Decyzja papieża Piusa XII o ustanowieniu 1 maja świętem
świętego Józefa Robotnika miała oczywiście bieżący kontekst polityczny. W
roku 1955 komunizm stanowił realne zagrożenie dla całego świata
chrześcijańskiego, dlatego „odebranie” komunistom ich święta przez
Kościół było genialnym posunięciem w walce z tą szatańską ideologią.
Ojciec Święty przypomniał bowiem wszystkim pracującym, że powinni
naśladować Oblubieńca Maryi, a nie maszerować pod czerwonymi sztandarami
w imię klasowej nienawiści.
Zagrożenie komunistyczne w wersji sowieckiej na szczęście przeszło
już do historii, ale to nie znaczy, że majowe święto nie jest już
potrzebne. Jest potrzebne i zawsze będzie, gdyż praca stanowi
niezbywalny element ludzkiego bytowania na ziemi. Zmieniają się formy,
warunki i metody pracy, lecz żaden człowiek nie może się bez niej
obejść. Boże polecenie: „czyńcie sobie ziemię poddaną” zawsze będzie
aktualne, bo tylko dzięki własnej aktywności człowiek może przetrwać na
tym świecie. Najdobitniej potwierdził to sam Chrystus Pan, przychodząc
na świat w rodzinie, której utrzymanie zapewniała praca rąk świętego
Józefa, a potem Jego samego.
Wspominajmy więc ów warsztat ciesielski w Nazarecie najczęściej, jak
tylko możemy — nie tylko 1 maja. Nie zapominajmy jednak, że na nic by
się zdał ten warsztat, gdyby na jego zapleczu nie pracowała Ona — Matka
Boża. Tak, to nie pomyłka: pracowała! Jej praca była równie ważna, jak
ta świętego Józefa, bo bez posiłków i ubrań, które Maryja codziennie
przygotowywała, nawet najlepszy rzemieślnik nie mógłby nic zdziałać.
Ale to nie wszystko. Niepokalana przez kilkanaście pierwszych lat
życia Pana Jezusa opiekowała się Nim troskliwie. Za tę pracę nikt Jej
oczywiście nie płacił, jak za meble wykonane w warsztacie Jej
Oblubieńca. Ale czy to, co każda dobra matka daje swemu dziecku, można w
ogóle przeliczyć na pieniądze? Począwszy od pierwszych spojrzeń,
pocałunków, pieszczot i matczynego mleka, po nieprzespane noce,
niezliczone modlitwy, nieocenione rady i nauki życiowe — wszystko to
stanowi bezcenny skarb, który może ofiarować tylko jedna osoba i nikt
poza nią.
Niby każdy o tym wie. Tyle że w naszych czasach o kobiecie, która
całkowicie poświęca się wychowaniu dzieci i prowadzeniu gospodarstwa
domowego, mówi się: „niepracująca”. Tak też pisze się we wszelkich
ankietach czy dokumentach, wypełniając rubrykę „zawód”. Nie można tam
wpisać „matka” czy „pani domu”, bo współczesne, całkowicie przesiąknięte
materializmem państwo nie uznaje takich zawodów. Dla tego państwa liczą
się te kobiety, które przynoszą pieniądze, a więc i podatki do budżetu.
Dlatego kobieta, która nie zarabia pieniędzy, traktowana jest przez to
państwo jak pasożyt, a co najwyżej jak ktoś, kogo w ogóle się nie
dostrzega w statystykach gospodarczych.
Ale nie zawsze i nie wszędzie tak było. Warto przytoczyć słowa
jednego z największych — ale też najbardziej niedocenianych — mężów
stanu XX-wiecznej Europy, jakim był António de Oliveira Salazar
(1889–1970). Ten profesor ekonomii, któremu przez kilkadziesiąt lat
przyszło rządzić Portugalią (i był to ostatni okres świetności w
dziejach tego kraju), w roku 1933 pytał: „czy produkcja, której
podstawowym elementem jest robotnik, może nie liczyć się z istnieniem
rodziny?”. Odpowiedź dla niego — jako szczerego katolika — była
oczywista. Ale nie wszyscy już wtedy tak myśleli, na co Salazar
odpowiadał: „Ponieważ produkcja nie bierze pod uwagę znaczenia życia
rodzinnego, więc wciąga w swoje tryby tych wszystkich członków rodziny,
którzy są zdolni do pracy: kobietę i nieletnie dzieci. Wydawałoby się,
że te dodatkowe zarobki będą dla rodziny dobrodziejstwem; w istocie jest
jednak zupełnie inaczej. Rodzina to ognisko domowe, to specyficzna
atmosfera moralna i gospodarcza (połączenie produkcji i konsumpcji).
Praca kobiety poza domem rozbija ognisko domowe, rozdziela członków
rodziny, oddala ich od siebie. Zanika wspólnota życia, cierpi na tym
wychowanie dzieci, spada liczba narodzin. Na skutek złego lub
niedokładnego funkcjonowania gospodarki rodzinnej w zarządzaniu domem, w
przygotowaniu posiłku i odzieży, dają się odczuć znaczne straty, które
rzadko kiedy mogą powetować dodatkowe zarobki kobiety”.
Przywódca Portugalii nie miał zatem wątpliwości, jaki jest najzdrowszy model życia społeczno-gospodarczego:
Uważamy za rzecz logiczną, by robotnik był żywicielem swej rodziny; uważamy, że praca kobiety zamężnej, a nawet kobiety niezamężnej, żyjącej w rodzinie, ale nie zmuszonej do jej utrzymywania — nie powinna być popierana: nie było nigdy dobrej gospodyni, która miałaby za mało roboty.
Zatem już z górą osiemdziesiąt lat temu trzeba było tłumaczyć takie
rzeczy, które przez wieki były oczywistością. A dzisiaj? Dzisiaj kobiety
rezygnujące z pracy zawodowej i poświęcające się swojej rodzinie są
prawdziwymi bohaterkami. Nie dość, że dobrowolnie skazują się na niższy
poziom materialny (bo co dwie pensje w domu, to nie jedna…) i na
niepewną starość (bo jak nie zarabiają, to nie mogą liczyć na
emeryturę…), to jeszcze ich wybór drogi życiowej jakże często spotyka
się z pogardą, szyderstwem, a przynajmniej z niezrozumieniem. Dwa krzyże
naraz, jeden cięższy od drugiego…
Nie powinniśmy mieć wątpliwości, że takie niewiasty łatwiej trafią do
Królestwa Niebieskiego niż ci, którzy w tym życiu przedkładają wartości
materialne nad wszystko inne. Problem polega na tym, że takich niewiast
jest coraz mniej, bo zarówno ludzie rządzący państwami, jak i
hierarchowie posoborowego Kościoła nie robią niczego, by kobiety chciały
być matkami i paniami domu. Niemal codziennie słyszymy w mediach o
kryzysie demograficznym, jednak nikt jakoś nie łączy tego kryzysu ze
zmianą modelu rodziny, jaka dokonała się w ostatnim stuleciu. A przecież
to oczywiste, że kobieta pracująca zarobkowo nie jest w stanie realnie
wychować więcej niż dwójkę, najwyżej trójkę dzieci. Żłobki, przedszkola
czy prywatne opiekunki nigdy nie zastąpią matki w pierwszych latach
życia dziecka. A jednak właśnie do tworzenia nowych żłobków czy
przedszkoli sprowadzają się wszelkie pomysły na „politykę prorodzinną”,
gdyż dogmatem pozostaje „aktywność kobiet na rynku pracy” (swoją drogą,
zwróćmy uwagę na ten okropny żargon współczesnego establishmentu!).
Trudno się dziwić, że w takiej atmosferze wszelkie odważniejsze
pomysły, jak wprowadzany obecnie w Polsce program wypłacania po 500 zł
miesięcznie na każde dziecko, wywołują zdumienie czy wręcz opór. A
przecież owe 500 zł to tylko namiastka tego, co normalne państwo,
kierujące się nauką katolicką, powinno uczynić w kierunku przywrócenia
zdrowej struktury społecznej. Bo nie chodzi o to — jak szydzą
przeciwnicy takich rozwiązań — by „płacić za rodzenie dzieci”, ale o to,
by zaprowadzić elementarną sprawiedliwość, której dziś nie ma. Nie jest
bowiem sprawiedliwym system, w którym rodzina z dużą liczbą dzieci i
opiekującą się nimi matką ledwie jest w stanie utrzymać się z zarobków
ojca, zaś ludzie bezdzietni lub mający tylko jedno dziecko żyją w
dobrobycie.
Powtórzmy: owe 500 zł to zaledwie namiastka tego, co trzeba zrobić,
by zacząć przywracać zdrowy model rodziny. Następne kroki powinny być
znacznie odważniejsze: zagwarantowanie płacy rodzinnej dla ojców rodzin
(czyli takiej, która pozwoli utrzymać żonę i liczne potomstwo),
preferowanie takich ojców przy zatrudnianiu na wszelkie stanowiska
państwowe lub zależne od państwa, wprowadzenie emerytur dla kobiet,
które przez całe lub większość życia pracowały w domu, oraz bonów
edukacyjnych, które umożliwią dostęp do niepaństwowych (zwłaszcza
katolickich) szkół także dzieciom z niezamożnych rodzin.
Powie ktoś, że w czasach świętego Józefa i Matki Bożej władza
państwowa nie wprowadzała takich rozwiązań, a jednak zdrowy model
rodziny i wielodzietność były normą. Tak, to prawda. Tyle że wtedy
gospodarka opierała się na małych, rodzinnych warsztatach i
gospodarstwach, co skończyło się wraz z rewolucją przemysłową XIX wieku.
Poza tym nie działały jeszcze wtedy tak potężne siły, które dziś
konsekwentnie dokonują destrukcji rodziny. Tym siłom trzeba dawać twardy
odpór, więc współdziałanie „tronu i ołtarza” jest tu niezbędne. Dlatego
zarówno Kościół, jak i państwo muszą zaangażować się w walkę z plagą
rozwodów — aż do ich całkowitego wyrugowania z systemu prawnego. Jednak
ważniejsze nawet niż zmiany w prawie muszą być zmiany w mentalności.
Stąd wynika konieczność stanowczego wyeliminowania z szeroko rozumianej
kultury (kina, telewizji, prasy, literatury etc.) wszelkich treści
uderzających w rodzinę, w trwałość i wierność małżeńską, w
wielodzietność i oczywiście w pracę matek w domu. I równocześnie
konieczność promowania katolickiego modelu rodziny.
To wielkie zadanie, ale żyjemy w czasach, gdy my, katolicy, jesteśmy
powołani do wielkich zadań. A największym dziś zadaniem jest odbudowa
armii chrześcijańskich matek, które wychowają kolejne pokolenia ludzi
dążących do uświęcenia siebie i innych. O tę armię powinniśmy się
codziennie modlić, przede wszystkim do Niepokalanej i Jej świętego
Oblubieńca.
Za: http://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni/artykul/2324