Jednym z najbardziej
namacalnych wyrazów wszechogarniającego kryzysu Kościoła
rozpętanego na ostatnim Soborze stanowi poniżająca dla katolickiej
Wiary praktyka i idąca w ślad za nią doktryna tzw. meaculpizmu.
Polega ona na ukazywaniu przez posoborową hierarchię wszystkiego
tego, co piękne i wzniosłe w minionych dziejach Oblubienicy
Chrystusowej, jako czegoś wstydliwego, co należy ze wzgardą
odrzucić i wyprzeć ze zbiorowej świadomości katolików. Jest to
postawa, która musi zatrważać każdego wiernego nie tylko ze
względu na jej zupełną niezgodność z prawdą historyczną, lecz
przede wszystkim pośrednie uderzenie w dogmaty o bezgrzeszności i
nieomylności Kościoła oraz jego nadprzyrodzonej, boskiej genezie.
Meaculpiści, w sposób nierozumny i bezprzykładny, pozbawiają
wierzących ich uzasadnionej katolickiej dumy, mozolnie wynajdując
rozmaite, wyimaginowane „grzechy” w przeszłości Kościoła, co
w takiej optyce czyni wręcz przynależność doń, niezbędną
przecież do osiągnięcia zbawienia, rzeczą zawstydzającą i
niewłaściwą.
Jednakże ich przeinaczenia, osobliwe interpretacje
historii oraz jawne kłamstwa, nie zdołają zamazać rzeczywistości.
A jest ona w tym względzie banalnie prosta i nieskomplikowana –
nie ma i nigdy nie będzie bardziej zaszczytnego, bardziej świętego,
bardziej godnego, bardziej szlachetnego, bardziej drogiego na tym
ziemskim padole imienia, niż imię rzymskie, katolickie i
apostolskie, honor bycia członkiem Mistycznego Ciała Chrystusa i
przynależności do jedynej Arki Zbawienia, poza którą są jedynie
odmęty potopu, występku i niewiary. Dla nich, wedle pogardliwego
określenia nowej, modernistycznej teologii, to jakiś
retrogradyczny, feudalny tryumfalizm, dla nas, zawsze wiernych
prawdzie katolickiej i jedynej, niezbita oczywistość.
Jakie skutki przyniosło
pół wieku promocji meaculpizmu, rozdętego do monstrualnych
rozmiarów zwłaszcza za pontyfikatu Jana Pawła II? Czy Kościół i
Wiara katolicka wzmocniły się dzięki niemu, zyskały większą
żywotność? Czy może przeciwnie, katolicyzm przegrywa na każdej
możliwej płaszczyźnie, od stricte religijnej, przez
kulturowo-cywilizacyjną, po typowo polityczną? Otóż okazuje się,
że niewierzący nie chcą już nawracać się do takiego Kościoła,
który podważa swoje najgłębsze fundamenty, wyrzeka się własnej
Tradycji i postponuje bohaterów chwalebnej przeszłości. Z kolei
ochrzczeni wstydzą się w swej masie przyznawać do katolicyzmu,
maltretowani posoborową pedagogiką wstydu i nauczani o coraz to
kolejnych „czarnych kartach”, stale jakoby znaczących dzieje ich
religii. Jak taka, pełna niewiary i zwątpienia w słuszność oraz
wyłączność własnej misji postawa hierarchów, ma przemówić do
współczesnego, zagubionego i szukającego duchowego pionu
człowieka? Co oni mają mu w ogóle do zaoferowania?
Prawdę która
zbawia i daje życie, czy może wahanie, rozterki, niepewność,
wątpliwość, defetyzm i ciągłe bicie się w piersi? Nie sposób
się więc dziwić, że wydrążeni przez lata życia w atmosferze
wulgarnego materializmu, pogoni za ziemskim, konsumpcyjnym rajem i
wyjałowieni prymitywnym hedonizmem, gwałtownie złaknieni
duchowości, współcześni Europejczycy, pochodzący nierzadko z
agnostycznych, niemających od kilku pokoleń nic wspólnego z
jakąkolwiek religią rodzin, wybierają z jednej strony tak obcy dla
nich cywilizacyjnie islam, lub sięgają po jakieś kuriozalne,
neopogańskie reminiscencje z drugiej, skoro nikt nie pokazał im,
jak naprawdę wygląda, czym się wyróżnia i co oznacza rzymski
katolicyzm. Zdaję sobie sprawę, że to są naprawdę zatrważające
konstatacje, ale nie można od nich uciekać tylko dlatego, iż mogą
wywoływać w sercach różnych, bajających o „nowej wiośnie
Kościoła” posoborowych pięknoduchów, uczucia lęku i trwogi.
Trzeba też zupełnie otwarcie, bez względu na to, jak oburzające
by sie na pozór wydawały, zadać pewne kluczowe pytania, jeżeli
chce się zrozumieć ogrom dzisiejszego kryzysu i poszukać środków
zaradczych, pozwalających na jego przezwyciężenie.
Należy sobie więc
otwarcie i bez zbędnych niedomówień powiedzieć – meaculpizm,
wraz ze swoją uwłaczającą Kościołowi świętemu retoryką i
dosłownie odzierający nas z dumy bycia katolikiem, do Wiary nie
przyciągnie dosłownie nikogo, ani heretyków, ani pogan, ani żydów,
ani muzułmanów, ani ateistów – nikogo! Nasza Wiara, Wiara
święta, katolicka i apostolska, opiera się bowiem na dogmacie i
niezachwianej pewności, wyłącznym posiadaniu środków zbawczych w
postaci przez przekazanych nam przez Chrystusa świętych
sakramentów, a nie ciągłej wątpliwości i jakimś
modernistycznym, permanentnym poszukiwaniu prawdy dla samej
radości z jej poszukiwania… Tego też – jasnego przekazu,
pewnych kryteriów i stałych punktów odniesienia, oczekują
konwertyci i to Kościół przez wieki im dawał. A jaką wiadomość
otrzymali, gdy ujrzeli polskiego Papieża, zastępcę Chrystusa na
ziemi, widzialną głowę Kościoła (biskup Wojtyła z powodu głoszonych herezji nigdy nie był papieżem - przyp. Redakcji RCR), w heretyckim zborze, w
meczecie, pod ścianą płaczu i przepraszającego za tak liczne w
minionych wiekach tryumfy katolickiego oręża? Że przechodząc na
łono Kościoła, trafiają do społeczności boskiej, doskonałej,
świętej, bez żadnej skazy, ni zmarszczki? Czy też raczej czysto
ludzkiej instytucji, jak wszystko co ziemskie splamionej przez
grzech, poddanej korupcji, naznaczonej błędami i
niedoskonałościami? Doprawdy, to haniebne wyrzekanie się
najchwalebniejszych wiktorii katolicyzmu, jest czymś potwornym, gdyż
w ostateczności godzi w świętość Chrystusowej Oblubienicy,
rzymskiego i apostolskiego Kościoła, a nawet – piszę te słowa z
autentycznym drżeniem ręki i prawdziwą zgrozą, sam majestat
boskiego Autora największego, niepowtarzalnego, bezprecedensowego,
jedynego takiego w całej historii, bo odniesionego nad śmiercią,
piekłem, grzechem i Szatanem, zwycięstwa.
W jaki zatem sposób
zedrzeć z naszego życia duchowego tę zmurszałą, odpychającą
narośl meaculpizmu? Poprzez przywrócenie dumy z bycia katolikiem.
To prawdziwie święte zadanie, więc przygnębiająca okoliczność,
że liczni kapłani, a nawet hierarchowie, rezygnują z jego
wypełniania w imię fałszywego dialogu i pojednania ze
współczesnością, nie sprawia, że my, świeccy wierni, jesteśmy
zwolnieni z tego zaszczytnego obowiązku. Tylko wówczas Oblubienica
Chrystusowa odzyska swój niewymowny, nadprzyrodzony blask, zgaszony
niemal doszczętnie na nieszczęsnym Soborze Watykańskim II,
przyciągając do siebie na nowo rzesze neofitów i skruszonych
grzeszników i niosąc tryumfalnie bezbożnemu, pogrążonemu w
czeluściach niewiary, indyferencji i sceptycyzmu światu, światło
niezmiennej, przez Boga objawionej Prawdy. Od powodzenia tego
wielkiego przedsięwzięcia zależy zbawienie niezliczonej ilości
dusz.
Tekst opublikowany za pisemną zgodą Autora.
Gladius Ferreus – legitymista,
kontrrewolucjonista i tradycjonalista katolicki, bezlitosny wróg rewolucji,
demokracji, tolerancji, praw człowieka, masonerii, rozdziału Kościoła od
państwa, wolności słowa, liberalizmu, modernizmu, protestantyzmu, egalitaryzmu,
pacyfizmu, humanitaryzmu, socjalizmu, komunizmu, syjonizmu, parlamentaryzmu
oraz wszelkich innych heretyckich i wywrotowych idei w każdej formie i pod
każdą postacią, miłośnik dziejów wypraw krzyżowych, późnego Cesarstwa
Rzymskiego, epoki kontrreformacji, konkwisty Nowego Świata, a także sztuki
barokowej, antycznych i rycerskich eposów, tragedii szekspirowskich i
heroicznej poezji religijnej, w wolnych chwilach zapalony fan piłki nożnej,
wycieczek rowerowych i gier komputerowych, jego dewizą są słowa brazylijskiego
karlisty, Arlinda Veigi dos Santosa, „Wszelka polityka, która nie jest
Tradycją, jest z pewnością zdradą” oraz francuskiego tradycjonalisty, Ludwika
de Bonalda: „Kompromis jest kompromitacją".