Zawiązanie nowej grupy o nazwie Endecja
przez Rafała Ziemkiewicza, Pawła Kukiza oraz odwołujących się do idei
narodowej parlamentarzystów stawia na porządku dziennym pytanie, czy w
XXI wieku narodowa demokracja jest jeszcze komuś potrzebna. Zdawać się
może, że od czasów Romana Dmowskiego zmieniło się wszystko, co dało się
zaobserwować jeszcze za życia nestora narodowej demokracji, kiedy to
wnioski z faktu zmiany realiów wyciągali już narodowi radykałowie.
W rzeczywistości idea narodowa będzie
zawsze aktualna, o ile nie będzie sobie rościć pretensji do stania się
metapolityczną ideą tłumaczącą sens dziejów i posłannictwo narodu
polskiego. To właśnie bezpretensjonalne i beznamiętne skonstatowanie
faktu, że bycie Polakiem niesie ze sobą także konkretny zestaw
obowiązków, wyjaśnia w sposób holistyczny sens polskości. Dmowski nie
rości sobie pretensji do tworzenia surogatu religii, z jego dzieł
wybrzmiewa nierzadko „bluźnierczy” wręcz krytycyzm wobec własnego
narodu, co nie wpływa na stopień, w jakim się ze swoją wspólnotą
utożsamia. Co więcej, ciężko znaleźć wątek myślowy, w którym autor
celebrowałby swoje „męczeństwo” polegające na zmaganiu się ze swoimi
rodakami, których indyferentna politycznie postawa nastręczała tyle
trudności w dążeniu do odbudowy państwa polskiego. Pod względem
przeżywania tożsamości narodowej i przyjęcia na siebie brzemienia, a
takim nierzadko polskość jako świadomy wybór bywała i zapewne bywa
nadal, dominuje tu metodyka sprzeczna z tą znaną z religii. Nie ma tu
obietnicy nagrody w postaci wolnego od cierpień życia po śmierci. Polak
to w skrajnym przypadku wierny, choć osamotniony biblijny Hiob, który
znikąd nie może szukać ratunku.
Literacko polski inteligent został
zobrazowany w „Ludziach bezdomnych” Stefana Żeromskiego, nie jest
zresztą przypadkiem, że autor ten był zadeklarowanym endekiem. Wbrew
wciąż powszechnym wyobrażeniom, także o charakterze autostereotypowym,
inteligent to nie jest ktoś, kto z wyżyn intelektu tłumaczy maluczkim
sens dziejów; nie jest kimś, kto przyprawia sosem metafizyki powszednią dolę
zbiorowości, w której zrządzeniem losu przyszło mu uczestniczyć. Pod tym
względem postawa inteligenta aspirującego do miana elity jest
całkowicie antymesjanistyczna. Wprawdzie doktor Judym ze wspomnianej
powieści Żeromskiego rzeczywiście poświęca się na rzecz chłopów, nie
tylko symbolicznie brodząc w błocie, w którym utknął jego zaprzęg konny,
nie jest to jednak ambicja zbawiania kogokolwiek, choćby doczesnego.
Działalność doktora Tomasza Judyma, zabieganie o wzrost higieny zdrowia
najniższych klas społecznych i jednoczesne ignorowanie przez tych,
których nazwalibyśmy dzisiaj establishmentem, wywołuje u młodego lekarza
uczucie samotności i niezrozumienia. Judym deklamuje wprawdzie „Smutno
mi, Boże…” Juliusza Słowackiego, zawiązując symboliczną nić między
romantyzmem i pozytywizmem, ale mimo tego decyduje się, być może do
końca swoich dni, pozostać na prowincji ze świadomie obranymi
towarzyszami niedoli – z tymi, którzy nigdy nie widzieli tak jak on
karocy mknących ulicami Paryża, a jedynie prostą, chłopską, obryzganą
błotem furmankę.
Myliłby się jednak ten, kto całkowicie
wyzułby z emocji taką postawę polskiego inteligenta. To, co rzuca się w
oczy podczas lektury dzieł nie tylko Romana Dmowskiego, ale i większości
klasyków narodowej demokracji, to posunięta do granic obsesji pasja
analizowania rzeczywistości od każdej możliwej strony. Niewątpliwie nie
bez wpływu na takie podejście był oświeceniowy pozytywizm, który w
wydaniu polskim przybrał w praktyce postać pracy organicznej i w takim
też wymiarze miał przełożenie na metodę analizy politycznej. W związku z
tym naród traktowano jako funkcjonalny organizm, a stosunki między
poszczególnymi narodami postrzegano jako rywalizację bytów występujących
w naturze.
Właśnie wspomniana pasja, próba
rozumowego pojęcia rzeczywistości za wszelką cenę – choć może, a nawet
powinna wzbudzać wątpliwości katolików mających z zasady sceptyczny
stosunek do możliwości poznania przez ułomnego człowieka rzeczywistości
danej przez doskonałego Boga – stworzyła metodę analizy realiów w
otoczeniu międzynarodowym i środowisku wewnętrznym. Klasyków endecji
interesowało wszystko – od ukształtowania geograficznego terenów
zajmowanych przez Polskę i państwa ościenne oraz zaborcze, po stosunki
narodowościowe, religijne czy własnościowe w różnych gałęziach
gospodarki. W swojej przenikliwości Roman Dmowski proponował nawet, by
zastanawiać się nad tym, co my sami zrobilibyśmy na miejscu
poszczególnych wrogów Polski, by móc temu skutecznie przeciwdziałać.
Każdy element rzeczywistości był więc istotny dla stworzenia syntezy
pozwalającej na właściwą diagnozę, by móc wybić się na niepodległość
przy zastosowaniu odpowiednich środków.
To, co nie przestaje być aktualne, to
zaproponowana przez endecję analiza krytyczna panujących realiów. Ta
wydaje się nie mieć alternatywy w postaci innej niż polityczny mesjanizm
(„Polacy są poetami w polityce, a politykami w poezji”), z kolei idea
narodowa, wbrew nazwie, nie jest ideą w tym znaczeniu, jaki zwykło się
nadawać temu słowu, lecz nade wszystko właśnie metodą. Jej aktualność
wynika bowiem stąd, że Polska – tak jak na przełomie XIX i XX wieku –
musi wybić się na niepodległość.
Obecnie, w roku 2016, Polska znajduje
się ponownie pod zaborami. Od czasów Dmowskiego rzeczywiście zmieniło
się wiele, zmieniły się przede wszystkim metody podporządkowywania sobie
narodów i państw. Aktualność jego myśli, jak już wspomniano, polega zaś
na tym, iż zaproponowana przez niego metoda wciąż ma zastosowanie i to
także w całkowicie innych już realiach, gdy polskiego terytorium nie
okupują Rosja, Niemcy i Austria.
Rozbiór Polski w wieku XXI polega na
stopniowym wykrajaniu z zakresu polskiej suwerenności kolejnych gałęzi
gospodarki oraz sfer życia społeczno-politycznego. Stopniowo odbierano
nam wszystkie atuty, jakimi moglibyśmy dysponować w otoczeniu
międzynarodowym. Polska mała i średnia przedsiębiorczość jest duszona
przez wielkie korporacje wyprowadzające zyski za granicę. Zlikwidowano
polski przemysł przy bierności polskich rządów, którym ręce spętały
kolejne dyrektywy Komisji Europejskiej, w efekcie czego Polska to jedna
wielka montownia i zasób podwykonawców dla większych zagranicznych
podmiotów. Polską ziemię mogą wykupywać cudzoziemcy, zaś rolnikom
uniemożliwiono konkurencję na rynkach europejskich na równych zasadach. W
kraju bez skrępowania funkcjonują dotowane z zagranicy fundacje czy
stowarzyszenia promujące „demokratyczne wartości”. Wreszcie, wszystko to
dzieje się przy co najmniej milczącej aprobacie mediów z zagranicznym
kapitałem, w związku z czym takie położenie we własnym kraju wydaje się
wielu Polakom czymś normalnym.
Należy sobie zadać pytanie, kto jest
odpowiedzialny za opisaną eksploatację narodu polskiego, a więc – który
ze współczesnych „zaborców” zagraża najbardziej naszemu bytowi. Zaborca
taki musiałby spełnić kryterium polegające na zdolności wynarodowienia
Polaków i zmniejszenia naszej populacji. Dla wielu z nas warunki
egzystencji we własnym kraju stały się zresztą na tyle nieznośne, że dla
części państw od dawna stanowimy rezerwuar siły roboczej i zasób
demograficzny, przy otępiającej propagandzie mediów przekonujących, że
jest to wielkie dobrodziejstwo.
Polska walczy o swoje biologiczne przetrwanie także z tymi, którzy chcą zniszczyć instytucję rodziny solidarnej międzypokoleniowo, założonej przez mających swoją fizyczną i mentalną odrębność mężczyznę oraz kobietę płodzących lub adoptujących potomstwo. Na razie nie udało się z różnych przyczyn wdrożyć przekonania, że dzieciobójstwo nienarodzonych jest czymś moralnie obojętnym, to samo dotyczy innych nowinek obyczajowych. Nikt nie postuluje zalegalizowania utylizacji starców i chorych, zwanej uczenie eutanazją. Wreszcie, feminizm czy genderyzm wzbudzają raczej powszechne politowanie swoją groteskowością. Jednak to, że trzymamy się stosunkowo mocno normalności, nie oznacza, że nie będzie można narzucić nam liberalnych obyczajowo rozwiązań bez pytania nas o zdanie.
Dołączenie do politycznego świata
Zachodu wiąże się z przyjęciem wynikających z tego tytułu skutków z
dobrodziejstwem inwentarza. Pod znakiem zapytania staje już nie tylko
ekonomiczny sens pozostawania w Unii Europejskiej, analizy wymagają
także tożsamościowe skutki pozostawania w ramach tego organizmu.
Wspomnianym inwentarzem przynależności do Zachodu jest coraz większa
bezbronność przed aplikowaniem nam liberalizmu obyczajowego. Polityczny
Zachód przestał bowiem być Zachodem pod względem cywilizacyjnym już
dawno temu:
„Nieszczęściem jest to, że w
rzeczywistości politycznej tej cywilizacji już nie ma; Christianitas
jest już od dawna, by tak rzec, bezdomna, bez dachu nad głową. Żyje i
będzie żyć, dopóki żyją i karmią się nią ludzie, rodziny, środowiska
oddychające jej dziedzictwem i przekazujące je swoim dzieciom lub
uczniom, ale – odkąd upadły Portugalia Salazara i Hiszpania Franco,
Irlandia się zlaicyzowała, a Włochy i kraje Ameryki Romańskiej na
żądanie watykańskich modernistów zsekularyzowały swoje konstytucje – nie
ma już żadnego państwa, które by chroniło i wspierało Christianitas.
Może jedynie współczesna Kolumbia, w zachodniej hemisferze, i Węgry
blisko nas, są płomykami nadziei na jej odrodzenie, ale nawet jeśli ten
optymizm nie jest przedwczesny, to i tak przecież są to jedynie małe
wysepki w morzu laicyzmu” – pisze profesor Jacek Bartyzel.
Warto zauważyć, że uczony zwraca w tym
fragmencie uwagę na rolę rodziny w zachowywaniu tradycyjnych wartości.
Nie bez przyczyny właśnie ta instytucja jest obiektem ideologicznej
agresji. Brak rodziny to z kolei brak reprodukcji kolejnych pokoleń, z
tym natomiast nie mają problemu Polacy na Zachodzie, bo nie podlegają
neokolonialnemu wyzyskowi, który we własnym kraju uniemożliwia rodzinom
godne życie. Nie będzie zaskoczeniem, jeśli wkrótce na całkowicie
zlaicyzowanym i zeświecczałym Zachodzie, gdzie ludziom już dawno nie
chce się zakładać rodzin, pulę demograficzną rdzennych Europejczyków
będą tworzyć głównie emigranci ze wschodniej części Starego Kontynentu.
Dokonuje się zatem demograficzny rozbiór Polski, który zagraża
biologicznemu przetrwaniu narodu.
Umiejętne rozpoznanie zagrożenia to
także oddzielenie skutków od przyczyn. Tymczasem, zagrożenie islamizacją
jest jedynie wtórne wobec zagrożenia laicyzacją i liberalizacją.
Muzułmanie w Europie Zachodniej nie zdobywają kolejnych przyczółków, bo
wysadzają się w środkach komunikacji publicznej i sieją terror, lecz
dlatego, że wygrywają demograficznie. Również i wobec tego zjawiska
proces islamizacji jest wtórny, wyznawcy Allaha nie napotykają oporu
swojej ekspansji, nawet jeśli stosują metody pokojowe, do jakich można
przyporządkować rozrost demograficzny. Nie mnożą się oni dlatego, że
chcą zwiększyć liczbę muzułmanów, przeciwnie – liczba muzułmanów w
Europie Zachodniej rośnie, bo chcą się oni mnożyć. Zarzucamy im
fundamentalizm religijny, ale czy przypadkiem brak tego fundamentalizmu
po stronie zachodnich Europejczyków nie doprowadził ich do klęski?
Mimo zaistniałych procesów organy Unii
Europejskiej ani myślą rezygnować ze swojej dotychczasowej polityki.
Komisja Europejska chce nas obdarować katastrofalnymi skutkami swojej
polityki migracyjnej, wmuszając Polsce „uchodźców” i grożąc karami
finansowymi. Wynika to z faktu, iż – wbrew temu, co widoczne na pierwszy
rzut oka – Unia Europejska, a szerzej: Zachód, ma swój najprawdziwszy
imperializm. Sposób narzucania wymyślonych tam rozwiązań nie wygląda
może na klasyczną agresję, ale jest to typowe roszczenie sobie prawa do
decydowania o innych bez ich zgody. Idea konstytuująca imperializm
Zachodu to będący czwartą fazą rewolucji (po religijnej, tj.
protestanckiej, politycznej i społeczno-ekonomicznej) liberalizm
obyczajowy, będący efektem rewolucji kulturowej, kreowanej między innymi
przez włoskiego komunistę Gramsciego. Ponadto w samych Niemczech –
czołowym kraju UE – jednym z przodujących prądów intelektualnych jest
neomarksistowska tzw. szkoła frankfurcka, traktująca takie zjawiska, jak
religia czy tradycja jako balast, który należy zrzucić. Mamy więc do
czynienia z typową bolszewicką urawniłowką, czyli skrojeniem wszystkich
narodów na jedną miarę, a w ostateczności – likwidowaniem narodów jako
takich. Czyż właśnie opór Polaków czy Węgrów wobec rozwiązań płynących z
Brukseli, odejście od demoliberalnej ortodoksji, nie jest powodem
ciskania gromów w Warszawę i Budapeszt w postaci zarzutów o odejście od
demokracji bądź putinizację? W sprawie zagrożeń już nie tylko dla
tożsamości narodów, ale dla ludzkiej duszy, profesor Bartyzel pisze
następująco:
„Kwintesencją komunizmu jest zamiar
totalnej inwersji człowieka (owa sławna pierekowka dusz): przemiana
człowieka z imago Dei, istoty stworzonej na obraz i podobieństwo Boga – a
tym podobieństwem jest przecież nic innego, jak bycie osobą – w
sztucznie wyhodowanego »człowieka-Boga« (homo Deus), lecz
odpersonalizowanego, pozbawionego duszy, a zamienionego w wymienialny
trybik nieludzkiego kolektywu – mechanizmu […] Komunizm (bolszewizm) to
nie żadni „Ruscy” albo „czerwony carat”; kto tak sądzi, ten niczego z
komunizmu nie rozumie. Cóż wspólnego z rosyjskością, caratem,
„turanizmem” etc. miał na przykład – pierwszy z brzegu – „bolszewik
doskonały”, sprawca „hiszpańskiego Katynia” w Paracuellos de Járama,
tow. Santiago Carrillo? Nic, absolutnie nic”.
Będzie już chyba truizmem dodanie, że
współczesnym bolszewizmem jest dziś rewolucyjny demoliberalizm,
rewolucyjny ze względu na skutecznie realizowane ambicje przeorania
(wspomnianej „pieriekowki”) stanu ducha, świadomości. W swoim
uniwersalnym i wielowymiarowym wcieleniu bolszewizm mógł występować
zarówno na Wschodzie jako owoc trzeciej fazy rewolucji –
społeczno-ekonomicznej, która w Rosji skutkowała komunizmem, jak i na
Zachodzie, gdzie funkcjonuje pod postacią szalejącej rewolucji
seksualnej, obyczajowej – szczególnie w licznie reprezentowanym w
instytucjach unijnych pokoleniu rewolty ’68.
Tymczasem, swoją (?) politykę zagraniczną
Polska prowadzi tak, jakby głównym zagrożeniem dla naszego bytu
narodowego była Rosja. W odpowiedziach na pytania o podmioty
pozbawiające Polskę własnego przemysłu czy mediów ani razu nie padnie
nazwa państwa rosyjskiego. Zakładając, że Rosja jakieś wpływy w Polsce
zachowała, a przy bezbolesnym przejściu całej wierchuszki służb czy
wojska z PRL-u do III RP na pewno do tego doszło, należy jednocześnie
skonstatować, że Rosja jest „zaborcą” co najwyżej trzeciorzędnym, już
nie tylko niezdolnym do realizowania jakichkolwiek ambitnych projektów,
ale nawet nieprzejawiającym takich dążeń. Wyniszczona przez bolszewizm,
zdemoralizowana, permanentnie nietrzeźwa i dokonująca dzieciobójstwa
nienarodzonych na skalę niemal przemysłową Rosja posiada wprawdzie w
spadku po ZSRR broń atomową i rozległe terytorium, nad którym nie bez
problemów musi panować, ale nie bez przyczyny doktor Paweł Rojek nazwał
ją „samoograniczającym się imperium”. Słusznie też zauważa się, że
rosyjski lider ma przeszłość w KGB, ale nie wyciąga się z tego
właściwych wniosków, a takowym byłoby przede wszystkim przyjęcie do
wiadomości, iż Władimir Władimirowicz to, jak przystało na służbistę,
osoba działająca racjonalnie.
Z tej racjonalności wynika nie tylko
niechęć do podejmowania operacji militarnych na rozległą skalę, a taką
musiałaby być zbrojna agresja na Polskę, ale też aksjonormatywna
orientacja polityki państwowej na religię prawosławną i sojusz z
Rosyjskim Kościołem Prawosławnym. Nie ma znaczenia, czy rosyjski
prezydent szczerze nawrócił się na wiarę chrześcijańską, o ile nie
dyskutujemy o zbawieniu jego duszy. W kontekście polityki państwowej to,
że oficer sowieckiego KGB musi legitymizować swoją władzę poprzez
afirmację Cerkwi, oznacza historyczne i moralne bankructwo bolszewizmu w
Rosji.
Co więcej, z powodu prób realizowania
takiej kontr-rewolucyjnej agendy Putin jest solą w oku zachodnich
liberałów, a określenie „putinowski” to synonim najgorszego zła, o czym
przekonali się już niejednokrotnie Kaczyński i Orban. W odróżnieniu od
liderów Polski czy Węgier, z Putinem jednak Zachód nie chce drzeć kotów. O
ile Polska, Węgry i Europa Środkowa oraz Wschodnia to teren
przeznaczony do ekspansji Zachodu (kapitału, ideologii i innych
zasobów), to tego typu pretensji z uzasadnionych względów nie rości on
sobie wobec Rosji, więc kończy się tylko na groźnych pohukiwaniach,
które i tak poprzedzają podpisywanie lukratywnych kontraktów w rodzaju
umowy dotyczącej Gazociągu Północnego.
Nasza rodzima centroprawica, która żywi wobec Zachodu nieuzasadnione kompleksy, za wszelką cenę próbując dowieść, iż jest tegoż Zachodu integralną częścią (np. „wschodnią flanką”), w swoim krytycyzmie wobec Rosji oraz niekiedy Białorusi mówi z europejskimi liberałami jednym głosem. Dzieje się tak mimo deklaratywnego przywiązania do konserwatyzmu, co sytuowałoby takie partie i środowiska jak PiS czy „Gazeta Polska” na antypodach wobec tychże.
Przyczyny tego stanu rzeczy obrazuje
wachlarz zarzutów formułowanych przez polską centroprawicę wobec
„reżimu Putina”. Władze rosyjskie nie cieszą się sympatią środowiska
obecnie rządzącej partii nie tylko ze względu na „imperializm”, „agresję
na Ukrainie”, „aneksję Krymu” i szereg innych rzeczy, które nie powinny
nas jako Polaków obchodzić. Rosja zawiniła też, bo jest
niedemokratyczna, autorytarna i łamie prawa człowieka.
Gdyby w fundamentalnym sporze
narodowców, endeków, narodowych radykałów z PiS chodziło o fakty, to
tamta strona musiałaby doznać konfuzji na widok Andrzeja Dudy
odwiedzającego jeszcze bardziej niedemokratyczną Chińską Republikę
Ludową bądź odrzucić kult niezbyt przejętego demokratycznymi regułami
Józefa Piłsudskiego. Tak jednak nie jest, gdyż środowisko to konstytuują
przede wszystkim określone przesądy, po wyznawaniu których rozpoznają
się jego członkowie, a których niepodzielanie skutkuje dla nich
wykluczeniem z polskości, np. jako „ruski agent”.
Przełomowym momentem, który wytyczył
granice między różnymi obozami odwołującymi się do polskości, był Majdan
i konflikt na Ukrainie. Mesjanistyczne posłannictwo, niesienie kaganka
wolności, demokracji, przynależności do „Europy” w imię wolności „naszej
i waszej” w quasi-religijnym uniesieniu, a tak rozumieją polskość
przedstawiciele mesjanistycznej centroprawicy, postawił nas w sytuacji
głębokiego sporu z obozem PiS, który notabene mówił w tej sprawie jednym
głosem z Platformą Obywatelską. Nie chodzi tu o Ukrainę, a prędzej o
Rosję, bo tej pierwszej należało, jak przekonywano, bezwzględnie pomagać
właśnie z uwagi na antyrosyjski charakter zrywu na Majdanie. Spór
jednak dotyczył i dotyczy tego, czy Polska ma prawo mieć swoje
autonomiczne interesy, niekoniecznie zbieżne z każdym przeciwnikiem
Rosji.
Tak naprawdę nie da się dodać nic ponad
to, co zauważył Dmowski, iż niektórzy Polacy bardziej nienawidzą Rosji,
niż kochają Polskę, może poza tym, iż rzeczywiście w przyrodzie
występują ludzie, którzy już nawet polskość utożsamiają z konfrontacją z
państwem rosyjskim. Demokratyczny przesąd, wiara w tzw. prawa
człowieka, których łamanie zarzuca się Putinowi, a wreszcie idee, które
leżą u podwalin środowiska postsolidarnościowego kontestującego z tych
pozycji PRL, to już dodatek do PiS-owskiego wyobrażenia o Polsce jako
anty-Rosji i przedmurzu Zachodu. To, że Rosja skonfliktowała się akurat z
Ukrainą, nie miało tu kluczowego znaczenia, środowisko PiS ulokuje
swoje uczucia w każdym narodzie, który ma na pieńku z Putinem. PiS po
prostu nadal walczy z bolszewizmem, który dla niego uosabia współczesna
Rosja, podczas gdy prawdziwy bolszewizm wbija mu nóż w plecy.
Problem ze środowiskiem, z którym
fundamentalnie się różnimy, nie polega na tym, iż akurat chce ono
wspierać Ukrainę. Tym problemem jest argumentacja, jaką ono przedstawia
na rzecz angażowania się po stronie Kijowa. Jeden z reprezentatywnych
dla tej grupy publicystów, Bronisław Wildstein – swoją drogą zagorzały
przeciwnik ONR – motywuje w wywiadzie dla tygodnika „wSieci” konieczność
wystąpienia Polski po stronie ukraińskiej czynnikiem moralnym, a
jeszcze wcześniej daje się sportretować na okładce „Do Rzeczy” z
pomalowanym w barwy ukraińskie policzkiem z podpisem „Jestem Polakiem –
pomagam Ukrainie”. Takie uniwersalistyczne rozszerzanie polskości, do
którego brakuje już chyba tylko stwierdzenia „jestem Polakiem, więc mam
obowiązki ukraińskie”, jest jako żywo imitacją religii, która – gdy
mówimy chociażby o katolicyzmie – rzeczywiście ma wymiar uniwersalny
czy też powszechny, jak sama nazwa wskazuje. To właśnie różni ideę
narodową od mesjanistów z centroprawicy, którzy w polskości widzą także
imperatyw prometejski. My ze swoją polskością nie aspirujemy do niczego
ponad bardzo przyziemne zabieganie o interesy własnej wspólnoty. Jest
to nie tylko zgodne z katolickim ordo caritatis, ale na ogół po prostu
wychodzi na dobre narodowi stosującemu się do tego porządku. Zapewnia mu
to bowiem przede wszystkim przetrwanie biologiczne, jeśli nie musi
angażować się w cudze wojny czy konflikty.
Tymczasem tamta strona nie wyszła
jeszcze z etapu romantyzmu, płynnie przechodzi z Powstania Styczniowego,
które może kiedyś w końcu wygramy w ramach amerykańsko-polskiego
braterstwa broni i wspólnej wyprawy na Moskala, przeprowadzona przez
burzliwe czasy obronną ręką przez wybitnego wodza Marszałka Piłsudskiego
i jego niekwestionowanego następcę, Pana Premiera Jarosława
Kaczyńskiego. Nie uda się pokonać bolszewickiej Rosji na Majdanie, to
trudno. Ważne, że próbowaliśmy, wszak w polityce czyn ma większe
znaczenie niż jego skutek, a przelana krew nigdy nie idzie na marne. Tak
nam dopomóż Bóg.
Oczywiście romantyzm należy do naszego
dziedzictwa i warto zachowywać tę nić, która stanowi o ciągłości naszych
dziejów narodowych. Jeśli zaś nawet nasz romantyzm miałby być czymś z
gruntu złym, to, jak pisał Dmowski: „Wszystko, co polskie jest moje:
niczego się wyrzec nie mogę. Wolno mi być dumnym z tego, co w Polsce
jest wielkie, ale muszę przyjąć i upokorzenie, które spada na naród za
to, co jest w nim marne”.
Romantyczny poeta rodem z Nowogródczyzny
i Wileńszczyzny, Adam Mickiewicz, jest całkowicie polski i dopóki
chcemy się nazywać Polakami, jego dzieła i dzieła innych romantyków
stanowią część naszego dziedzictwa. Jednak w myśl tego, co pisał ojciec
polskiej idei narodowej, musimy przyjąć do wiadomości skutki naszych
klęsk wynikające z romantyzmu politycznego. To się też należy tym,
którzy w dobrej wierze i słusznej sprawie oddali za Polskę życie w
beznadziejnej walce. Prowadzenie polityki państwowej „ku pokrzepieniu
serc” i nieliczenie się z ekonomią krwi jest z kolei zbrodnią, tym
gorszą, że przeprowadzoną na własnym narodzie. Literaturę piękną tego
typu, którą karmił naród w czasach zaborów Henryk Sienkiewicz, zresztą
też endek, warto by w końcu oddzielić od literatury politycznej.
Do zaangażowania na rzecz Ukrainy
motywowanego polskim interesem narodowym namawiali niektórzy autorzy
identyfikujący się z nacjonalizmem. Było tu pole do polemiki, gdyż nie
stosowano szantażu moralnego, iż każdy, kto nie pomaga Ukrainie, nie
może się nazywać Polakiem. Konfrontacji z ich teoriami nie wytrzymuje
jednak nie tylko koncepcja skierowanego przeciw mocarstwu atomowemu
sojuszu z państwem, którego PKB – jak podał portal Money.pl – jest
wielkości gospodarki Mazowsza, ale przede wszystkim stan, w jakim
znalazła się Ukraina po Majdanie. Okazało się, a nie mogło być inaczej,
że Ukraina antyrosyjska to po prostu Ukraina amerykańska. Pożytecznymi
idiotami okazali się nie tylko współcześni nacjonaliści ukraińscy,
którzy bohatersko wprawdzie, ale zupełnie bezużytecznie przelewają krew
za to, by Balcerowicz „reformował” im gospodarkę, ale i ich polscy
koledzy, rzecznicy „Międzymorza”. Jedni i drudzy nieświadomie dokonali
bądź poparli cywilizacyjny zwrot Ukrainy ku demoliberalizmowi, który
będzie rozwijał się pod kuratelą amerykańskich obywateli instalowanych w
kijowskim rządzie, reprezentantów międzynarodowej finansjery i różnych
instytucji „pomocowych”. Jak to zwykle bywa, taka „pomoc” ze strony
rozmaitych międzynarodowych funduszy na ogół pozwala narzucać konkretne
rozwiązania ustrojowe, z czego zdawał sobie sprawę Orban, traktujący
spłatę zadłużeń przez Węgry wobec tychże w sposób priorytetowy.
Na pocieszenie można dodać, że różnej
maści proukraińscy polscy nacjonaliści nie byli jednymi, którzy dali
się wpuścić w maliny, dokładnie w ten sam sposób daje się ogrywać nasza
centroprawica, na czułych strunach której gra Zachód, obiecując
wsparcie w walce z „agresywną Rosją” w postaci instalacji np. „stałych
rotacyjnych” baz NATO.
W zasadzie nie wiadomo, czemu by takie bazy miały służyć, ale wiemy już, że zmniejszy to nasze pole manewru i jeszcze bardziej ograniczy suwerenność. Podpowiada to przykład Niemiec, które przegrały II wojnę światową z USA i chcąc, nie chcąc zmuszone są utrzymywać amerykańską infrastrukturę wojskową na swoim terytorium, mimo że zimna wojna się skończyła. W roku 2016 Niemcy jednak wygrywają II wojnę światową z Polską, gdyż to właśnie niemiecki kapitał jest jednym z dominujących w mediach czy handlu. Jednakowoż z Rosją nie na wszystko Republika Federalna Niemiec może sobie pozwolić, gdyż nie daje na to zgody Waszyngton. Sankcje nałożone na Rosję nie opłacają się Berlinowi szczególnie, ale w preludium konfrontacji amerykańsko-chińskiej należy zawczasu maksymalnie spacyfikować Moskwę – najlepiej rękami Europejczyków. My swoje ręce w tej rozgrywce wielkich właśnie wpychamy między drzwi a framugę, chętnie zapraszając obce wojska na własne terytorium.
O ile każdy szanujący się kraj ma swój
imperializm – w przeszłości także i Polska, to nie każdy jest w stanie
wcielać go w życie. Amerykanie mają takie możliwości, zaś niedawno
niejaki Bill Clinton właśnie zakomunikował, czego w Waszyngtonie sobie
nie życzą w wewnętrznym ustroju państw, które chcą się z USA przyjaźnić.
To, że małżonek być może przyszłej prezydent USA zarzucił Polsce i
Węgrom „putinizację”, jest koronnym dowodem na to, iż zwolennicy
amerykańskich baz w Polsce również są pożytecznymi idiotami demokracji
liberalnej, a właśnie krzewienie tejże jest treścią amerykańskiego
imperializmu. „Zsekularyzowane później, ale źródłowo purytańskie
dziedzictwo republiki amerykańskiej zawierało już in nuce dwie
najbardziej zgubne idee: egalitaryzmu i kontraktualizmu – można by rzec
»idee – matki« wszystkich błędów politycznych, zawleczonych z Nowego do
Starego Świata, niszczących właśnie cywilizację chrześcijańską, a
dzisiaj także inne cywilizacje tradycyjne” – przestrzegał kilka lat temu
profesor Bartyzel. Z kolei po ewentualnym dojściu do władzy
izolacjonistycznego Trumpa stosunki z Rosją będą już tak napięte, że
może być za późno na ich jakąkolwiek poprawę.
Dzisiaj nie grozi nam uwięzienie przez
Rosjan w warszawskiej Cytadeli, czego doświadczył Roman Dmowski po
manifestacji upamiętniającej rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja.
Doświadczenie to nie spaczyło mu perspektywy, wciąż to Rosja była według
niego najmniej groźnym dla bytu narodowego zaborcą. Poszukując z
Petersburgiem modus vivendi, zabiegał jednocześnie o sprawy polskie jako
poseł do rosyjskiej Dumy. Nie miał on jednak złudzeń, posuwając się do
szowinistycznej niemal uwagi, że w kontaktach z Rosjanami „fraternizował
z bydłem”.
Dmowski jest dziś aktualny nie dlatego,
że literalnie można by odczytywać jego ideę dialogowania z Rosją. Wciąż
funkcjonalne są jego metody analizy rzeczywistości międzynarodowej,
które każą wybrać większego wroga dla polskiego bytu narodowego. Nie
jest możliwa w obecnej sytuacji walka na kilku frontach, a uzasadnione
są obawy, że wraz z amerykańskimi błyskotkami dla polskich Murzynów w
postaci symbolicznej obecności wojskowej USA dostaniemy różnego rodzaju
„propozycje nie do odrzucenia” w sferach bezpośrednio dotykających
naszej tradycji, tożsamości, obyczajowości albo choćby przyjmowania tzw.
uchodźców.
Taka nie dość antyrosyjska postawa
nieuchronnie spotka się z uwagami o agenturalności na rzecz Rosji i
należy to przyjmować z pokorą. Poza ludźmi złej woli wśród nas jest
wielu takich, którzy w ten sposób odreagowują głównie historyczne traumy
związane z Moskalem. Są oni dla nas tymi, kim byli dla doktora Judyma
umorusani chłopi, wobec których bez jakiegokolwiek poczucia wyższości
przyjął postawę służebną.
Jesteśmy narodem takim, jak każdy inny –
płacimy za własne błędy, pobieramy dywidendę za trafne decyzje. Nasz
los jest w naszych rękach, co stanowi jedno z głównych wyzwań dla
narodowców, endeków i narodowych radykałów.
Marcin Skalski