sobota, 28 maja 2016

Marcin Skalski: Jestem ruskim agentem – i jestem z tego dumny


th1_12580_sobor4 
   Zawiązanie nowej grupy o nazwie Endecja przez Rafała Ziemkiewicza, Pawła Kukiza oraz odwołujących się do idei narodowej parlamentarzystów stawia na porządku dziennym pytanie, czy w XXI wieku narodowa demokracja jest jeszcze komuś potrzebna. Zdawać się może, że od czasów Romana Dmowskiego zmieniło się wszystko, co dało się zaobserwować jeszcze za życia nestora narodowej demokracji, kiedy to wnioski z faktu zmiany realiów wyciągali już narodowi radykałowie.

W rzeczywistości idea narodowa będzie zawsze aktualna, o ile nie będzie sobie rościć pretensji do stania się metapolityczną ideą tłumaczącą sens dziejów i posłannictwo narodu polskiego. To właśnie bezpretensjonalne i beznamiętne skonstatowanie faktu, że bycie Polakiem niesie ze sobą także konkretny zestaw obowiązków, wyjaśnia w sposób holistyczny sens polskości. Dmowski nie rości sobie pretensji do tworzenia surogatu religii, z jego dzieł wybrzmiewa nierzadko „bluźnierczy” wręcz krytycyzm wobec własnego narodu, co nie wpływa na stopień, w jakim się ze swoją wspólnotą utożsamia. Co więcej, ciężko znaleźć wątek myślowy, w którym autor celebrowałby swoje „męczeństwo” polegające na zmaganiu się ze swoimi rodakami, których indyferentna politycznie postawa nastręczała tyle trudności w dążeniu do odbudowy państwa polskiego. Pod względem przeżywania tożsamości narodowej i przyjęcia na siebie brzemienia, a takim nierzadko polskość jako świadomy wybór bywała i zapewne bywa nadal, dominuje tu metodyka sprzeczna z tą znaną z religii. Nie ma tu obietnicy nagrody w postaci wolnego od cierpień życia po śmierci. Polak to w skrajnym przypadku wierny, choć osamotniony biblijny Hiob, który znikąd nie może szukać ratunku.

Literacko polski inteligent został zobrazowany w „Ludziach bezdomnych” Stefana Żeromskiego, nie jest zresztą przypadkiem, że autor ten był zadeklarowanym endekiem. Wbrew wciąż powszechnym wyobrażeniom, także o charakterze autostereotypowym, inteligent to nie jest ktoś, kto z wyżyn intelektu tłumaczy maluczkim sens dziejów; nie jest kimś, kto przyprawia sosem metafizyki powszednią dolę zbiorowości, w której zrządzeniem losu przyszło mu uczestniczyć. Pod tym względem postawa inteligenta aspirującego do miana elity jest całkowicie antymesjanistyczna. Wprawdzie doktor Judym ze wspomnianej powieści Żeromskiego rzeczywiście poświęca się na rzecz chłopów, nie tylko symbolicznie brodząc w błocie, w którym utknął jego zaprzęg konny, nie jest to jednak ambicja zbawiania kogokolwiek, choćby doczesnego. Działalność doktora Tomasza Judyma, zabieganie o wzrost higieny zdrowia najniższych klas społecznych i jednoczesne ignorowanie przez tych, których nazwalibyśmy dzisiaj establishmentem, wywołuje u młodego lekarza uczucie samotności i niezrozumienia. Judym deklamuje wprawdzie „Smutno mi, Boże…” Juliusza Słowackiego, zawiązując symboliczną nić między romantyzmem i pozytywizmem, ale mimo tego decyduje się, być może do końca swoich dni, pozostać na prowincji ze świadomie obranymi towarzyszami niedoli – z tymi, którzy nigdy nie widzieli tak jak on karocy mknących ulicami Paryża, a jedynie prostą, chłopską, obryzganą błotem furmankę.

Myliłby się jednak ten, kto całkowicie wyzułby z emocji taką postawę polskiego inteligenta. To, co rzuca się w oczy podczas lektury dzieł nie tylko Romana Dmowskiego, ale i większości klasyków narodowej demokracji, to posunięta do granic obsesji pasja analizowania rzeczywistości od każdej możliwej strony. Niewątpliwie nie bez wpływu na takie podejście był oświeceniowy pozytywizm, który w wydaniu polskim przybrał w praktyce postać pracy organicznej i w takim też wymiarze miał przełożenie na metodę analizy politycznej. W związku z tym naród traktowano jako funkcjonalny organizm, a stosunki między poszczególnymi narodami postrzegano jako rywalizację bytów występujących w naturze.

Właśnie wspomniana pasja, próba rozumowego pojęcia rzeczywistości za wszelką cenę – choć może, a nawet powinna wzbudzać wątpliwości katolików mających z zasady sceptyczny stosunek do możliwości poznania przez ułomnego człowieka rzeczywistości danej przez doskonałego Boga – stworzyła metodę analizy realiów w otoczeniu międzynarodowym i środowisku wewnętrznym. Klasyków endecji interesowało wszystko – od ukształtowania geograficznego terenów zajmowanych przez Polskę i państwa ościenne oraz zaborcze, po stosunki narodowościowe, religijne czy własnościowe w różnych gałęziach gospodarki. W swojej przenikliwości Roman Dmowski proponował nawet, by zastanawiać się nad tym, co my sami zrobilibyśmy na miejscu poszczególnych wrogów Polski, by móc temu skutecznie przeciwdziałać. Każdy element rzeczywistości był więc istotny dla stworzenia syntezy pozwalającej na właściwą diagnozę, by móc wybić się na niepodległość przy zastosowaniu odpowiednich środków.

To, co nie przestaje być aktualne, to zaproponowana przez endecję analiza krytyczna panujących realiów. Ta wydaje się nie mieć alternatywy w postaci innej niż polityczny mesjanizm („Polacy są poetami w polityce, a politykami w poezji”), z kolei idea narodowa, wbrew nazwie, nie jest ideą w tym znaczeniu, jaki zwykło się nadawać temu słowu, lecz nade wszystko właśnie metodą. Jej aktualność wynika bowiem stąd, że Polska – tak jak na przełomie XIX i XX wieku – musi wybić się na niepodległość.

Obecnie, w roku 2016, Polska znajduje się ponownie pod zaborami. Od czasów Dmowskiego rzeczywiście zmieniło się wiele, zmieniły się przede wszystkim metody podporządkowywania sobie narodów i państw. Aktualność jego myśli, jak już wspomniano, polega zaś na tym, iż zaproponowana przez niego metoda wciąż ma zastosowanie i to także w całkowicie innych już realiach, gdy polskiego terytorium nie okupują Rosja, Niemcy i Austria.

Rozbiór Polski w wieku XXI polega na stopniowym wykrajaniu z zakresu polskiej suwerenności kolejnych gałęzi gospodarki oraz sfer życia społeczno-politycznego. Stopniowo odbierano nam wszystkie atuty, jakimi moglibyśmy dysponować w otoczeniu międzynarodowym. Polska mała i średnia przedsiębiorczość jest duszona przez wielkie korporacje wyprowadzające zyski za granicę. Zlikwidowano polski przemysł przy bierności polskich rządów, którym ręce spętały kolejne dyrektywy Komisji Europejskiej, w efekcie czego Polska to jedna wielka montownia i zasób podwykonawców dla większych zagranicznych podmiotów. Polską ziemię mogą wykupywać cudzoziemcy, zaś rolnikom uniemożliwiono konkurencję na rynkach europejskich na równych zasadach. W kraju bez skrępowania funkcjonują dotowane z zagranicy fundacje czy stowarzyszenia promujące „demokratyczne wartości”. Wreszcie, wszystko to dzieje się przy co najmniej milczącej aprobacie mediów z zagranicznym kapitałem, w związku z czym takie położenie we własnym kraju wydaje się wielu Polakom czymś normalnym.

Należy sobie zadać pytanie, kto jest odpowiedzialny za opisaną eksploatację narodu polskiego, a więc – który ze współczesnych „zaborców” zagraża najbardziej naszemu bytowi. Zaborca taki musiałby spełnić kryterium polegające na zdolności wynarodowienia Polaków i zmniejszenia naszej populacji. Dla wielu z nas warunki egzystencji we własnym kraju stały się zresztą na tyle nieznośne, że dla części państw od dawna stanowimy rezerwuar siły roboczej i zasób demograficzny, przy otępiającej propagandzie mediów przekonujących, że jest to wielkie dobrodziejstwo.

Polska walczy o swoje biologiczne przetrwanie także z tymi, którzy chcą zniszczyć instytucję rodziny solidarnej międzypokoleniowo, założonej przez mających swoją fizyczną i mentalną odrębność mężczyznę oraz kobietę płodzących lub adoptujących potomstwo. Na razie nie udało się z różnych przyczyn wdrożyć przekonania, że dzieciobójstwo nienarodzonych jest czymś moralnie obojętnym, to samo dotyczy innych nowinek obyczajowych. Nikt nie postuluje zalegalizowania utylizacji starców i chorych, zwanej uczenie eutanazją. Wreszcie, feminizm czy genderyzm wzbudzają raczej powszechne politowanie swoją groteskowością. Jednak to, że trzymamy się stosunkowo mocno normalności, nie oznacza, że nie będzie można narzucić nam liberalnych obyczajowo rozwiązań bez pytania nas o zdanie.

Dołączenie do politycznego świata Zachodu wiąże się z przyjęciem wynikających z tego tytułu skutków z dobrodziejstwem inwentarza. Pod znakiem zapytania staje już nie tylko ekonomiczny sens pozostawania w Unii Europejskiej, analizy wymagają także tożsamościowe skutki pozostawania w ramach tego organizmu. Wspomnianym inwentarzem przynależności do Zachodu jest coraz większa bezbronność przed aplikowaniem nam liberalizmu obyczajowego. Polityczny Zachód przestał bowiem być Zachodem pod względem cywilizacyjnym już dawno temu:

„Nieszczęściem jest to, że w rzeczywistości politycznej tej cywilizacji już nie ma; Christianitas jest już od dawna, by tak rzec, bezdomna, bez dachu nad głową. Żyje i będzie żyć, dopóki żyją i karmią się nią ludzie, rodziny, środowiska oddychające jej dziedzictwem i przekazujące je swoim dzieciom lub uczniom, ale – odkąd upadły Portugalia Salazara i Hiszpania Franco, Irlandia się zlaicyzowała, a Włochy i kraje Ameryki Romańskiej na żądanie watykańskich modernistów zsekularyzowały swoje konstytucje – nie ma już żadnego państwa, które by chroniło i wspierało Christianitas. Może jedynie współczesna Kolumbia, w zachodniej hemisferze, i Węgry blisko nas, są płomykami nadziei na jej odrodzenie, ale nawet jeśli ten optymizm nie jest przedwczesny, to i tak przecież są to jedynie małe wysepki w morzu laicyzmu” – pisze profesor Jacek Bartyzel.

Warto zauważyć, że uczony zwraca w tym fragmencie uwagę na rolę rodziny w zachowywaniu tradycyjnych wartości. Nie bez przyczyny właśnie ta instytucja jest obiektem ideologicznej agresji. Brak rodziny to z kolei brak reprodukcji kolejnych pokoleń, z tym natomiast nie mają problemu Polacy na Zachodzie, bo nie podlegają neokolonialnemu wyzyskowi, który we własnym kraju uniemożliwia rodzinom godne życie. Nie będzie zaskoczeniem, jeśli wkrótce na całkowicie zlaicyzowanym i zeświecczałym Zachodzie, gdzie ludziom już dawno nie chce się zakładać rodzin, pulę demograficzną rdzennych Europejczyków będą tworzyć głównie emigranci ze wschodniej części Starego Kontynentu. Dokonuje się zatem demograficzny rozbiór Polski, który zagraża biologicznemu przetrwaniu narodu.

Umiejętne rozpoznanie zagrożenia to także oddzielenie skutków od przyczyn. Tymczasem, zagrożenie islamizacją jest jedynie wtórne wobec zagrożenia laicyzacją i liberalizacją. Muzułmanie w Europie Zachodniej nie zdobywają kolejnych przyczółków, bo wysadzają się w środkach komunikacji publicznej i sieją terror, lecz dlatego, że wygrywają demograficznie. Również i wobec tego zjawiska proces islamizacji jest wtórny, wyznawcy Allaha nie napotykają oporu swojej ekspansji, nawet jeśli stosują metody pokojowe, do jakich można przyporządkować rozrost demograficzny. Nie mnożą się oni dlatego, że chcą zwiększyć liczbę muzułmanów, przeciwnie – liczba muzułmanów w Europie Zachodniej rośnie, bo chcą się oni mnożyć. Zarzucamy im fundamentalizm religijny, ale czy przypadkiem brak tego fundamentalizmu po stronie zachodnich Europejczyków nie doprowadził ich do klęski?

Mimo zaistniałych procesów organy Unii Europejskiej ani myślą rezygnować ze swojej dotychczasowej polityki. Komisja Europejska chce nas obdarować katastrofalnymi skutkami swojej polityki migracyjnej, wmuszając Polsce „uchodźców” i grożąc karami finansowymi. Wynika to z faktu, iż – wbrew temu, co widoczne na pierwszy rzut oka – Unia Europejska, a szerzej: Zachód, ma swój najprawdziwszy imperializm. Sposób narzucania wymyślonych tam rozwiązań nie wygląda może na klasyczną agresję, ale jest to typowe roszczenie sobie prawa do decydowania o innych bez ich zgody. Idea konstytuująca imperializm Zachodu to będący czwartą fazą rewolucji (po religijnej, tj. protestanckiej, politycznej i społeczno-ekonomicznej) liberalizm obyczajowy, będący efektem rewolucji kulturowej, kreowanej między innymi przez włoskiego komunistę Gramsciego. Ponadto w samych Niemczech – czołowym kraju UE – jednym z przodujących prądów intelektualnych jest neomarksistowska tzw. szkoła frankfurcka, traktująca takie zjawiska, jak religia czy tradycja jako balast, który należy zrzucić. Mamy więc do czynienia z typową bolszewicką urawniłowką, czyli skrojeniem wszystkich narodów na jedną miarę, a w ostateczności – likwidowaniem narodów jako takich. Czyż właśnie opór Polaków czy Węgrów wobec rozwiązań płynących z Brukseli, odejście od demoliberalnej ortodoksji, nie jest powodem ciskania gromów w Warszawę i Budapeszt w postaci zarzutów o odejście od demokracji bądź putinizację? W sprawie zagrożeń już nie tylko dla tożsamości narodów, ale dla ludzkiej duszy, profesor Bartyzel pisze następująco:

„Kwintesencją komunizmu jest zamiar totalnej inwersji człowieka (owa sławna pierekowka dusz): przemiana człowieka z imago Dei, istoty stworzonej na obraz i podobieństwo Boga – a tym podobieństwem jest przecież nic innego, jak bycie osobą – w sztucznie wyhodowanego »człowieka-Boga« (homo Deus), lecz odpersonalizowanego, pozbawionego duszy, a zamienionego w wymienialny trybik nieludzkiego kolektywu – mechanizmu […] Komunizm (bolszewizm) to nie żadni „Ruscy” albo „czerwony carat”; kto tak sądzi, ten niczego z komunizmu nie rozumie. Cóż wspólnego z rosyjskością, caratem, „turanizmem” etc. miał na przykład – pierwszy z brzegu – „bolszewik doskonały”, sprawca „hiszpańskiego Katynia” w Paracuellos de Járama, tow. Santiago Carrillo? Nic, absolutnie nic”.

Będzie już chyba truizmem dodanie, że współczesnym bolszewizmem jest dziś rewolucyjny demoliberalizm, rewolucyjny ze względu na skutecznie realizowane ambicje przeorania (wspomnianej „pieriekowki”) stanu ducha, świadomości. W swoim uniwersalnym i wielowymiarowym wcieleniu bolszewizm mógł występować zarówno na Wschodzie jako owoc trzeciej fazy rewolucji – społeczno-ekonomicznej, która w Rosji skutkowała komunizmem, jak i na Zachodzie, gdzie funkcjonuje pod postacią szalejącej rewolucji seksualnej, obyczajowej – szczególnie w licznie reprezentowanym w instytucjach unijnych pokoleniu rewolty ’68.

Tymczasem, swoją (?) politykę zagraniczną Polska prowadzi tak, jakby głównym zagrożeniem dla naszego bytu narodowego była Rosja. W odpowiedziach na pytania o podmioty pozbawiające Polskę własnego przemysłu czy mediów ani razu nie padnie nazwa państwa rosyjskiego. Zakładając, że Rosja jakieś wpływy w Polsce zachowała, a przy bezbolesnym przejściu całej wierchuszki służb czy wojska z PRL-u do III RP na pewno do tego doszło, należy jednocześnie skonstatować, że Rosja jest „zaborcą” co najwyżej trzeciorzędnym, już nie tylko niezdolnym do realizowania jakichkolwiek ambitnych projektów, ale nawet nieprzejawiającym takich dążeń. Wyniszczona przez bolszewizm, zdemoralizowana, permanentnie nietrzeźwa i dokonująca dzieciobójstwa nienarodzonych na skalę niemal przemysłową Rosja posiada wprawdzie w spadku po ZSRR broń atomową i rozległe terytorium, nad którym nie bez problemów musi panować, ale nie bez przyczyny doktor Paweł Rojek nazwał ją „samoograniczającym się imperium”. Słusznie też zauważa się, że rosyjski lider ma przeszłość w KGB, ale nie wyciąga się z tego właściwych wniosków, a takowym byłoby przede wszystkim przyjęcie do wiadomości, iż Władimir Władimirowicz to, jak przystało na służbistę, osoba działająca racjonalnie.

Z tej racjonalności wynika nie tylko niechęć do podejmowania operacji militarnych na rozległą skalę, a taką musiałaby być zbrojna agresja na Polskę, ale też aksjonormatywna orientacja polityki państwowej na religię prawosławną i sojusz z Rosyjskim Kościołem Prawosławnym. Nie ma znaczenia, czy rosyjski prezydent szczerze nawrócił się na wiarę chrześcijańską, o ile nie dyskutujemy o zbawieniu jego duszy. W kontekście polityki państwowej to, że oficer sowieckiego KGB musi legitymizować swoją władzę poprzez afirmację Cerkwi, oznacza historyczne i moralne bankructwo bolszewizmu w Rosji.

Co więcej, z powodu prób realizowania takiej kontr-rewolucyjnej agendy Putin jest solą w oku zachodnich liberałów, a określenie „putinowski” to synonim najgorszego zła, o czym przekonali się już niejednokrotnie Kaczyński i Orban. W odróżnieniu od liderów Polski czy Węgier, z Putinem jednak Zachód nie chce drzeć kotów. O ile Polska, Węgry i Europa Środkowa oraz Wschodnia to teren przeznaczony do ekspansji Zachodu (kapitału, ideologii i innych zasobów), to tego typu pretensji z uzasadnionych względów nie rości on sobie wobec Rosji, więc kończy się tylko na groźnych pohukiwaniach, które i tak poprzedzają podpisywanie lukratywnych kontraktów w rodzaju umowy dotyczącej Gazociągu Północnego.

Nasza rodzima centroprawica, która żywi wobec Zachodu nieuzasadnione kompleksy, za wszelką cenę próbując dowieść, iż jest tegoż Zachodu integralną częścią (np. „wschodnią flanką”), w swoim krytycyzmie wobec Rosji oraz niekiedy Białorusi mówi z europejskimi liberałami jednym głosem. Dzieje się tak mimo deklaratywnego przywiązania do konserwatyzmu, co sytuowałoby takie partie i środowiska jak PiS czy „Gazeta Polska” na antypodach wobec tychże.

Przyczyny tego stanu rzeczy obrazuje wachlarz zarzutów formułowanych przez polską centroprawicę wobec „reżimu Putina”. Władze rosyjskie nie cieszą się sympatią środowiska obecnie rządzącej partii nie tylko ze względu na „imperializm”, „agresję na Ukrainie”, „aneksję Krymu” i szereg innych rzeczy, które nie powinny nas jako Polaków obchodzić. Rosja zawiniła też, bo jest niedemokratyczna, autorytarna i łamie prawa człowieka.

Gdyby w fundamentalnym sporze narodowców, endeków, narodowych radykałów z PiS chodziło o fakty, to tamta strona musiałaby doznać konfuzji na widok Andrzeja Dudy odwiedzającego jeszcze bardziej niedemokratyczną Chińską Republikę Ludową bądź odrzucić kult niezbyt przejętego demokratycznymi regułami Józefa Piłsudskiego. Tak jednak nie jest, gdyż środowisko to konstytuują przede wszystkim określone przesądy, po wyznawaniu których rozpoznają się jego członkowie, a których niepodzielanie skutkuje dla nich wykluczeniem z polskości, np. jako „ruski agent”.

Przełomowym momentem, który wytyczył granice między różnymi obozami odwołującymi się do polskości, był Majdan i konflikt na Ukrainie. Mesjanistyczne posłannictwo, niesienie kaganka wolności, demokracji, przynależności do „Europy” w imię wolności „naszej i waszej” w quasi-religijnym uniesieniu, a tak rozumieją polskość przedstawiciele mesjanistycznej centroprawicy, postawił nas w sytuacji głębokiego sporu z obozem PiS, który notabene mówił w tej sprawie jednym głosem z Platformą Obywatelską. Nie chodzi tu o Ukrainę, a prędzej o Rosję, bo tej pierwszej należało, jak przekonywano, bezwzględnie pomagać właśnie z uwagi na antyrosyjski charakter zrywu na Majdanie. Spór jednak dotyczył i dotyczy tego, czy Polska ma prawo mieć swoje autonomiczne interesy, niekoniecznie zbieżne z każdym przeciwnikiem Rosji.

Tak naprawdę nie da się dodać nic ponad to, co zauważył Dmowski, iż niektórzy Polacy bardziej nienawidzą Rosji, niż kochają Polskę, może poza tym, iż rzeczywiście w przyrodzie występują ludzie, którzy już nawet polskość utożsamiają z konfrontacją z państwem rosyjskim. Demokratyczny przesąd, wiara w tzw. prawa człowieka, których łamanie zarzuca się Putinowi, a wreszcie idee, które leżą u podwalin środowiska postsolidarnościowego kontestującego z tych pozycji PRL, to już dodatek do PiS-owskiego wyobrażenia o Polsce jako anty-Rosji i przedmurzu Zachodu. To, że Rosja skonfliktowała się akurat z Ukrainą, nie miało tu kluczowego znaczenia, środowisko PiS ulokuje swoje uczucia w każdym narodzie, który ma na pieńku z Putinem. PiS po prostu nadal walczy z bolszewizmem, który dla niego uosabia współczesna Rosja, podczas gdy prawdziwy bolszewizm wbija mu nóż w plecy.

Problem ze środowiskiem, z którym fundamentalnie się różnimy, nie polega na tym, iż akurat chce ono wspierać Ukrainę. Tym problemem jest argumentacja, jaką ono przedstawia na rzecz angażowania się po stronie Kijowa. Jeden z reprezentatywnych dla tej grupy publicystów, Bronisław Wildstein – swoją drogą zagorzały przeciwnik ONR – motywuje w wywiadzie dla tygodnika „wSieci” konieczność wystąpienia Polski po stronie ukraińskiej czynnikiem moralnym, a jeszcze wcześniej daje się sportretować na okładce „Do Rzeczy” z pomalowanym w barwy ukraińskie policzkiem z podpisem „Jestem Polakiem – pomagam Ukrainie”. Takie uniwersalistyczne rozszerzanie polskości, do którego brakuje już chyba tylko stwierdzenia „jestem Polakiem, więc mam obowiązki ukraińskie”, jest jako żywo imitacją religii, która – gdy mówimy chociażby o katolicyzmie – rzeczywiście ma wymiar uniwersalny czy też powszechny, jak sama nazwa wskazuje. To właśnie różni ideę narodową od mesjanistów z centroprawicy, którzy w polskości widzą także imperatyw prometejski. My ze swoją polskością nie aspirujemy do niczego ponad bardzo przyziemne zabieganie o interesy własnej wspólnoty. Jest to nie tylko zgodne z katolickim ordo caritatis, ale na ogół po prostu wychodzi na dobre narodowi stosującemu się do tego porządku. Zapewnia mu to bowiem przede wszystkim przetrwanie biologiczne, jeśli nie musi angażować się w cudze wojny czy konflikty.

Tymczasem tamta strona nie wyszła jeszcze z etapu romantyzmu, płynnie przechodzi z Powstania Styczniowego, które może kiedyś w końcu wygramy w ramach amerykańsko-polskiego braterstwa broni i wspólnej wyprawy na Moskala, przeprowadzona przez burzliwe czasy obronną ręką przez wybitnego wodza Marszałka Piłsudskiego i jego niekwestionowanego następcę, Pana Premiera Jarosława Kaczyńskiego. Nie uda się pokonać bolszewickiej Rosji na Majdanie, to trudno. Ważne, że próbowaliśmy, wszak w polityce czyn ma większe znaczenie niż jego skutek, a przelana krew nigdy nie idzie na marne. Tak nam dopomóż Bóg.

Oczywiście romantyzm należy do naszego dziedzictwa i warto zachowywać tę nić, która stanowi o ciągłości naszych dziejów narodowych. Jeśli zaś nawet nasz romantyzm miałby być czymś z gruntu złym, to, jak pisał Dmowski: „Wszystko, co polskie jest moje: niczego się wyrzec nie mogę. Wolno mi być dumnym z tego, co w Polsce jest wielkie, ale muszę przyjąć i upokorzenie, które spada na naród za to, co jest w nim marne”.

Romantyczny poeta rodem z Nowogródczyzny i Wileńszczyzny, Adam Mickiewicz, jest całkowicie polski i dopóki chcemy się nazywać Polakami, jego dzieła i dzieła innych romantyków stanowią część naszego dziedzictwa. Jednak w myśl tego, co pisał ojciec polskiej idei narodowej, musimy przyjąć do wiadomości skutki naszych klęsk wynikające z romantyzmu politycznego. To się też należy tym, którzy w dobrej wierze i słusznej sprawie oddali za Polskę życie w beznadziejnej walce. Prowadzenie polityki państwowej „ku pokrzepieniu serc” i nieliczenie się z ekonomią krwi jest z kolei zbrodnią, tym gorszą, że przeprowadzoną na własnym narodzie. Literaturę piękną tego typu, którą karmił naród w czasach zaborów Henryk Sienkiewicz, zresztą też endek, warto by w końcu oddzielić od literatury politycznej.

Do zaangażowania na rzecz Ukrainy motywowanego polskim interesem narodowym namawiali niektórzy autorzy identyfikujący się z nacjonalizmem. Było tu pole do polemiki, gdyż nie stosowano szantażu moralnego, iż każdy, kto nie pomaga Ukrainie, nie może się nazywać Polakiem. Konfrontacji z ich teoriami nie wytrzymuje jednak nie tylko koncepcja skierowanego przeciw mocarstwu atomowemu sojuszu z państwem, którego PKB – jak podał portal Money.pl – jest wielkości gospodarki Mazowsza, ale przede wszystkim stan, w jakim znalazła się Ukraina po Majdanie. Okazało się, a nie mogło być inaczej, że Ukraina antyrosyjska to po prostu Ukraina amerykańska. Pożytecznymi idiotami okazali się nie tylko współcześni nacjonaliści ukraińscy, którzy bohatersko wprawdzie, ale zupełnie bezużytecznie przelewają krew za to, by Balcerowicz „reformował” im gospodarkę, ale i ich polscy koledzy, rzecznicy „Międzymorza”. Jedni i drudzy nieświadomie dokonali bądź poparli cywilizacyjny zwrot Ukrainy ku demoliberalizmowi, który będzie rozwijał się pod kuratelą amerykańskich obywateli instalowanych w kijowskim rządzie, reprezentantów międzynarodowej finansjery i różnych instytucji „pomocowych”. Jak to zwykle bywa, taka „pomoc” ze strony rozmaitych międzynarodowych funduszy na ogół pozwala narzucać konkretne rozwiązania ustrojowe, z czego zdawał sobie sprawę Orban, traktujący spłatę zadłużeń przez Węgry wobec tychże w sposób priorytetowy.

Na pocieszenie można dodać, że różnej maści proukraińscy polscy nacjonaliści nie byli jednymi, którzy dali się wpuścić w maliny, dokładnie w ten sam sposób daje się ogrywać nasza centroprawica, na czułych strunach której gra Zachód, obiecując wsparcie w walce z „agresywną Rosją” w postaci instalacji np. „stałych rotacyjnych” baz NATO.

W zasadzie nie wiadomo, czemu by takie bazy miały służyć, ale wiemy już, że zmniejszy to nasze pole manewru i jeszcze bardziej ograniczy suwerenność. Podpowiada to przykład Niemiec, które przegrały II wojnę światową z USA i chcąc, nie chcąc zmuszone są utrzymywać amerykańską infrastrukturę wojskową na swoim terytorium, mimo że zimna wojna się skończyła. W roku 2016 Niemcy jednak wygrywają II wojnę światową z Polską, gdyż to właśnie niemiecki kapitał jest jednym z dominujących w mediach czy handlu. Jednakowoż z Rosją nie na wszystko Republika Federalna Niemiec może sobie pozwolić, gdyż nie daje na to zgody Waszyngton. Sankcje nałożone na Rosję nie opłacają się Berlinowi szczególnie, ale w preludium konfrontacji amerykańsko-chińskiej należy zawczasu maksymalnie spacyfikować Moskwę – najlepiej rękami Europejczyków. My swoje ręce w tej rozgrywce wielkich właśnie wpychamy między drzwi a framugę, chętnie zapraszając obce wojska na własne terytorium.

O ile każdy szanujący się kraj ma swój imperializm – w przeszłości także i Polska, to nie każdy jest w stanie wcielać go w życie. Amerykanie mają takie możliwości, zaś niedawno niejaki Bill Clinton właśnie zakomunikował, czego w Waszyngtonie sobie nie życzą w wewnętrznym ustroju państw, które chcą się z USA przyjaźnić. To, że małżonek być może przyszłej prezydent USA zarzucił Polsce i Węgrom „putinizację”, jest koronnym dowodem na to, iż zwolennicy amerykańskich baz w Polsce również są pożytecznymi idiotami demokracji liberalnej, a właśnie krzewienie tejże jest treścią amerykańskiego imperializmu. „Zsekularyzowane później, ale źródłowo purytańskie dziedzictwo republiki amerykańskiej zawierało już in nuce dwie najbardziej zgubne idee: egalitaryzmu i kontraktualizmu – można by rzec »idee – matki« wszystkich błędów politycznych, zawleczonych z Nowego do Starego Świata, niszczących właśnie cywilizację chrześcijańską, a dzisiaj także inne cywilizacje tradycyjne” – przestrzegał kilka lat temu profesor Bartyzel. Z kolei po ewentualnym dojściu do władzy izolacjonistycznego Trumpa stosunki z Rosją będą już tak napięte, że może być za późno na ich jakąkolwiek poprawę.

Dzisiaj nie grozi nam uwięzienie przez Rosjan w warszawskiej Cytadeli, czego doświadczył Roman Dmowski po manifestacji upamiętniającej rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja. Doświadczenie to nie spaczyło mu perspektywy, wciąż to Rosja była według niego najmniej groźnym dla bytu narodowego zaborcą. Poszukując z Petersburgiem modus vivendi, zabiegał jednocześnie o sprawy polskie jako poseł do rosyjskiej Dumy. Nie miał on jednak złudzeń, posuwając się do szowinistycznej niemal uwagi, że w kontaktach z Rosjanami „fraternizował z bydłem”.

Dmowski jest dziś aktualny nie dlatego, że literalnie można by odczytywać jego ideę dialogowania z Rosją. Wciąż funkcjonalne są jego metody analizy rzeczywistości międzynarodowej, które każą wybrać większego wroga dla polskiego bytu narodowego. Nie jest możliwa w obecnej sytuacji walka na kilku frontach, a uzasadnione są obawy, że wraz z amerykańskimi błyskotkami dla polskich Murzynów w postaci symbolicznej obecności wojskowej USA dostaniemy różnego rodzaju „propozycje nie do odrzucenia” w sferach bezpośrednio dotykających naszej tradycji, tożsamości, obyczajowości albo choćby przyjmowania tzw. uchodźców.

Taka nie dość antyrosyjska postawa nieuchronnie spotka się z uwagami o agenturalności na rzecz Rosji i należy to przyjmować z pokorą. Poza ludźmi złej woli wśród nas jest wielu takich, którzy w ten sposób odreagowują głównie historyczne traumy związane z Moskalem. Są oni dla nas tymi, kim byli dla doktora Judyma umorusani chłopi, wobec których bez jakiegokolwiek poczucia wyższości przyjął postawę służebną.

Jesteśmy narodem takim, jak każdy inny – płacimy za własne błędy, pobieramy dywidendę za trafne decyzje. Nasz los jest w naszych rękach, co stanowi jedno z głównych wyzwań dla narodowców, endeków i narodowych radykałów.

Marcin Skalski