piątek, 10 lipca 2015

SZTUKA I NARÓD: Opowiadanie (fragment) - Anna Lokś



       Słońce z wolna poczęło chować swe oblicze za stodołą. Niebo przyjmowało coraz to wyraźniejszych barw, w odcieniach pomarańczy, czerwieni i różu, prześwitując gdzieniegdzie fioletem i granatem. W powietrzu unosiła się woń kwitnącego jaśminu oraz lipy, która zdawała się być jeszcze bardziej intensywna, słodka, wręcz dusząca, niż w ciągu dnia. Siedząc na ganku wpatrywałam się w zmęczone twarze domowników. Mieli wypisany ciężar dzisiejszego dnia, lecz jednocześnie w oczach widniał błysk ulgi, a kąciki ust unosiły się delikatnie w zadowoleniu. Dziadek przyprowadziwszy krowy z łąki, napoił konia. Babcia mrucząc coś pod nosem odcedzała mleko. Z mojej zadumy wyrwał mnie krzyk: - Marcjanna, na litość boską! Zejdziesz na ziemię? Ptactwo powinno być już dawno na grzędzie! Wszyscy już prawie gotowi! Ach! Zakochałaś się czy co? Zerwałam się na równe nogi i pobiegałam w stronę kurnika. Gęsi, kury i kaczki same pomaszerowały na mój widok, perlice spłoszone jak zwykle porozbiegały się we wszystkie strony, doprowadzając mnie do rozpaczy. - Jak zawsze musicie mi to robić? Proszę Was ptaszynki moje... W ganianego pobawimy się jutro, a tymczasem marsz na grzędę, sio! - burknęłam.
W kurniku panowała już cisza. Ptactwo zajęło już swoje miejsce. Upewniam się jeszcze, czy gołębnik jest zamknięty i odetchnęłam z ulgą. - Marcysia! Rusz się dziewczyno - krzyknęła babcia. Pobiegałam w stronę ławki pod lipami. - Nasza gapa - rzekła do mnie podając mi kubek ciepłego mleka, niedawno przez nią odcedzonego. Wzięłam łyka, czując słodki smak i woń świeżej trawy uśmiechnęłam się z zakłopotaniem. - Oj dziecino, dziecino... Na jej twarzy rysowała się troska i zmartwienie, w oczach jednak wyczytałam zrozumienie. - Przepraszam babusiu - szepnęłam i oddałam się zadumie. Usiadłam wśród domowników. Panowała głucha cisza, tylko w oddali słyszałam jeszcze pisk jaskółek. Nasze oczy utkwione były w kwitnącym jaśminie i przekwitniętym już starym lilaku. Popijaliśmy cierpliwie mleko i czekaliśmy w milczeniu. Po chwili z krzewów poczęła płynąć piękna pieśń naszego słowika. Kochałam ten codzienny rytuał. Przynosił on ukojenie nie tylko mi, ale i mojej rodzinie. Kochałam naszego słowika, który scalał nas w te wieczory. - Idziemy - odezwał się dziadek - jutro czeka nas dużo pracy. Zgodnie pomaszerowaliśmy w stronę domu. - Marcjanna, przypominam - jutro idziesz w pokrzywy, ptactwo, które tobie powierzyłem, musi mieć co jeść i nie chcę się denerwować, dziecino. - Tak, wiem dziadku - odparłam posłusznie, w myślach wzdychając.
Anna Lokś