czwartek, 28 kwietnia 2016

Polscy mudżahedini na wojnie w Afganistanie 1979-1989

Lech Zondek
      Pierwszy, najstarszy, był historykiem sztuki i alpinistą. Drugi to były komandos i domorosły kamerzysta. Trzeciego chyba najprościej nazwać urodzonym awanturnikiem. Gdy pod koniec 1979 r. Armia Czerwona wkroczyła do Afganistanu, by umocować tam marionetkowy rząd Barbaka Karmala, cała trójka skierowała swoje myśli pod Hindukusz. W końcu podjęli decyzję. Chociaż każdy z nich dotarł tam w inny sposób, Jacek Winkler, Lech Zondek i Andrzej Skrzypkowiak porzucili życie emigrantów na Zachodzie, by dołączyć do Afgańczyków broniących swego kraju przed sowiecką agresją. To właśnie na afgańskiej ziemi "polscy mudżahedini" mieli walczyć z wrogiem, którego nienawidzili najbardziej na świecie: komunizmem.

Alpinista

   Jacek Winkler urodził się zaledwie dwa lata przed wybuchem najgorszej z wojen. Kiedy Hitler zaatakował Polskę, pożoga szybko pochłonęła część jego rodziny. Kuzyna - imiennika - i wuja rozstrzelali w Katyniu jednak Rosjanie (nie Rosjanie, a żydowskie NKWD - przyp. red.). Niechęć wobec systemu, który już wkrótce zaczął masowo skazywać byłych AK-owców na śmierć, wzrastała więc w Winklerze od wczesnej młodości. W połowie lat 60., po ukończeniu historii sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, podjął decyzję: musi opuścić Polską Rzeczpospolitą Ludową. Wykorzystując zaproszenie od przyjaciela, w 1965 r. roku wyjechał do Francji.

   Choć nad Sekwaną nie narzekał na brak zajęć (przez moment próbował nawet zostać wielorybnikiem), nieustannie brakowało mu adrenaliny. Nie był socjalistą, ale chętnie dołączał do lewicowych protestów na ulicach Paryża. Jednocześnie szukał sposobów na zaciągnięcie się do antykomunistycznych formacji w Kongo lub Wietnamie. Nie przestawał myśleć o Polsce. Dławił go żal, a nawet wstyd, wywołany opuszczeniem ojczyzny.

   W 1969 r. rozdarty tęsknotą emigrant poznał dwóch alpinistów, którzy organizowali siatkę przerzutu nielegalnych wydawnictw z Francji do Polski. Wykorzystując swoje doświadczenie jako taternik, Winkler pomógł im opracować szlak wiodący przez Czechosłowację. Epizod nie potrwał jednak długo - po paru miesiącach bezpieka wyłapała prawdopodobnie wszystkich kurierów, w tym i jego przyszłą żonę, Marię Tworkowską. W słynnym ''procesie taterników'' została skazana na trzy i pół roku więzienia, z czego odsiedziała ponad połowę.

   Pomimo niepowodzeń, buntownik nie przestał śledzić wydarzeń w centrum Europy. Na początku lat 80. żywo zainteresował się również odległym Afganistanem. Hindukusz mogły dzielić od polskich gór tysiące kilometrów, ale w każdej kropli krwi wytoczonej tam z radzieckich żołnierzy Winkler dostrzegał szansę na ostateczne wyzwolenie Polski spod wpływów Moskwy. - Sowieci nie są w stanie zgnieść oporu afgańskich górali. Zdałem sobie sprawę, że mit o niezwyciężonej Armii Czerwonej, na którym opiera się system, zaczyna się rysować. Był to moment zwrotny w moim życiu - wspominał później.

   Gdy krótko po zniesieniu stanu wojennego w Polsce wspiął się na Mont Blanc, zatknął na jego szczycie dwie flagi: jedną z symbolem Solidarności, drugą z napisem ''Solidarność z walką ludu afgańskiego''. Uwieczniającą tę chwilę fotografię opublikował ''New York Times''. Ale Winkler chciał wspierać Afgańczyków jeszcze aktywniej.

   Dzięki pomocy afgańskiej diaspory i fałszywym dokumentom, w 1985 r. znalazł się w pakistańskim Peszawarze - punkcie zbiorczym wszystkich śmiałków, którzy pchali się na wojnę z Armią Czerwoną. Po paru tygodniach męczącego oczekiwania przedostał się - udając niemego wujka jednego z partyzantów - do Doliny Pandższeru. Tam dołączył do jednego z oddziałów Ahmada Szaha Masuda, najwybitniejszego z afgańskich komendantów.

   Na początku mudżahedini podchodzili do niego z dystansem. Europejczyk, chrześcijanin, do tego wojenny żółtodziób - cóż on tam robił? Jednak uparty Polak trwał z nimi, mimo ran i malarii, z czasem zdobywając coraz większy szacunek. W końcu sami górale nadali mu honorowy przydomek: Adham Khan. Choć często używał broni, Winkler poświęcał wiele uwagi walce informacyjnej: robił setki zdjęć i skrupulatnie notował szczegóły sowieckich zbrodni popełnianych w afgańskich wioskach. Dowody te pomogły mu, gdy po pierwszym powrocie na Zachód zbierał pieniądze dla mudżahedinów wśród Polaków żyjących we Francji i USA. Podczas drugiej wyprawy pod Hindukusz, w 1987 roku, przywiózł partyzantom nie tylko własną chęć walki, ale i realne fundusze. Łącznie spędził w oddziale Masuda prawie siedem miesięcy. Po zakończeniu wojny śledził losy Afganistanu aż do swojej śmierci w 2002 r. Zginął w trakcie samotnej wspinaczki na Mont Maudit.

Komandos

   Andrzej - lub Andy, jak nazywała go większość - Skrzypkowiak był w Afganistanie często: dziewięć, a według niektórych źródeł nawet jedenaście razy. Jako zdolny kamerzysta (fachu nauczył się sam, na pożyczonym sprzęcie) pracował dla największych, w tym amerykańskiej telewizji CBS i brytyjskiej BBC. Ale sowiecko-afgańska wojna była dla niego czymś znacznie więcej niż pracą i drogą ku karierze. Jego ojciec walczył pod Monte Cassino, matka spędziła lata na Syberii. Dziadek, oficer Wojska Polskiego, zginął w Katyniu. Dorastając w obozie dla polskich uchodźców w Anglii, Andrzej Skrzypkowiak wychowywał się w rodzinie naznaczonej wieloma ranami. Od zawsze wiedział, kto zadał większość z nich.

   Podążając za wojskowymi tradycjami, jeszcze jako nastolatek zaciągnął się do brytyjskiej armii. Wysoki i silny, bez większych trudności dostał się do elitarnej jednostki spadochroniarskiej Special Air Service (SAS). Na początku lat 70. walczył m.in. w omańskim Zufarze. Choć nie brakowało mu tam wrażeń, żołnierski rygor mierził go i krępował. Po trzech latach spędzonych w elitarnej jednostce, postanowił odwiesić mundur i poszukać czegoś innego. Wkrótce odnalazł powołanie. Było nim dziennikarstwo wojenne.

   Do Afganistanu po raz pierwszy przyleciał w 1983 r. Chociaż jego filmy, kręcone z reguły z pierwszej linii frontu, cieszyły się uznaniem środowiska i publiki, Skrzypkowiak łamał mnóstwo zasad reporterskiego fachu. Zwłaszcza tę mówiącą o niechwytaniu za broń. Kierowany nienawiścią do ZSRR, polski kamerzysta wielokrotnie przyłączał się do mudżahedinów, by brać czynny udział m.in. w zasadzkach na czerwonoarmistów w przełęczy Salang. Osobiste zaangażowanie pozwoliło mu dobrze poznać wielu afgańskich komendantów, w tym Ahmeda Masuda. ''Masud jest tu teraz ze mną. Jest przybity i to bardzo. Jeden z jego najlepszych ludzi wyleciał w powietrze, gdy próbował rozbroić minę'' - pisał w liście do żony w 1985 r.

   Skrzypkowiak zginął dwa lata później - i to nie z ręki Sowietów. Najbardziej prawdopodobna wersja mówi, że uśmiercili go bojówkarze Hezbi Islami, najbardziej radykalnej z afgańskich partyzantek. Na ekstremistów, dowodzonych przez oskarżanego o liczne zbrodnie Gulbuddina Hekmatjara, Polak miał natknąć się w Nuristanie, gdy podróżował na południe kraju, by ponownie spotkać się z Masudem. Oskarżywszy go o umniejszanie ich zasług w walce z najeźdźcami, islamiści poczekali do nocy i zmiażdżyli mu głowę potężnym kamieniem.

Awanturnik

   Trzecim z polskich mudżahedinów był Lech Zondek. Także i on wyniósł z domu głęboką odrazę do komunizmu: jego ojczym, były żołnierz Armii Krajowej, nigdy nie szczędził mu historii o rosyjskich okrucieństwach. Młodym grodziszczaninem targały też jednak inne namiętności: uwielbiał (z wzajemnością) kobiety, sport (uprawiał zapasy i wspinaczkę) oraz przygody. Kiedy w 1968 r. wojska Układu Warszawskiego tłumiły praskie marzenia o swobodzie, 17-letni Zondek wyruszył autostopem do Czechosłowacji. Został tam złapany, za co stracił na pewien czas paszport.

   Anarchiczna wręcz dusza nie współgrała z panującym w PRL-u systemem. Gdy dowiedział się o wojnie w Afganistanie, niemal natychmiast postanowił tam dotrzeć. Na początku 1981 r. wyjechał do Austrii, gdzie w podwiedeńskim obozie azylanckim oczekiwał na pozwolenie na wylot do Australii. Po pięciu miesiącach w końcu je otrzymał.

   Na antypodach, by zarobić na utrzymanie, zaciągnął się do pracy w pustynnej kopalni rudy. W wolnym czasie zapamiętale ćwiczył sztuki walki i obsługę karabinu snajperskiego, który kupił po jednej z pierwszych wypłat (później zapisał się też do klubu strzeleckiego). Nawiązywał kontakty z afgańskimi emigrantami, uczył się paszto i załatwiał wszystkie formalności związane z podróżą pod Hindukusz. Chcąc przygotować się jeszcze lepiej do życia w trudnych warunkach, w 1983 r. zamieszkał na kilka miesięcy z Aborygenami w australijskim interiorze. Wkrótce po powrocie do Melbourne usłyszał szczęśliwą wiadomość: droga wolna. Do Azji ruszył w maju 1984 r.

  Podobnie jak Jacek Winkler, Zondek musiał odczekać kilka tygodni w Peszawarze. Gdy już dostał się do Afganistanu, szybko udało mu się zaciągnąć do jednego z oddziałów Masuda. Z orzełkiem wpiętym w kapelusz, pełnił tam dwie funkcje: był snajperem oraz kronikarzem. W przeciwieństwie do innych Polaków, nie operował obrazem, lecz głosem - nadawał relacje m.in. dla Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki. Prowadził też obszerną korespondencję z przyjaciółmi z dawnego życia. ''Przeszedłem się po paru wioskach, aby obejrzeć zniszczenia, rannych, pogrzeby, obrabowane sklepy, warsztaty i co było możliwe do splądrowania przez Ruskich. Teraz siedzę w swojej winnicy i czekam, jak zwykle nie wiem na co. Tu zazwyczaj trzymają mnie w ukryciu, bo jak Ruscy się dowiedzą o zagraniczniakach, to z miejsca przysyłają MiGi-21 bądź helikoptery i bombardują na wszelki wypadek całą wieś. Tak załatwili pewnego Australijczyka, który tu działał przede mną'' - pisał w jednym z nich. Mimo rozmaitych środków bezpieczeństwa, parokrotnie odnosił rany. Jedna z nich zmusiła go do wycofania się na rehabilitację do Pakistanu. Jednak po paru tygodniach wrócił na front.

   Afgańska odyseja Zondka zakończyła się w lipcu 1985 r. ''W osadzie w Nuristanie usiłował nauczyć mieszkańców walki wręcz. Gdy chwytem dżudo rozbroił pozorującego atak Afgańczyka, ten - publicznie upokorzony - zranił go nożem w rękę. To doprowadziło do katastrofy. W czasie wspinaczki przez góry Zondek nie zdołał utrzymać się na chorej ręce i odpadł od skały. Zginął na miejscu. Koledzy znaleźli jego ciało 5 lipca 1985 roku w dolinie Borgi Matal. Na grobie postawili krzyż z napisem ‘Lech Zondek, polski żołnierz, 1952-1985’. Krzyż później wieśniacy zużyli na opał'' - opisywał w ''Prochach świętych'' Radek Sikorski, późniejszy szef polskiego MSZ, który w latach 80. był korespondentem wojennym kilku brytyjskich dzienników. Polscy mudżahedini płacili wysoką cenę za udział w odległej wojnie z bliskim wrogiem.
   Michał Staniul