Najprzewrotniejszemu szkodnikowi ludzkości, jak trafnie nazwał go
Józef hr. Tyszkiewicz, Janowi Jakubowi Rousseau, zdarzyło się pewnego
razu wstąpić do monarszego pałacu w którymś z niewielkich państw
włoskich. Zwykły przechodzień, ot tak, wszedł do domu władcy;
przespacerował się po nim, przywitał z samym monarchą, a potem wyszedł i
ruszył w świat, snując, być może, myśli o tym okrutnym tyranie, którego
dopiero co odwiedził. Trudno wyobrazić sobie podobne wydarzenie w
świecie dzisiejszym. Mizerna komedia „Kilerów dwóch” zaczyna się od
sceny pochwycenia głównego bohatera przez grupę tzw. borowików –
podszedł on bowiem zbyt blisko siedziby „z woli ludu” prezydenta.
Żadnego chyba dawnoczesnego monarchy chrześcijańskiej Europy nie dzielił
od jego poddanych dystans tak wielki, jak dzisiejsza przepaść pomiędzy
nie tylko nawet najważniejszymi dygnitarzami państwowymi, ale także
burmistrzami czy wicewojewodami, a ich „suwerenem” – czyli wyborcami.
Oczywiście sytuacja ta raz na kilka lat zmienia się na parę tygodni,
może nawet miesięcy – w zależności od długości kampanii wyborczej.
Podobnie żaden chyba chrześcijański monarcha nie miał władzy tak
rozległej, jak ta, którą dysponują rządy demokratyczne. Mimo to jednak
rządy monarchy często są dzisiaj uważane za czasy, w których zwykły
człowiek nie liczył się, a władca nieomal ex definitione
musiał być krwawym tyranem. Jednocześnie, w czym nie ma nic dziwnego,
rozczarowanie demokracją jest coraz powszechniejsze. Czy nie warto wobec
tego zastanowić się jednak nad ustrojem monarchicznym? Zastanowienie
takie wymaga obalenia jeszcze kilku czarnych mitów monarchii. Zacznijmy
wszelako od mitu na temat monarchizmu.
Nonsens to, a jednak prawda: miłośnicy demokracji chętnie widzą w
monarchistach ludzi o wielkich ambicjach – nierzadko wręcz sięgających
tronu. Czytałem onegdaj szyderczy artykuł pewnego (o zgrozo!) profesora,
w którym to artykule imputował on wolę koronowania się pewnemu dość
znanemu monarchiście. Jest to przykład bezmyślnego przełożenia idei
demokratycznej na „monarchistyczne realia” – wszak to demokracja zakłada
równość obywateli i to, że „każdy może” być głową państwa, a co
najmniej parlamentarzystą. Głęboko jest też osadzona w świadomości
ludzkiej powszechność życia politycznego – i nie mieści się w głowach,
by polityka miała przestać być powszechną. Słowem – jeżeli już demokrata
wyobrazi sobie monarchię, będzie ją widział na obraz i podobieństwo
egalitarnej demokracji. Jest to bzdura oczywista: fundamentalna różnica
pomiędzy demokratą a monarchistą jest bowiem taka, że monarchista nie
chce rządzić, a chce być rządzony – podczas gdy z demokratą jest
dokładnie na odwrót. Monarchista uznaje hierarchię i swoje w niej
miejsce, demokrata hierarchii nie uznając, kontentuje się zarazem nie
tyle nawet cząstką, co iluzją rządzenia, jaką daje mu udział w
demokratycznych wyborach – i w zamian za tę iluzję oddaje rządzącym
władzę nieporównanie większą od królewskiej. Cieszy się jednak, kiedy
jego władcy odwołują się do niego i na każdym kroku podkreślają, że
właściwie niczym się od niego nie różnią. Monarchista tymczasem mógłby
się całkiem nie udzielać politycznie, radując się z majestatu swojego
władcy – pozostając za to panem (królem) we własnym domu.
Czym zatem jest monarchia i monarchizm? Jacek Bartyzel, bodaj
najwybitniejszy polski znawca tematu, daje następującą definicję: „monarchia
(gr. monarchía — jedynowładztwo, od mónos — jedyny i archía — władza od
árcho — władam) — forma (gatunkowa) ustroju oraz typ (rodzaj) państwa, w
których suwerenna władza zwierzchnia sprawowana jest przez piastującą
swą funkcję dożywotnio, a zazwyczaj i dziedzicznie, głowę państwa,
noszącą tytuł króla, cesarza, (wielkiego) księcia bądź inny tytuł
analogiczny”. Z kolei monarchizm jest, wedle tego samego autora,
„spontanicznym uczuciem miłości i czci wobec instytucji i osoby
ukoronowanego władcy, a w monarchii dziedzicznej – także dynastii” lub
też „zespołem rozmaicie uzasadnianych teorii i doktryn głoszących
pochwałę – uznawanego za optymalny – ustroju monarchicznego”.
Jakie są fundamentalne zalety ustroju monarchicznego?
Jedność
Erik von Kuehnelt-Leddihn wyliczając zalety monarchii, zaczął od tego,
że jest ona z natury apartyjna oraz że personalizuje patriotyzm. Król
stanowi głowę państwa nie podlegającą kampaniom wyborczym i nastrojom
społecznym – jest ojcem („patriarchalizm monarchii – pisał
Kuehnelt-Leddihn – odpowiada organicznie rodzinnym ramom społeczeństwa i
łagodzi obyczaje”). W filmie „Królowa” znaleźć można interesujący
fragment: bolesne zdziwienie tytułowej bohaterki, Elżbiety II (nb. niemającej prawa do tronu)1,
wobec faktu, że aż 25% jej poddanych nie popiera jej – oto największy,
być może w historii, kryzys monarchii… Porównajmy to z realiami
demokratycznymi: polityk cieszący się poparciem co czwartego obywatela
zdaje się być u szczytu popularności (wszak na wybory chodzi i tak co
drugi uprawniony).
Na początku ubiegłego stulecia ks. Henri Delassus tak pisał o
sytuacji we Francji: „Ciało nie może żyć bez głowy. Ciało społeczne, jak
każde inne ciało, nie może żyć, a przede wszystkim odbudowywać się, bez
wpływu duszy, która poprzez głowę oddziałuje na inne członki. Od ponad
wieku Francja jest pozbawiona głowy. Jak można się dziwić stanowi
rozkładu, w którym się znajduje? Jeśli Bóg będzie miał litość nad nami,
można mniemać, że pierwszym dziełem Jego miłosierdzia będzie
umieszczenie na szczycie piramidy, złożonej z rodzin całego
społeczeństwa rodziny, która przez tyle wieków była pierwszą i która
dzięki żmudnej pracy zgromadziła wokół siebie elementy narodowości
francuskiej, ugniatając je swoimi potężnymi rękami do momentu, aż powstał
zjednoczony naród, dając mu duszę pełną tego ideału, który otrzymał od
niebios Chlodwig w dniu swojego chrztu”. Istotnie Francja dzięki
monarchii stała się Francją – i nie będzie przesadą stwierdzenie, że
wraz z upadkiem monarchii przestała Francją być. Francja, „najstarsza
córa Kościoła”, jest ściśle związana z monarchią i z katolicyzmem: nic
dziwnego w haśle Mirabeau: „Należy zniszczyć katolicyzm we Francji, by
zniszczyć monarchię i zniszczyć monarchię, by zniszczyć katolicyzm!” –
dodać można: by zniszczyć Francję. Ten pogląd zdaje się potwierdzać –
przynajmniej częściowo – demokrata skądinąd, Aleksander Hall, pisząc o
rojalistycznych powstańcach wandejskich: „bronili nie tylko swej wiary,
sposobu życia i godności. Przed zbrodniczymi doktrynerami bronili tego,
co przez wieki stanowiło Francję”.
Podobny był casus austro-węgierski. Wspaniały sojusz tronu i ołtarza
znajdował piękny symbol w postaci przedostatniego cesarza, Franciszka
Józefa, który – jak pisał Warren Carroll – każdy nieomal dzień z
sześćdziesięciu ośmiu lat rządów poświęcał wypełnianiu obowiązków
państwowych. Sypiał na żołnierskim łóżku. Obok stał klęcznik, skąd
zanosił do umiłowanego Boga prośby o codzienną pomoc, aby była mu
wsparciem w życiu, które stało się jego udziałem”. Także w tym przypadku
upadek monarchii wiązał się z upadkiem państwa (a po jego rozpadzie –
także nowopowstałych państw: Węgry wkrótce stały się komunistyczną
dyktaturą, natomiast orzeł z austriackiego godła natychmiast zaczął w
szponach trzymać sierp i młot) oraz podupadnięciem religii (chyba
najjaskrawszym przykładem jest Czechosłowacja, gdzie doszło do schizmy
„narodowego kościoła husyckiego”2).
Porządek
Porządek wynikający z hierarchii. Gołym okiem widać, jak wielu
współczesnych nam polityków zawód swój obrało zupełnie niesłusznie… W
monarchii dużo trudniej osobie niepowołanej zrobić karierę – z kolei
ludzie utalentowani mają większą szansę po temu. Kuehnelt-Leddihn:
„Nawet przeciętni monarchowie sprzyjają karierom wybitnych mężów stanu i
chronią ich przed zawistnikami”. Maria Teresa uważana była za wybitną
władczynię, ponieważ umiała się otoczyć zdolniejszymi od siebie doradcami
– politycy demokratyczni zwykli pilnować, żeby przypadkiem zdolniejsi
od nich nie wybili się; mogą bowiem stanowić dla nich konkurencję.
Tymczasem monarcha jest bezkonkurencyjny, a dawanie utalentowanym
ludziom wpływów leży w jego interesie.
Ciągłość
„Właściwa monarchii kontynuacja zabezpiecza jedną z najsilniejszych
ludzkich potrzeb – trwałości i bezpieczeństwa”, stwierdził
Kuehnelt-Leddihn. Rzeczywiście system monarchiczny jest znacznie
odporniejszy na tak częste w republice wstrząsy. Ta stabilność
szczególnie widoczna jest w monarchiach szanujących zasadę
primogenitury, czyli dziedziczenia korony w linii męskiej. Nie wolno tej
zasady naruszyć nawet samemu monarsze, „bo nie on jest dysponentem
korony, tylko to on jest w jej dyspozycji” (Jacek Bartyzel). Monarcha
nie może nawet abdykować (a w każdym razie – przynajmniej w wielu
monarchiach – jego abdykacja nie może być ważna). Zdetronizowany cesarz
bł. Karol odmówił zrzeczenia się korony, stwierdzając, że nie należy do
człowieka zdejmowanie z siebie ciężaru nałożonego przez Boga. Fakt, że
władzę się dziedziczy, powoduje również lepsze przygotowanie tych, którzy
ją obejmują. Monarchia „najlepiej, bo od dzieciństwa, przygotowuje do
rządzenia” (Kuehnelt-Leddihn). Nasuwa się tu pewne skojarzenie z
rodzicielstwem; papież Pius XI tak pisał o braku przygotowania do
pełnienia urzędu i obowiązku wychowania dzieci: „objęcie urzędów i
różnych zawodów życia ziemskiego i doczesnego, z pewnością mniejszej
doniosłości, poprzedzają długie studia i dokładne przygotowania, podczas
gdy do spełnienia podstawowego urzędu i obowiązku wychowania dzieci,
dziś wielu rodziców mało albo zgoła nie jest przygotowanych, gdyż zbyt
są pogrążeni w doczesnych troskach”. Ileż się jeszcze na gorsze zmieniło
w ciągu osiemdziesięciolecia, jakie minęło od opublikowania encykliki
„Divini illus Magistri”! Ale jednocześnie, jak bardzo te słowa pasują
także do naszych polityków, którzy pojawiają się znienacka (mało albo
zgoła wcale nie przygotowani) w parlamentach, gdzie głosują nad
zdumiewającymi ilościami nierozumianych przez siebie ustaw… Pomijając
już fakt, że monarchia w dużo mniejszym stopniu ulega pokusie
regulowania wszystkiego swoimi ustawami, następca tronu jest z reguły
całymi latami przygotowywany do pełnienia najważniejszej funkcji. Jak
wiadomo, szlachectwo zobowiązuje – o ileż bardziej zobowiązuje więc
królewskość! Piękny przykład daje cytat ze średniowiecznego panegirysty,
który przytaczam za Ernstem Kantorowiczem: „W liście do młodszego syna
Fryderyka II, króla Konrada IV, pisarz głosił na przykład: Książęta, którym brakuje wiedzy, są bardziej splamieni i zhańbieni niż osoby
prywatne, ponieważ szlachetność [królewskiej] krwi przez dodanie
subtelnej i szlachetnej duszy sprawia, że łatwiej niż inni przyswajają
sobie nauki”. Mniejsza nawet o szlachetność krwi; ale jakaż panuje
na dworze atmosfera; jakież ma młody książę perspektywy i jakież warunki
do nauki! Warto również zaznaczyć – za Kuehnelt-Leddihnem – że monarcha
nie może uciec przed odpowiedzialnością: ustrój ten „wprzęga władcę w
jarzmo niezbywalnej (w przeciwieństwie do polityka republikańskiego,
który zawsze może wycofać się w życie prywatne) odpowiedzialności”.
Wreszcie, dziedziczna władza sprzyja ojcowskiemu traktowaniu kraju przez
monarchę. Paradoksalnie – jakże dobrze słowa przypisywane Ludwikowi XIV
oddają sens działania wielu polityków w republice: „po mnie – choćby
potop!”. Monarcha przeciwnie – wie, że po nim nie nastąpi jego wróg z
partii opozycyjnej (ach, jak dobrze jest zostawić mu możliwie najgorszą
sytuację – a potem krytykować go w mediach!), ale „krew z jego krwi”!
Suwerenność
Zapytany o cechy monarchii, Jacek Bartyzel stwierdza: „prawdziwa
monarchia jest przede wszystkim suwerenna, tzn. władca sprawuje
niepodzielną władzę, która, pochodząc od Boga, nie może jednocześnie
pochodzić od ludu”. Kuehnelt-Leddihn dodaje: „z racji
niezależności władcy zbędne jest w niej schlebianie narodowi albo
jakiejkolwiek klasie”. Król nie jest zakładnikiem „opinii publicznej”,
co ludowi nie wychodzi na złe – bowiem trudniej zmanipulować monarchę
niż masę wyborców, podlegających – jak to ujął Kuehnelt-Leddihn –
„demagogii trybunów ludu, czyli partii św. Mikołaja, które przynoszą prezenty”.
Wolność
Historia Europy nie zna bodaj żadnego monarchicznego totalitaryzmu –
od kiedy monarchie zaczęły upadać, tyranów przybywa. Nie tylko zresztą
ostentacyjnie krwawych: „przyjazne” obywatelom „państwo opiekuńcze”
zazwyczaj także ma co najmniej skłonności totalitarne. Żaden monarcha
nie pobierał podatków tak wysokich jak współczesne; nie było powszechnej
służby wojskowej, przymusu edukacji czy ubezpieczeń – „rządy ludu” są
dużo bardziej pomysłowe w zakresie zniewalania ludzi. Monarcha stanowi
właściwie gwarant wolności; czasem aż zbyt daleko posuniętej: królowie
Francji przez kilka stuleci – jak pisze Bartyzel – „nie mogli doprosić
się, żeby handlarze śledziami usunęli swoje stragany z dziedzińca
Luwru”…
Piękno
Monarchia jest równie wzniosła, jak demokracja nikczemna. Widząc
króla, lud chce być jemu podobny. Widząc motłoch, polityk w demokracji
chce być jemu podobny. W monarchii katolickiej wszystko kieruje się ku
Bogu. On jest suwerenem, od Niego pochodzi władza, przed Nim
odpowiedzialny jest król. To Pan nasz Jezus Chrystus stanowi ideał,
który ma być naśladowany. Owszem, nie brak w historii królów, którzy od
świętości byli dalecy, generalnie jednak monarchia „nakłada na władcę
obowiązek bycia wzorem moralnym i kształtowania swego charakteru, co
często owocuje nawet świętością, potwierdzoną przez Kościół”
(Kuehnelt-Leddihn). Można wymienić sporo wyniesionych na ołtarze
monarchów – ale czy znamy świętych prezydentów? Owszem, zdarzali się
monarchowie źli. Słusznie jednak zauważył Antoni de Rivarol: „władca
absolutny może być Neronem, lecz bywa niekiedy Tytusem lub Markiem
Aureliuszem. Lud często jest Neronem, nigdy zaś Markiem Aureliuszem”
(wątpliwy przykład, jakim jest odpowiedzialny za prześladowania
chrześcijan Marek Aureliusz, nie dyskwalifikuje tej znakomitej myśli).
Monarchia jest piękna. Wiele można na to dawać przykładów; wybrałem
długi cytat z siostry wielkiego francuskiego pisarza, obrońcy tronu i
ołtarza, Franciszka Rene de Chateaubrianda. Przy okazji przybycia Karola
X do Paryża w roku 1824 madame Maria Anna de Marigny tak pisała:
„Wtorek, 12 kwietnia. Obudziłam się niedysponowana, lecz zdecydowana, by przezwyciężając niemoc, zobaczyć ukochanego Księcia Francuzów. Aby się ożywić, wypiłam kawę i służąc za przewodnika pannom Verpier, których matka była bardzo chora, wyszłam z nadzieją, że uda mi się dostać do katedry Notre-Dame. Próba ta się nie udała, pomimo iż chciałam dać pieniądze biedakowi, pilnującemu drzwi wejściowych dla kanoników. Nie wiedząc, co robić i nie czując się na siłach, aby ustać na ulicy przez pięć lub sześć godzin, zawróciłam smutna razem z moimi towarzyszkami. Przechodząc obok handlarza win, spytałam go, czy ma okno wychodzące na ulicę i czy mógłby je wynająć. Pomysł mu się spodobał i zawarliśmy umowę. Ruch ludzi i powozów kierujących się do Notre-Dame był tak duży, iż nie można było na to patrzeć przez dłuższy czas. Zmuszona byłam wielokrotnie odchodzić od okna. Byłam zafascynowana. Wśród dam, które nie mogły znaleźć miejsca, zauważyłam Madame de Gois. Przywołałam ją. Pojawiła się z innymi osobami, zajmując jedno z okien, pozostałych jeszcze do wynajęcia, za które zapłaciła. W przejeżdżających powozach można było zauważyć przepiękne stroje pasażerów. Nawet kobiety przechadzające się pieszo były bardzo dobrze ubrane. Prawie wszystkie w kapeluszach miały lilie lub też trzymały je w rękach, powiązane w piękne bukiety. Niektóre też miały trzy lilie wyhaftowane złotem na bufiastych rękawach sukien. Biała flaga z godłem Francji powiewała nad wieżami Notre-Dame. W końcu w południe zadzwonił wielki dzwon. Wiadomo było, że Książę wjeżdżał do dzielnicy św. Dionizego. Oczekiwał go tam liczny oddział gwardii narodowej. Spuścili do nogi broń w geście szacunku i miłości. Książę okazał wzruszenie. Jego Wysokość obejmował niektórych z nich, tych, których rozpoznał… Pośród oceanu białych piór, w towarzystwie panów tworzących jego orszak, hrabia Artois ruszył w kierunku Notre-Dame. Ogromna jednak liczba ludzi ciekawych jego przemarszu oraz ceremonie okadzania przy kościołach, obok których przechodził, tak utrudniły i opóźniły jego pochód, że gdy dotarł do ulicy prowadzącej do katedry, na której się znajdowałam, była już druga trzydzieści po południu. Gdy przechodził pod łukiem tryumfalnym bramy św. Dionizego, wielki dzwon ponownie zadzwonił. Gdy zaś zbliżał się do katedry, odezwały się wszystkie dzwony, jednak ich dźwięk nie zagłuszył owacji i muzyki. Naprawdę niemożliwe jest opisanie tego oszołomienia. Można by powiedzieć, że ludzie nie posiadali się z radości: lud płakał i wykrzykiwał życzenia szczęścia dla Księcia. Ludzie obawiali się, że nie starczy im sił, by go zobaczyć przechodzącego i ja byłam jedną z tych osób. Madame De Gois skarciła mnie ostro za nadmiar emocji, lecz to wyszło mi na zdrowie, mogłam bowiem zapanować nad niemocą, gdyż uczucie radości sprawiało, że zapomniałam o wszystkim i byłam gotowa wydać ostatnie tchnienie w tym oknie. Manifestowałam radość mego serca, życząc Księciu wszystkiego najlepszego i wzruszałam się jednocześnie, pamiętając o jego nieszczęściach, ponieważ byłam bardzo rozentuzjazmowana i wręcz nie posiadałam się z emocji… Świętość miejsca nie mogła powstrzymać radości okazywanej przez ludzi zgromadzonych w katedrze, której echo wydawało się poruszać sklepienia. Kiedy zaczęto śpiewać Te Deum, ten pobożny Książę odwrócił się i poprosił o ciszę. Przy akordach Domine, salvum fac regem widać było, jak wielkie łzy płyną mu z oczu. Wreszcie orszak wznowił swój pochód i ku naszej radości ponownie przeszedł pod naszym oknem, z którego się wychylałyśmy, by krzyknąć ostatnim tchem: Vive Monsieur! Oby Bóg dał mu zawsze szczęście! Kapelusze ustrojone liliami, nasze gesty i chustki w powietrzu zwróciły na chwilę uwagę Księcia, który pozdrowił nas z wdzięcznością i serdecznym uśmiechem, tylko jemu właściwym. U szczytu radości, nie wiedząc, co robię, pomyślałam, że nie powinnam patrzeć na nikogo i nie warto już nic więcej zobaczyć. Usiadłam, by odetchnąć, ponieważ brakowało mi już tchu i byłam bez głosu. Odpowiadałam tylko za pomocą znaków. Trzeba było wracać do domu. Zaproponowałam tym, które mi towarzyszyły, aby pójść do Notre-Dame i podziękować Bogu za zachowanie rodziny świętego Ludwika… Doszłam do domu wyczerpana z gorąca i zmęczenia, ale tak pełna radości i szczęścia, że aż nie mogłam zasnąć” (za ks. Delassus).
W dzisiejszych czasach jeden tylko Ojciec Święty budzi podobne
uczucia. Relacja madame de Marigny ukazuje jednocześnie, jakim nonsensem
jest mniemanie, bardzo powszechne u tych, którzy o monarchii nie mają
zielonego pojęcia, że życie króla jest usłane płatkami róż. Że monarcha
nic nie robi innego, jak tylko pławi się w rozkoszach tego świata.
Streszcza się ten pogląd w popularnym wierszyku „cysorz to ma życie
klawe”. Widzimy tymczasem, jak długą i męczącą uroczystością był sam
opisany wyżej wjazd Karola X do stolicy. A to przecież niewiele wobec
całości obowiązków monarszych. Wszak skoro władca ma rzeczywistą władzę
(a nie piszę tutaj przecież o Elżbiecie II czy nieszczęsnym hiszpańskim
Janie Karolu), skoro stoi na szczycie hierarchii – jakże ogromną dźwiga
odpowiedzialność! O, zaprawdę – „klawe” miał życie „cysorz” Franciszek
Józef! Abstrahując już od tego, że w tragicznych okolicznościach stracił
znaczną część rodziny i przeżyć musiał tak wiele tragedii osobistych;
nie było żadnej kawy do łóżka! Cesarz wstawał o godzinie czwartej i
ciężko pracował do wieczora. Jakże klawe miał życie jego następca,
błogosławiony cesarz Karol! Po dwóch latach rządów został wygnany – i
zmarł na obczyźnie, w ubóstwie. Tylko ludzie kompletnie zaślepieni
(nienawiścią? niewiedzą?) mogą twierdzić, że jego decyzja o
niezrzeczeniu się korony miała cokolwiek wspólnego z kurczowym
trzymaniem się stołków przez współczesnych polityków.
Egalitarna demokracja zasadza się na pysze. Na pysze rządzących,
którzy nie uznają żadnej zwierzchności nad sobą oraz na pysze wyborców,
którzy chcą mieć – choćby złudne – poczucie „współdecydowania”. Istotą
monarchii jest natomiast pokora. Nie tylko pokora poddanych, ale także
pokora władcy: wobec prawa, wobec tradycji, a nade wszystko – wobec
Boga.
Źródła:- Redagowana w ramach serwisu Organizacji Monarchistów Polskich strona internetowa prof. Jacka Bartyzela: http://www.legitymizm.org/bartyzel
- Aleksander Hall, Francja i wielcy Francuzi, Warszawa 2007
- Pius XI, Divini illus Magistri, Warszawa 1999
- Warren H. Carroll, 1917: czerwone sztandary, biała opończa, Wrocław 2007
- Ernst H. Kantorowicz, Dwa Ciała Króla: studium ze średniowiecznej teologii politycznej, Warszawa 2007
W powyższym artykule wykorzystałem także fragmenty własnego,
wcześniejszego tekstu pt. „Czym różni się monarchia od demokracji”,
pierwotnie publikowanego na stronie internetowej www.konserwatyzm.pl.
1 Prawowitym
królem Anglii, Szkocji i Irlandii (a nie „Zjednoczonego Królestwa”!)
jest Franciszek Wittelsbach, spadkobierca dynastii Stuartów, która
wskutek rewolucji z roku 1688 straciła władzę – lecz nie prawo do niej.
2 Schizma
dokonana przez katolickiego księdza, Karola Farskiego, który uznał, że
Czechosłowacja, skoro przestała być częścią katolickiego Cesarstwa,
powinna mieć swój własny „kościół narodowy“. Jego patronami uczyniono
świętych Cyryla i Metodego, heretyka Jana Husa oraz, oczywiście, samego
Karola Farskiego. „Husytyzm“ przyczynił się ostatecznie do laicyzacji
Czech.