niedziela, 30 października 2016

Adam Tomasz Witczak: Kontrrewolucyjny wymiar żebraniny i jałmużny



(c) Atkinson Art Gallery Collection; Supplied by The Public Catalogue Foundation 

     Na jednym z katolicko-prawicowych for internetowych pewien użytkownik pozwolił sobie niedawno sformułować następujące zdanie: W czasach, kiedy państwo nie zajmowało się najbiedniejszymi, przed kościołami przed niedzielnymi mszami żebrały całe grupki biedoty, ludzi chorych i starych dziadków. Co nie przeczy temu, że i obecny system opieki ma wiele wad i nadużyć wykorzystywanych przez cwaniaków.
 
Sposób myślenia zaprezentowany powyżej jest nader wymowny dla ludzi, którzy – deklaratywnie przyjmując za swoje poglądy prawicowe, konserwatywne, chrześcijańskie, katolickie etc. – w praktyce ulegli mirażowi nowoczesnej koncepcji państwa, łącznie z dorobkiem welfare state i urzędowo prowadzonej „walki z biedą”. To zresztą niezwykle istotne: nowoczesne państwo nie czyni dzieła miłosierdza, nie uśmierza głodu nędzarzy – ono „walczy z biedą” pojętą jako pewne nienaturalne zjawisko, które trzeba całościowo zniwelować. Pomińmy już tu częstą nieskuteczność (a wręcz przeciwskuteczność) tego rodzaju wysiłków, skoncentrujmy się za to na fundamentach.


W tradycyjnym społeczeństwie nie prowadzi się „wojny z ubóstwem”. Mikołaj Gómez Dávila trafnie napisał w jednym ze swych aforyzmów: By uczynić z ludzi niewolników, należy im wmówić, że wszystkie problemy, to problemy społeczne. W innym równie trafnie (choć mało oryginalnie) zauważył: Jeśli jednostka obrabuje inną jednostkę, to nazywa się to „rabunkiem”. Jeśli czyni to grupa – „sprawiedliwością społeczną”.
 
Bieda, nędza, ubóstwo, choroby – to wszystko nie sprzeciwia się sprawiedliwości, jeśli tylko państwo urządzone jest według zasad chrześcijańskich, a więc m.in. z poszanowaniem własności. To założenie jest niezwykle ważne, czymś zupełnie odmiennym bowiem jest bieda wywołana rabunkowymi rządami, w szczególności zaś bieda wynikająca z odgórnego konfiskowania własności przez państwo celem dokonania jej „sprawiedliwego podziału” – właśnie w ramach „wojny z ubóstwem” (jak to dzieje się np. w Zimbabwe pod rządami doktora Mugabe). Ubolewanie nad sytuacją tłumu jest wytaczaniem sprawy Bogu. Chcecie usunąć nędzę, a dlaczego nie pragniecie usunąć również uczucia głodu, a wreszcie samej śmierci? Jest klarowne, że powyższy cytat z Saint-Bonneta nie odnosi się do przypadków, w których sytuacja tłumu jest wyrazem elementarnej niesprawiedliwości i rabunku ze strony np. państwa, stąd też nie może on być traktowany jako bat na tych, którzy chcieliby likwidacji współczesnego soc-demoliberalizmu.
 
W istocie jednak nie na to chciałem zwrócić uwagę. Wróćmy do owych ludzi pod kościołami. Cytowany forumowicz przyjął za pewnik, iż wyrugowanie (przynajmniej w dużym stopniu) tychże ubogich spod kościołów do domów opieki społecznej i okienek, w których pobiera się zasiłki, jest wyrazem postępu, jest rzeczą dobrą, przejawem rozsądku i rozwoju. Tymczasem to właśnie jest dyskusyjne. Tom Hodgkinson w swojej książce Jak być wolnym? pisał o roli żebraków w średniowieczu. Otóż mieli oni swoją rolę, nawet ci fałszywi. Choćby taką, że umożliwiali bogatszym czynienie gestów miłosierdzia. Clou zagadnienia leży w tym, że naturalnym, tradycyjnym miejscem biedy jest właśnie ów ganek przed kościołem, ogonek ludzi stojących po miseczkę zupy wydawaną przez zakonnice, dzieci proszące dziedzica czy kupca o grosik etc. Tak właśnie umiejscowione było ubóstwo w społeczeństwach przedrewolucyjnych – jak w rosyjskich powieściach z XIX wieku, gdzie brodaty kupiec o personaliach w rodzaju „Siemion Iwanycz” po wyjściu z cerkwi rzuca grosze kalekom, starcom i biednym.
 
Dziś ten postśredniowieczny, barwny, nieco groteskowy obraz został wysterylizowany. Wmawia się nam, że czymś złym jest jałmużna – i czymś złym jest żebranina. O nie, nie – w tym ostatnim wypadku nie chodzi o to, że coś niewłaściwego tkwi w proszeniu innych o pomoc, co jeszcze moglibyśmy zrozumieć. Otóż złe z punktu widzenia nowoczesnego państwa i społeczeństwa jest stanie pod kościołem, granie na akordeonie i wzbudzanie litości. Bieda powinna być usunięta na bok, sformalizowana, oficjalnie stwierdzona, skategoryzowana. To właśnie mówią nam telewizyjne autorytety: „ci ludzie mają dokąd pójść”, „prowadzimy rozmaite programy”, „istnieją zorganizowane formy pomocy”, „można wysłać SMS pod numer…”, „można ustalić regularny przelew na nasze konto” itd. Bieda jest aberracją – ubogi powinien odbierać co miesiąc zapomogę w państwowym biurze, a później wpatrywać się w telenowele na ekranie przydzielonego mu telewizora w przydzielonym lokalu socjalnym.
 
Kewin Carson tak opisuje (w Ekonomii politycznej mutualizmu) dzieje obłudnej „wojny z nędzą” prowadzonej po schiźmie anglikańskiej przez władców Anglii: Wywłaszczenie Kościoła zniszczyło fundamenty systemu wspaniałomyślnej pomocy dla biednych i poszkodowanych. Państwo Tudorów wypełniło próżnię własnymi ustawami, zwanymi Poor Laws (Prawa Biednych). Efekt tego można porownać do sytuacji, gdyby we współczesnym świecie państwo pozbawiło środkow organizacje charytatywne i powierzyło ich funkcje pięciuset największym korporacjom, a następnie stworzyło system pomocy społecznej na koszt podatnikow z nieporownywalnie bardziej drakońskim systemem kontroli nad biednymi.
 
Standardem myślenia tych nieco bogatszych staje się rozumowanie mniej więcej takie: „Ja dałem już na biednych – a to mianowicie w podatkach. Na więcej mnie nie stać”. Rząd zresztą nie ma żadnej korzyści z tego, że dajemy komuś jałmużnę – logicznie rzecz biorąc, to coś w rodzaju szarej strefy, nieopodatkowany dochód dla ulicznego nędzarza. W porządku, możemy mówić, że nas nie stać, możemy mówić, że nie mamy zamiaru dawać za darmo pieniędzy darmozjadom i leniom (cóż, często jest to prawdą) – ale, wybaczcie, nie powtarzajmy modernistycznych, liberalno-socjalistycznych dyrdymałów o tym, że „przecież istnieje opieka społeczna”, „są różne programy”, „bieda to zjawisko, z którym trzeba walczyć w zorganizowany sposób” etc.
 
Bieda – o ile tylko wynika z naturalnych niedoskonałości świata i tych nierówności, których przyczyny nie urągają sprawiedliwości – nie jest żadnym „zjawiskiem społecznym”, które trzeba pokonać. To tani, wyświechtany mit, prometeizm spod znaku naprawiania świata. Miejscem nędzy są właśnie owe kościelne schody, biadolenie i czapka z grosikami. Urzędowe programy opieki i sterylizacja świata z biedą i tak sobie nie radzą (z uwagi na nieefektywność socjalizmu), a dodatkowo zabijają miłosierdzie, rujnują więzi społeczne, wzmagają egoizm i pokrywają społeczną różnorodność szarą farbą biurowych korytarzy. W nowoczesnym społeczeństwie człowiek ubogi ma uwierzyć w swoje „prawo” do bycia szczęśliwym i bogatym, w tradycyjnym – człowiek bogatszy ma wiedzieć o swoim obowiązku miłosierdzia.


OD REDAKCJI:  Zjawisko biedy i żebractwa istniało od zawsze i tak już pewnie pozostanie. Samo "stanie pod Kościołem" nie wystarczy biednym na przeżycie aczkolwiek na pewno jest to pewien sposób na "dorobienie" do skromnej renty, emerytury czy zasiłku. Bo oprócz tej formy, jak autor artykułu pisze pozwolenia bogatym na uczynek miłosierdzia muszą istnieć państwowe formy pomocy najuboższym. Oczywiście pomoc państwowa nie może być walką z tzw. niesprawiedliwością i nierównością społeczną (bo tak zbudowany jest świat od samego swego początku) ale jakąś formą jałmużny rodaków dla swych uboższych braci.