejsze porządku raczej, niźli istoty religijnej, podoba się najbardziej jego zewnętrznym sympatykom.

Nie należy więc ograniczać się do samej widzialnej hierarchii osób i funkcji. Hierarchiczne stopnie na których spoczywają majestatycznie autorytety dają dopiero odczuć przedsmak rozróżnień i hierarchiczności, jaki Katolicyzm umiał wprowadzić lub wzmocnić w życiu ducha i inteligencji świata. Stałe zasady rządzące wnętrzem własnej organizacji odnajdują się w ścisłości krytycznych wyborów, racjonalnych opinii, jakie logika dogmatu nakazuje wiernym. Wszystko, co tylko człowiek może otrzymać, od osądu i wiary Kościoła, dostaje proporcjonalnie, wedle stopnia ważności, użyteczności i dobroci. Liczba dobrodziejstw jest nazbyt wielka, a ich rola nazbyt drobiazgowa, uzasadniona tak subtelnie, że trudno je zanegować, tak jest to racjonalne w każdym detalu. Wielkość Kościoła, wszystkie jego zalety ukazują się w pełnej krasie, i widać je wtedy, gdy spojrzymy na całokształt. Nic w świecie nie jest porównywalne z tym ciałem złożonym z zasad tak powszechnych, obyczajów tak prostych, podporządkowanych jednej myśli, że wszyscy ci, którzy zgodzą się wielkość tę uznać, nie będą mogli nigdy tłumaczyć się, że zbłądzili z powodu niewiedzy i nieświadomości tego, co powinni uczynić. świadomość ludzka, której największym nieszczęściem jest chyba brak pewności, czci tu świątynię zdefiniowanych obowiązków.
Ten porządek intelektualny jest niezwykle płodny dla świata. Jego dobrodziejstwa ukazuje życie praktyczne. Jego przewidujący geniusz prowadzi i podpiera wolę, zanim przerodzi się ona w akt, od jej zarodka, i od narodzenia się marzenia i pragnienia. Poprzez ujmujące ruchy i gwałtowne doświadczenia powtarzane przez stulecia w celu zmiękczenia lub poskromienia, życie moralne zostało ujęte u swego źródła, schwycone, ukierunkowane i nawet prowadzone, jakby ręką wyższego artysty.
Podobna dyscyplina mocy serca musi zejść aż do serca. Ktokolwiek ma katolickie pochodzenie, został ochrzczony i zanurzony w starodawnych obyczajach symbolizowanych przez kadzidło, sól lub święte oleje, ten będzie zdeterminowany dogłębnie przez te wpływy. Tu rodzi się ta katolicka uczuciowość, najbogatsza i najżywsza we współczesnym świecie, ponieważ pochodzi ona od idei porządku nałożonego na całość. Kto mówi porządek, ten mówi zebranie i rozdanie bogactw - moralnie, jest to zachowanie mocy i uczucia.
II
Można by wytłumaczyć cudowny znak uczucia katolickiego poprzez same cnoty nauczania o braterstwie i miłości, gdyby braterstwo i miłość nie wytworzyły rezultatów przeciwnych, gdy tylko są one nauczane poza katolicyzmem. Nie zapominajmy, że nie raz w historii proponowano braterstwo albo śmierć i że katolicyzm zawsze nauczał o braterstwie bez obrzucania się groźbami - kiedy groził komuś śmiercią, to z powodu pojęć sprawiedliwości czyli racji stanu, czyli z konieczności, a nie z miłości. Najbardziej znaczącym motywem katolickiego nauczania jest umiar chroniący działalność społeczną przed ekstremizmem i obrona miłości przed jej logicznymi ekscesami . W interesie samego uczucia, które samo w sobie jest szlachetne, które tym niemniej ma tendencję do wyradzania się w nienawiść, gdy pozwoli mu się nadto zapanować, katolicyzm ukuł dla miłości szlachetne hamulce, bez umniejszania i prześladowania jej.
Poprzez operację porównywalną do arcydzieł największej poezji, uczucia zostały poddane panowaniu Myśli; to, co było ślepe, otrzymało czujne oczy; serce ludzkie, będące równie skłonne do fałszywych sofizmów, jak i brutalności stanu dzikiego, zostało utemperowane, a zarazem oświecone.
Podobne dzieło uszlachetnienia uczynione przez duszę rozumną na duszy zmysłowej było tym bardziej niezbędne, iż moc uczucia wydaje się być podwojona w epoce nowoczesnej. Bóg jest cały miłością mawia się. Czym stałby się świat gdyby, odwracając słowa, stwierdzić, że wszelka miłość jest Bogiem? Wiele dusz, których delikatność Ewangelii wzrusza, skłania się do pysznego błędu panteizmu, który zrównując wszelkie uczynki, miesza byty, uprawomocnia i poniża wszystko. Gdyby błąd ten zatriumfował, niewiele by trzeba czasu, aby zniszczyć dorobek największych pokoleń ludzkich. Lecz błąd ten został pokonany przez nauczanie i edukację Kościoła: Cała miłość nie jest Bogiem, cała miłość jest OD BOGA. Wierzący muszą uznać, pod karą ekskomuniki, te szacowne rozróżnienie, ratujące jeszcze Zachód przed tymi, których Macaulay nazwał barbarzyńcami z dołu.
Naprzeciwko najpiękniejszym wzruszeniom duszy, Kościół powtarza jako dogmat wiary: Nie jesteście bogami. Najpiękniejszej z dusz mówi to samo: Ty także nie jesteś bogiem. Przypominając masom pojęcia stanów, ojczyzny i autorytetu, nauczanie Kościoła ratuje jednostkę przed ustawieniem samej siebie na ołtarzu. Miłość własna podpowiada jej, aby od dołu zbudować ołtarz dla samej siebie. Kościół przypomina jej, kogo dookoła należy uszanować: Nie jesteś człowieku sam w świecie, nie stanowisz prawa dla świata, ani prawa dla samego siebie. Ten mądry i ciężki apel przypominający rzeczy takimi jakimi one są, nie byłby usłuchany, gdyby nie to, że pochodzi od samego Kościoła. Jest on najlepszym przyjacielem każdego człowieka, dobrodziejem rodzaju ludzkiego, bezustannie pochylonym nad ludzkimi duszami, aby je wychowywać, kształtować i doskonalić, zakazując im uznania samych siebie za centrum świata.
Kościół pokazuje jednostce niebezpieczeństwo wszelkiego postępu, którego ona pożąda. Apoteoza abstrakcyjnej jednostki została tu potępiona przez instytucję zapewniającą żywej jednostce największe bezpieczeństwo. Indywidualizm został wykluczony w imię najszerzej pojętej miłości do osoby, i ci, których Kościół nazywa, z głęboką miłością, maluczkimi, otrzymali od niego traktowanie uprzywilejowane, pod stanowczym warunkiem, aby ich maluczkość nie przerodziła się w pychę, a podporządkowanie w zasadę buntu.
Słodka dłoń, którą Kościół podał jednostce, nie ma na celu zasłonić jej oczy. Jednostka może starać się korygować twardą prawdę, o ile nie dąży do zanegowania jej lub zastąpienia przez puste fikcje. Uznanie tego, co jest - oto zasada wszelkiej dobroczynnej mądrości. Można chcieć czegoś innego. Ale trzeba najpierw wiedzieć czego. Skoro system świata chce aby najlepsze gwarancje wszelkich praw maluczkich, czyli ich wszelkie szanse na dobro i szczęście były złączone ze szczęściem wielkich, Kościół nie pozwala aby prawda ta była niesłusznie kontestowana. Jeśli są siły mroczne, Kościół je ugładzi, tak aby dobro mocy, tkwiące w nich, wydało wszystkie swoje owoce; jeśli owoce te będą dobre, to on wzmocni ich władzę używając we własnych celach, ale nie niszcząc ich. Gdyby nasz świat był stworzony inaczej, to można by zmieniać świat w inny sposób. Ale świat jest taki jaki jest. Trzeba go poznać, jeśli chce się używać jeden z jego elementów. Pogodzenie się z porządkiem skraca i ułatwia pracę. Zaprzeczanie lub dyskutowanie z porządkiem jest stratą czasu. Katolicyzm nigdy nie zużywał swej mocy na walkę z prawami natury; odnawiał je na powierzchni ziemi wysiłkiem entuzjazmu wspomaganego i uznanego za wartość za pomocą zdrowego rozsądku. Reformatorzy radykalni i amatorzy rewolucji nie skąpili mu porad innej drogi, bez zachowania tej ostrożności. Lecz zostali, jeden po drugim, ekskomunikowani.
III
Kościół katolicki, Kościół Porządku, to były dla wielu z nas pojęcia, będące synonimami do tego stopnia, że mawialiśmy książka katolicka aby powiedzieć, że jest to piękna książka, klasyczna, napisana zgodnie z rozumem powszechnym i wiekowym obyczajem cywilizowanego świata; odwrotnie zaś książka protestancka znaczyła dla nas chaotyczną dzikość, której autorzy, może i nie pozbawieni osobistego talentu, wydawali się być zbuntowani lub nieokrzesani. Po chwili namysłu łatwo uwolniliśmy się od prostackiej antytezy wymyślonej przez romantyczną historię i filozofię o sprzeczności pomiędzy katolicyzmem średniowiecznym a renesansowym. Przestaliśmy przeciwstawiać sobie te dwie epoki, nie mogąc za pomocą rozumu odnaleźć zasadniczych różnic między zmysłem religijnym opartym na Arystotelesie i Wergiliuszu a tym, który, w czasach późniejszych, powstał w oparciu o Homera i Fidiasza. Dostrzegamy jaka gorąca, surowa, konsekwentna niechęć tkwi w dziełach sztuki i symbolach piękna stanowczo wrogich organizacji katolickiej. Luter jest ikonoklastą tak jak Tołstoj, jak Rousseau. Ich wspólnym marzeniem jest zdeptać formy i podzielić umysły. To marzenie antykatolickie. Przeciwnie, marzenie o zebraniu i ułożeniu, wola zjednoczenia, nawet u nie-katolików, świadczy o przyjaźni wobec katolicyzmu. Ze wszystkich punktów widzenia, we wszystkich sferach i stosunkach, to co jest tworzone jest afirmatywne, a to co niszczy jest negatywne; któryż szlachetny umysł lub sprawiedliwy duch mógłby się wahać?
Niektórzy ludzie, których znam, prawie się nie wahali. Bardziej niż przez swoją strukturę widzialną, samą w sobie godną szacunku, bardziej niż przez swoje cnoty polityczne, zresztą nieskończenie wspaniałe, katolicyzm wzbudza ich entuzjazm dzięki swojej wewnętrznej naturze, dzięki swojej umysłowości. Zresztą nie uważam, abym go obraził widząc w nim także zasadę polityczną społeczeństw. Skoro wzbudza szacunek dla własności i kult autorytetu ojcowskiego czy ducha zgody publicznej, w jaki sposób ci, którzy widzieli już w jego użyteczności wiele dobra mogliby zostać potępieni za uznanie dla katolicyzmu? Trzeba mieć dziś wiele odwagi aby chwalić doktrynę religijną, która osłabia rewolucję i zacieśnia związki dyscypliny i zgody publicznej. Przyznam to bez zakłopotania. W środowisku politycznym pozytywistów, które dobrze znam, to pytaniem Czy jest Pan katolikiem? witano nowoprzybyłych, co zaświadcza o istnieniu pewnego uczucia religijnego. Nikogo nie wykluczano za jego wiarę, gdyż wiara katolicka zawsze zapewniała pełne zaufanie, wyśmienitą zgodę, która nigdy nie istniała z wyjątkiem środowiska ludzi wierzących.
Wniosek z tego jest prosty, przynajmniej z punktu widzenia społecznego. Wierzący, który nie jest katolikiem ukrywa w niedostępnych zakamarkach swych wnętrzności świat ciemny i nieokreślony myśli i woli których najmniejsze wzburzenie, moralne lub amoralne, może zostać przez niego potraktowane jako głos, inspiracja i dzieło samego Boga. Żaden zewnętrzny autorytet nie mówi co należy uznać za dobre, a co za złe. Żadnego sędziego, żadnej rady przeciwstawnej do osądu i żadnej porady dla tego boskiego wewnętrznego arbitra. Z tego powodu, najgorsze błędy mogą zostać uznane i pomnożone w nieskończoność. Szalona jak namiętność i czczona jak idol, ta jednostkowa świadomość może się zdeklarować, jeśli się jej tak spodoba, bez względu na ilość wyznawanych przez nią iluzji, panią samej siebie i prawem w pełnym znaczeniu tego słowa - ta metafizyka jest instrumentem buntu nie zawierającym elementu społecznego. To kaprys i tajemnica zawsze groźna dla świata.
Trzeba najpierw zdefiniować prawa świadomości, aby postawić pytanie o stosunki człowieka ze społeczeństwem; aby je rozstrzygnąć, trzeba ustanowić władze obciążone zadaniem interpretowania poszczególnych wypadków z prawami. Te dwa warunki zostały spełnione tylko w katolicyzmie. Tu i tylko tu, człowiek otrzymuje swoje prawa, lecz społeczeństwo zachowuje także swoje - człowiek wie, do jakiej instancji zwrócić swoje serce gdy ma wątpliwości lub kłopoty, a społeczeństwo jest tu traktowane jako wielkie ciało, społeczność kompletna, gdzie zostają uregulowane konflikty pomiędzy dwoma osądami podobnymi, lecz nierównymi. Kościół reprezentuje człowieka wewnętrznego w całej jego pełni; jedność osoby jest w sposób magiczny połączona w jedność organiczną. Państwo, także będące jednością, może także dyskutować, pertraktować lub negocjować ze świadomością jednostki. Co może naprzeciw tabunu świadomości indywidualnych, poza ujarzmieniem ich za pomocą prawa lub zdaniem się na łaskę ich ulotności?
IV
Bez wątpienia ta społeczność duchowa ma szefa, którego wielu z Was uważa za nazbyt potężnego. Czy podobałoby się Wam bardziej mieć sprawę z 39 milionami szefów zarządzającymi miliardami komórek nerwowych mniej lub bardziej rozregulowanych, czyli aby było tylu szefów ile jest głów, gdzie każdy z nich będzie mógł umotywować swoje fantazje przez stwierdzenie, że Bóg tak chce i czynić co chce w sposób legitymowalny, tak jak głowom tym się spodoba, nie wyłączając żadnego ekstremizmu? Ale ta anarchia Was przeraża, więc uznajecie Kościół, i żałujecie jedynie, że nie jest on narodowy i ma swojego szefa poza granicami kraju; życzylibyście sobie mszy i nieszporów po francusku, kleru autonomicznego i absolutnie niezależnego od wszelkiego autorytetu Rzymianina. Wolelibyście zburzyć to co jest, licząc na to co nastąpi później? To co by się stało zatrwożyłoby Was. Sądzicie, że likwidując Rzymianina i, wraz z tym Rzymianinem, jedność i siłę żywej Tradycji, rola Pisma w wierze katolickiej wzrosłaby proporcjonalnie do autorytetu zabranego Rzymowi. Będziecie sami czytać święte księgi, zgodnie z ich literą. Jednak ta litera, która jest pochodzenia żydowskiego, będzie działać, jeśli Rzym jej nie wyłoży, po żydowsku.
Oddalając się od Rzymu, nasi klerkowie zmierzają coraz bardziej ku rabinizmowi, tak jak to uczynili klerkowie angielscy, niemieccy i szwajcarscy, jak i rosyjscy i greccy, którzy zamiast być duchownymi katolickimi, stali się pastorami i ministrami Ewangelii. Wy także żeglujecie po trochu do Jerozolimy. Centrum i północ Europy, które już to uczyniły, są dla Was przykładem, który chcecie naśladować? Aby uciec przed autorytetem, który jest esencjalnie łaciński, jesteście skłonni się zsemityzować? Nie życzę moim rodakom intelektualnego losu Niemca lub Anglika, których cała kultura, od języka aż po poezję, jest zakażona, od trzech stuleci, poniżającymi hebraizmami.
Centrum w Kościele i centrum w Rzymie: jest to korzystne nie tylko dla Rzymu, nie tylko dla Kościoła, duchowieństwa, lub wiernych. Jest to także niezwykle korzystne dla społeczeństwa i państwa. Dla społeczeństwa najbardziej laickiego, dla państwa najbardziej zazdrosnego o swoje prawa. To prawda, mówię tylko o państwach i społeczeństwach zainteresowanych własnym dobrem, lub takich, które nie są mu wrogie. Jest oczywiste, że nasi rewolucjoniści byliby zwierzętami niezrozumiałymi i potworami bez pierwiastka ludzkiego, gdyby wnieśli choćby ociupinkę powszechnego ducha politycznego, troszeczkę zmysłu obywatelskiej przezorności, do swojej wrogości wobec Kościoła. Ale oni tego nie rozumieją. Ten z nich, który zaakceptowałby pewne minimum porządku, nawet pewne minimum bytu, musiałby radykalnie zmienić swój pogląd na te sprawy. Ich postępowanie nie jest zrozumiałe inaczej, jak tylko przez wrodzoną skłonność do destrukcji.
U niektórych z nich to furia. Trzeba ich obejrzeć. Oto energiczny i giętki mówca, genialny dziennikarz, demagog, literat zbijający wszystkich z tropu z powodu nieprawdopodobnej nienawiści do wszystkiego co określa on mianem rzymskiego - czyli do wszystkiego tego, co on rozumie, tak jak i Wy - jako ucywilizowane, zorganizowane, solidne, trwałe, uporządkowane. Nie jest w stanie Was zadziwić, przeciwnie Wy podziwiacie, mimo wewnętrznych sprzeczności, niewzruszoną stałość jego poglądów. Zamiast go słuchać, spójrzycie na niego: te wąsiska Huna! Ta czaszka Mongoła! Te idee, tak prostackie, ale ujęte w formuły stanowcze, które, zawsze i wszędzie, od pierwszej do ostatniej, bez względu na to czy mówi o starożytności greckiej lub rzymskiej, czy debatuje o organizacji pracy, czy o prawie spadkowym religijnym lub laickim, mogą zostać streszczone w jednym słowie: obniżać! Lub w jednej formule: zachowywać, podtrzymywać wszystko to, co może podcinać coś lub kogoś. Spójrzcie uważnie. Oto przedstawiciel rasy ludów prymitywnych opisanych w bajce Fénelona, których słownictwo ogranicza się do słowa nie. To nie ustawiczne wymierzone jest we wszystko co prawdziwe i rzeczywiste, to wielki cios młotem w proste sprzęty domowe jak i w święte naczynia. Nie zawaham się powiedzieć o Panu Clemenceau, że jest on rewanżem Attyli . Czy ten barbarzyński przywódca jest przypadkiem w tej Aferze? Twarz Pan Clemenceau nosi fizyczne znamię jakichś historycznych pozostałości? Czy maski destruktorów nie przypominają, na przestrzeni dziejów, faktu, że ukryte są pod nimi identyczne machinacje? Dziedziczenie, tradycja, prosta konkurencja mentalnych całości, przyczyna nieważna, ale ten ewidentny fakt zwraca uwagę swoją sugestywną wymową.
Nigdy nie było barbarzyńcy bardziej kompletnego, ani destruktora tak szczerego. Nigdy także wole i świadomości ludzi, którym zagraża, nie obudziły się i nie zebrały przeciwko niemu. Ze swej strony muszę mu przyznać: nie przesadzając i nie mając iluzji co do jego siły, która nie jest wielka, patrząc na jego jakość a nie na wymiary, to w sumie to dzięki niemu któregoś dnia obudziłem się rano ze złożonymi do modlitwy rękami i na kolanach przed starą i świętą matczyną figurą historycznego Katolicyzmu. Ten agent Genewy i Londynu pozwolił mi poczuć, że jestem Rzymianinem. Dzięki niemu, odzyskałem symbol mojej podwójnej przynależności do francuskiego obywatelstwa i do rodzaju ludzkiego .
Jestem Rzymianinem, gdyż Rzym, od konsula Mariusza i boskiego Juliusza, aż po Teodozjusza, zarysował pierwotny ideał Francji. Jestem Rzymianinem, gdyż to Rzym, Rzym księży i papieży, dał wieczność uczuciom, metodom, kultowi, dziełu politycznemu całych pokoleń urzędników i sędziów. Jestem Rzymianinem, gdyż gdyby moi ojcowie nie byli Rzymianami, takimi jakim ja jestem, pierwsza inwazja barbarzyńców, pomiędzy V a X wiekiem, uczyniłaby moją ziemię niemiecką lub norweską. Jestem Rzymianinem, gdyż bez opieki romańskiej druga inwazja barbarzyńska, która miała miejsce w wieku XVI, czyli inwazja protestancka, uczyniłaby moją ziemię drugą Szwajcarią. Jestem Rzymianinem, w bogactwie mojego bytu historycznego, intelektualnego i moralnego. Jestem Rzymianinem, gdyż gdybym nim nie był, nie miałbym w sobie także nic francuskiego. Nie widzę różnicy pomiędzy moją rzymskością, interesami katolickimi i francuskimi, które zawsze są ze sobą zgodne i nigdy nie stoją w sprzeczności. Inne interesy, o bardziej ogólnym charakterze, ale istotniejsze, dają mi prawo czuć się Rzymianinem. Jestem Rzymianinem w tej mierze w jakiej czuję się człowiekiem: istotą, która zbudowała miasto i państwo bez wyrywania korzeni; zwierzęciem społecznym, a nie samotnym i mięsożernym; zwierzęciem które, czy to podróżne czy osiadłe, wyróżnia się umiejętnością wykorzystywania dorobku historycznego i dedukowania z przeszłości racjonalnych praw, a nie czynienia destrukcji na wzór dzikich hord żywiących się pośród ruin - efektów swojej destrukcji. Jestem Rzymianinem poprzez wszystko to, co jest radością pracy, przyjemności, myślenia, pamięci, rozumu, nauki, sztuki, polityki i poezji ludzi żywych i zjednoczonych ze mną. Dzięki temu skarbcowi, który otrzymany został przez Rzym z Aten i przekazany mojemu Paryżowi, Rzym stał się cywilizacją i człowieczeństwem. Jestem Rzymianinem, jestem człowiekiem: dwa zdania identyczne.
Kiedy Rzym mówi tak, to Człowiek mówi tak. Oto dogłębna tożsamość, która skłania mnie do uznania, że Pan Clemenceau jest środkiem nędznej parafrazy nie tak drogiej dzikusom, barbarzyńcom i dzieciom. Gdyby diabeł nie był tak wielkim panem aby sprzymierzać się ze współczesnymi nam ludźmi, to powiedziałbym, że ten prosty senator z partii radykalnej oddał mi taką samą przysługę jak diabeł w noweli Mistrala: przyniósł cegłę, ostatnią cegłę, aby zbudować budowlę mojego wewnętrznego przekonania, a przynajmniej zilustrował jako żywy i przekonujący symbol wszystko to, co przychodziło mi do głowy po refleksji nad sztuką, moralnością, literaturą, historią. Wraz z kilkoma innymi osobistościami, które go przypominają, wraz z ustrojem będącym tak czystym jego odbiciem, udało im się dokonać tego, że zrozumieliśmy kim jesteśmy i co kochamy - jesteśmy dokładnym przeciwieństwem tego co oni kochają i czym są.
Tak jak Pola Katalaunijskie pokryły się wieloma zabitymi, tak mój porządek katolicki i rzymski, mój porządek z urodzenia wzmocnił się dzięki niedorzecznościom i gwałtom, które na niego spuszczono. Czy nie zrozumiałem dlaczego? Czy nie jestem celem tej nienawiści i nieprzyjaźni? Odtąd wszystko tłumaczy się poprzez różnicę, najoczywistszą i najbardziej namacalną: tak albo nie. Ci nie chcą, a ci chcą. Co więc? Aby coś było, to muszą być spełnione warunku Bytu. Jedni konspirują na całego. Inni życzą sobie, mniej lub bardziej wyraźnie, aby to co jest zaraz istnieć przestało, żeby to co powstało znikło, a to co ma powstać nigdy nie ujrzało światła dziennego. Ci ostatni konstytuują żyjącą armię śmierci. To wrogowie zaprzysięgli, otwarci, metodyczni, tego co jest, działa, istnieje, zaludnia świat. Można ich zdefiniować jako zaprzeczenie, czystą krytykę, ludzką formułę nicości.
Tak albo nie: ta druga propozycja sprzeciwia się tworzeniu. To, co pozytywne to znaczy katolickie, a to, co negatywne katolickie nie jest. To, co negatywne dąży do negacji rodzaju ludzkiego, tak jak to się dzieje we Francji, gdzie pod dachem domów powstaje ciemne jądro jednostkowej świadomości. Nie wierzcie mu jeśli głosi, że neguje jedynie hamulce, łańcuchy, ograniczenia, więzy - atakuje to, co w tych ograniczeniach jest pozytywnego. Tak jak nie może istnieć figura bez kształtów, tak Byt zaczyna przekształcać się w swoje przeciwieństwo, gdyż Byt jest, ma swoją określoną formę, porządek i to właśnie to, co go ogranicza, konstytuuje jego istnienie. Jakie może być istnienie bez istoty? Czym jest Byt bez prawa? Na wszystkich szczeblach drabiny Byt słabnie kiedy psuje się porządek; rozpływa się po trochu gdy braknie ładu. Deklamatorzy buntujący się przeciwko zasadzie lub przymusowi w imię wolności lub prawa, są adwokatami mniej lub bardziej rozkładowego niebytu. Nieświadomi, chcą Bytu bez warunków koniecznych do istnienia tego Bytu i, świadomi własnej nicości naturalnej, lub perwersyjnej wyobraźni, lub jakiegoś dziedzicznego idealizmu przekształconego w szaloną furę zmuszającą ich do marzeń, zaczęli chcieć nicości.
Dogłębnie wierzę, że wielu dzisiejszych wrogów katolicyzmu jasno rozumie swoje marzenie. To radykalni destruktorzy, destruktorzy świadomi. Cierpią na głód nicości. Widzą w tym pewną rozkosz, absurdalną i straszną. Jak można nie być przeciwko nim? Jak można nie pobiec z odsieczą zagrożonemu geniuszowi twórczemu?