środa, 19 października 2016

Hubert Hacki: Ku nowemu nacjonalizmowi – rozważania wstępne


13
        Polski nacjonalizm znajduje się w politycznym niebycie głównie ze swojej własnej winy i zabrnął tam tak głęboko, że najlepsi jego przedstawiciele zaczynają się go wstydzić i uciekać do bardziej neutralnych określeń, takich jak niedookreślony „antyliberalizm” czy „tożsamościowość”. Należy ich w pełni zrozumieć, ponieważ noszenie tej etykiety wymaga albo bezkrytycznego zaakceptowania nieciekawego towarzystwa, albo nieustannego tłumaczenie się „nie, ja nie należę do tej grupy, ja jestem zwolennikiem tej drugiej”.

I tym właśnie zajmują się w przerwach pomiędzy pseudopolityczną szarpaniną polscy nacjonaliści – odsądzaniem innych grup od czci i wiary i gwałtownym udowadnianiem swojej, słusznej wizji – czym z perspektywy obserwatora w swojej śmieszności zbliżają się do najgorszych sekt komunistycznych, z których każda broni tej jedynej drogi do ich wymarzonego raju.

Polski nacjonalista po krótkiej, powierzchownej autoanalizie pewnie zacznie szukać kozłów ofiarnych tłumaczących ten śmieszno-straszny stan rzeczy. To komuna! To demoliberałowie! Lewactwo! Dodajmy jeszcze tradycyjnych cyklistów i obraz będzie pełny. Nacjonalista uśmiecha się z radości, przyjmując postawę ofiary i wraca do raźnego maszerowania ku czci niepodległości, której przecież według jego retoryki (słusznej!) nie mamy.

Jest to nie tylko postawa ofiary, ale i najbardziej godnego pogardy mieszczucha – to nie ja, to inni! To Oni mnie skrzywdzili, gdyby nie Oni byłbym piękny, bogaty i silny! Tego typu przekaz wręcz wypływa z dzisiejszej nacjonalistycznej, nazwijmy to, publicystyki. To inni atakują naszą bezbronną Ojczyznę, a my jako nieskazitelnie czyści ulegamy pod przeważającym naporem tych złych. Z jednej strony hitlerowcy, z drugiej Rosjanie, pardon, Ruscy, z trzeciej banderowcy. Źle się ma Polak-Nacjonalista. Podczas gdy jego kolega z Włoch może wrócić pamięcią narodową do czasów, gdy wielka rada z Palazzo Venezia sprawiała swoją mocą, że pociągi przyjeżdżały o czasie, a Hiszpan z dumą stwierdza, że jednak przeszli, to Polak zanurza się mimowolnie w czczenie przegranych.

Nie należy zrozumieć mnie źle. Ludzie, którzy bili się do końca to bohaterowie – oczywiście jeśli bili się w słusznej sprawie. Europa też ma od groma takich przykładów. Czarne Brygady Republiki Socjalnej odeszły z kart historii podobnie jak nasi Żołnierze Wyklęci – z bronią w ręku, wyłapani przez wrogi reżim, zamęczeni w więzieniach czy skazani na ponurą egzystencję w nowej powojennej rzeczywistości. Hiszpańscy nacjonaliści zostali zmarginalizowani przez Caudillo, a potem zdradzeni przez króla na rzecz liberalnej demokracji. Nie chodzi o wynik walki, który okazał się równie przegrany dla wszystkich. Chodzi o jej psychologiczne implikacje, których wynikiem jest impotencja polityczna spadkobierców wczorajszych męczenników. Impotencja, której nie znajdziemy w sposób aż tak bolesny w innych ruchach. Tak, oczywiście, ruch nacjonalistyczny w całej Europie jest toczony przez rak, ale rak ten nie jest w aż tak zaawansowanym stadium rozwoju, jak w Polsce.

Początek II Wojny Światowej był szokiem dla polskiego ruchu nacjonalistycznego, który z fazy walki o własny porządek państwowy – państwa organicznego, praktycznie platońskiego w wizjach RNR „Falangi” – musiał stanąć do obrony mieszczańskiej Drugiej Rzeczpospolitej przed dwoma agresorami, z czego jeden zagarnął nasz kraj do swojej strefy wpływów i ustanowił tu swój porządek. Była to największa tragedia polskiego nacjonalizmu – i to nie dlatego, że przyszedł Rusek i Komuch i znowu zrobił z nas ofiary – ale dlatego, że wepchnęło to nasz Ruch pod objęcia liberalnej myśli ideologicznej. O ile międzywojenny nacjonalizm był buntem przeciwko z jednej strony proletariackiej wizji komunizmu, a przeciwko mieszczańskiemu liberalizmowi z drugiej, tak wpływ ZSRR na nasz kraj zmusił przywódców do zajęcia stron. I o ile nieliczni z Bolesławem Piaseckim na czele stanęli po, co udowodniła historia, słusznej stronie, to większość z nich z uwagi na radykalny antykomunizm pogrzebała topór wojenny z drugim Imperium Zła.

Można podnosić argumenty o brutalności komunistów. Można krzyczeć „Katyń” i „Żołnierze Wyklęci”. Można uginać się pod ciężarem trumien. Ale gdy tylko zdołamy wyjrzeć poza tą prymitywną, antykomunistyczną zasłonę, zobaczymy, że liberalizm jest jeszcze groźniejszym przeciwnikiem. Tak, komisarze strzelali w tył głowy. Wsadzali do więzień. Ale liberałowie robią coś gorszego. Zabijają ducha. Przekupują świecidełkami niczym Indian. Kapitalizm, który stał się dla wielu naiwnych nacjonalistów synonimem antykomunizmu, doprowadził nie tylko do nierówności społecznych i innych, nieistotnych z gruntu rzeczy, którymi lubią podpierać się lewicowcy – doprowadził przede wszystkim do rozbicia wspólnoty narodowej. Wyrzucił za burtę wszystkie wartości, którymi charakteryzował się nacjonalista międzywojnia – honor, dumę, heroiczność, pogardę dla wygód świata mieszczańskiego – i zastąpił je kupieckimi, obcymi dążeniami – egoizmem, próżnością, chęcią wzbogacenia się. To w bogatym, egzaltowanym mieszczaństwie rodzą się symptomy zepsucia, których każdy szczery nacjonalista nienawidzi – pedalstwo, rozpusta, ateizm czy tchórzostwo. Komuniści mogli zabić wielu ludzi. Liberałowie zrobili coś znacznie gorszego – pozbawili praktycznie cały świat człowieczeństwa.

Kapitalizm tak jak i komunizm jest z gruntu obcy nacjonalizmowi jako takiemu. Ale nacjonalista polski roku pańskiego 2015 nierzadko nie zdaje sobie z tego sprawy. Woli kult trumien, wspominanie Żołnierzy Wyklętych czy maszerowanie co roku na złość systemowym mediom – podczas gdy jego tak zwani przywódcy sączą mu do ucha truciznę egzotycznego mariażu kapitalizmu z nacjonalizmem.

Tak kończy się bezwiedne przeniesienie złej interpretacji międzywojennego nacjonalizmu na inny grunt Polski współczesnej. Ugięci pod ciężarem przeszłości nacjonaliści nie są w stanie spojrzeć na swoją sytuację z odpowiedniej perspektywy. Stąd też wewnętrzne gnicie nacjonalizmu opanowanego z jednej strony przez liberalne, zakochane w wolnym rynku beztalencia z Ruchu Narodowego, a z drugiej NOPowskie kibolstwo pozbawione ogólnego kierunku.

Nacjonalizm zabijają sami nacjonaliści – poprzez machinalne przyswojenie międzywojennego antykomunizmu i łączenie go z jego liberalnymi interpretacjami, zapominając, że najgorszą zdradą idei jest użycie starych programów do nowej sytuacji. Poprzez absolutyzację polityki naszych poprzedników zamieniliśmy nacjonalizm, który powinien być żywym ogniem, w kupkę popiołów, nad którą pieczołowicie pochylają się idealistyczni, ale pozbawieni pojęcia o sensie własnej idei, rupieciarze. W nachalnej propagandzie historycznej przypominają tym samym stado bezpańskich psów broniące znalezionej przez siebie kości. A wystarczyłoby poszukać innych terenów, na których można by znaleźć więcej rzeczy wartych uwagi.

Nacjonalista nie wie, czym jest nacjonalizm. To jest smutna i bolesna prawda. Bo nacjonalizm to nie stare programy i prognozy. Nacjonalizm to nie domaganie się odszkodowań za Katyń, wygrażanie Ukraińcom za zbrodnię Wołyńską czy bezmyślny kult żołnierzy wyklętych. Powiem więcej – nacjonalizm to odrzucenie tego całego zbędnego balastu historycznego bez żalu. Na kult przyjdzie czas kiedy indziej. Nacjonalizm to agresywny i dumny marsz w przyszłość.

Nowoczesny, międzywojenny nacjonalizm narodził się w ogniach I Wojny Światowej, wraz ze śmiercią mieszczańskiej belle epoque. Trud i wyrzeczenia żołnierskiego życia podczas 4 długich lat spędzonych w okopach sprawiły, że w nowych warunkach odrodził się, wydawałoby się zabity przez nowoczesność, wojownik. Ci ludzie wracając do swoich państw po wojennym piekle, tracili cierpliwość i nie chcieli tolerować dekadencji burżuazyjnego życia. Z pogardą odnosili się także do komunistycznych, antycywilizacyjnych projektów.

Ernst Jünger, Oswald Mosley, Benito Mussolini, a za nimi wielu innych, wstępowali na drogę rewolty przeciwko nowoczesnemu światu. Ale byli tylko forpocztą, zwiastującą nadejście nowej epoki. W całej Europie zbierała się burza rewolucji nacjonalistycznej. Do weteranów wojny dołączyła się młodzież, a czasami to ona przejmowała stery walki przeciwko kapitalizmowi i komunizmowi, jak było w przypadku polskim.

Dlaczego? Bo wojna stworzyła duchową wyrwę w iluzji nowoczesnej pseudorzeczywistości. Ukazała, że pod płaszczykiem demokracji, praw człowieka, możliwości szybkiego bogacenia się istnieje brutalna rzeczywistość oparta na walce, sile woli i przemocy. Ludzie, którzy spojrzeli w tę otchłań nie byli w stanie o tym zapomnieć. Dlaczego mieli zgadzać się na dyktat odrealnionego parlamentu, który nic nie wie o otaczającym go świecie, a mimo to rości sobie prawa do decydowania o życiu innych? Dlaczego mieli szanować bogaczy i kapitalistów, skoro dojrzeli ich prawdziwe oblicze – pasożytów żerujących na pracy innych? Za kim mieli pójść? Za komunistami, którzy tak samo nie szanują bohaterów, jak ich mieszczańscy przeciwnicy? Którzy nie szanują pracy i chcą pozbawić własności tych, którzy zasłużyli sobie na nią nie psychopatycznymi praktykami biznesowymi, ale własnymi rękami?

Żołnierz frontowy stał się nacjonalistą, a gdy poparła go młodzież, nie zatruta jeszcze wirusem hipokryzji, która także dostrzegła tą przepaść między mitami a rzeczywistością burżuazyjnego świata – nacjonalista stał się rewolucjonistą. Ale jak zawsze bywa w naszych młodzieńczych latach, brak doświadczenia jest nie tylko zaletą – do dzisiaj możemy zazdrościć rozmachowi ruchów nacjonalistycznych międzywojnia – ale także i poważną wadą – brak nam wyraźnej i uczciwej autorefleksji.

Sojusz liberalno-komunistyczny w toku II Wojny Światowej zdołał pokonać większość ruchów nacjonalistycznych, nie zgładził jednak praktycznie żadnego z nich. Udało się to tylko w Polsce, gdzie najzdrowsze elementy ruchu nacjonalistycznego poparły krytycznie system w imię patriotycznego obowiązku – co sprawiło, że w chwili gdy historia wymagała od ludzi konfrontacji, te były rozbrojone i pozbawione od 1979 roku kompetentnego przywództwa.

Gdy polski ruch nacjonalistyczny odradzał się, przejął po swoich poprzednikach wszystkie błędy młodości wraz z potężną dawką liberalnej trucizny połkniętej wraz z mimowolną akceptacją przywództwa demoliberałów w międzynarodowym ruchu antykomunistycznym. Dodajmy do tego czczenie grobów, Żołnierzy Wyklętych i innych tragicznych postaci i wydarzeń – z czcią niemal religijną – i mamy powody impotencji polskiego ruchu nacjonalistycznego. Jesteśmy dziećmi bohaterów międzywojnia – a zadaniem dzieci jest przerosnąć ich rodziców, a nie bezmyślnie kopiować, a już na pewno wystrzegać się ich błędów.
Dlatego zostawmy Inkę, Wyklętych, Powstanie Warszawskie i walkę z komunizmem, nieistniejącym już od ćwierćwiecza. Potrzebny jest nowy nacjonalizm, który zamiast pogańskim zwyczajem czcić popioły pozostawione przez przodków, z dumą spojrzy w przód i poprowadzi nas ku przyszłym bitwom.

Czym tak naprawdę jest nacjonalizm? Nacjonalizm jest początkiem drogi zmierzającej ku odrodzeniu nie tylko własnego kraju, ale i całej Europy. Musimy wrócić do źródła – do rozdarcia pomiędzy liberalną nierzeczywistością a brutalną rzeczywistością prawdziwego świata – i na tej podstawie odbudować nasz światopogląd.

Nie trzeba nam programów, deklaracji czy manifestów. Potrzeba nam ludzi na wzór tych, którzy stworzyli ruch międzywojenny. Ludzi heroicznych i męskich. Liberalna degeneracja nowoczesnego świata zafundowała nam zdemaskulinizowane, tchórzliwe społeczeństwo podrzędnego mieszczucha. Młodzi ludzie wolą ćpać, pić, a ich ambicje ograniczają się do zdobycia bogactwa. Nacjonalista powinien być tego zupełnym przeciwieństwem. Zamiast drobnych przyjemnostek – działanie. Autokrata zawsze przewodzi poprzez przykład. Jeśli chcemy odrodzenia Ruchu, musimy toczyć nieustanną wojnę przeciwko degeneracji, wojnę, która tylko od czasu do czasu będzie toczona na ulicach czy w przestrzeni czysto politycznej – ale w każdej chwili toczona z samym sobą.

Nacjonalista powinien przede wszystkim swoją postawą pokazywać nadchodzący Nowy Porządek. Stać się chodzącą reklamą nacjonalizmu. Odnaleźć w sobie heroizm i arystokratyzm ducha, który cechował naszych poprzedników

Nacjonalizm to dążenie do dobra ściśle określonej wspólnoty, jaką jest naród. Ale jaki naród? Czy naprawdę nacjonaliści chcą dobrobytu tego czegoś, co włóczy się po naszych ulicach – band hipsterów i konsumpcjonistycznych dronów? Nacjonalizm to silne państwo – ale czy ten demoliberalny twór wart jest pracy, którą należałoby weń włożyć, żeby stał się silny? Nie żartujmy nawet na moment.

Nacjonalizm w warunkach nowoczesnego świata jest prawdziwym rewolucyjnym ruchem burzycielskim. Ale nie mylmy rewolucji z definicją, którą nadała temu słowu lewica. Rewolucja to re-ewolucja. W którymś momencie historii – nie warto nawet roztrząsać w którym – sprawy przybrały zły obieg. Trzeba zniszczyć wszystkie zatrute owoce, które z tego wyrosły i zacząć budować od nowa. W dzisiejszym świecie nie chodzi o zdobycie państwa – ale o zniszczenie Systemu i budowę nowego, nacjonalistycznego państwa, opartego o zdrowych zasadach. Hierarchicznego Narodowego Państwa Pracy.

Ale to tylko polityka. Polityka w nacjonalizmie to rzecz drugorzędna. Nacjonalizm to przede wszystkim określony Światopogląd. Światopogląd Tradycji – nacjonalista rozumie, że istnieją określone, ponadczasowe Prawdy o świecie – Prawdy, z których wypływała postawa i polityka naszych poprzedników i które należy odszukać pośród ruin cywilizacji, w jakiej się znajdujemy. Niektórzy powiedzą, że nacjonalizm to także produkt nowoczesności. Tym należy przypomnieć, że nie wystarczy nakreślić wizji świata Tradycji, a potem siedząc w wieży z kości słoniowej, rzucać z niej pamflety opisujące jedynie słuszną wizję świata. Należy wytyczyć realną drogę do realizacji świata Prawdy, a tą drogą jest tylko i wyłącznie nacjonalizm. Podstawą każdej wspólnoty są więzy krwi i kultury – te jest najtrudniej usunąć, choć liberałowie dzielnie próbują w krajach zachodnich. Tylko na ich podstawie, na podstawie Nacji da się zacząć powolną wędrówkę ku wyższym celom. Ale o tym szerzej w następnym artykule.

Hubert Hacki