czwartek, 27 października 2016

Wojciech Sumliński: Opowiem wam, jak zginął

… kłamcy zawłaszczyli najnowsze fragmenty historii Polski, a wcześniej niejednokrotnie mordowali tych, którzy podążali za prawdą.

Chciałbym Państwu opowiedzieć o drodze dziennikarza śledczego. To bardzo osobista opowieść o mojej osobistej drodze zmierzającej do odkrycia prawdy i wielu tajemnic dotyczących najgłośniejszej i zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni w powojennej Polsce. Zbrodni, która nie jest historią, lecz czymś, co wciąż trwa. Być może niektórzy a priori nazwą mnie kłamcą, ale to właśnie kłamcy zawłaszczyli najnowsze fragmenty historii Polski, a wcześniej niejednokrotnie mordowali tych, którzy podążali za prawdą.

Moja pierwsza styczność z błogosławionym księdzem Jerzym Popiełuszką miała miejsce wiele lat temu, gdy byłem młodym człowiekiem i miałem ten przywilej, że mogłem systematycznie uczestniczyć w odprawianych przez niego mszach świętych. Jako 15-letni młodzieniec, uczęszczałem na te msze nieomal codziennie, rankiem, przed nauką w żoliborskim liceum. Na te króciutkie msze, podczas których ksiądz Jerzy zawsze mówił coś od siebie, co zawsze mocno zapadało w serce. Zapamiętałem błogosławionego kapelana Solidarności jako człowieka, który był głosem tych, którym wtedy odmawiano prawa głosu, i był tym, który Polaków jednoczył. Bo świątynia żoliborska to było to miejsce, do którego przybywali ludzie bardzo różni – prości robotnicy i rolnicy, ale też ludzie nauki, artyści czy lekarze, wierzący, ale też dopiero szukający Boga. Gdybym najkrócej miał powiedzieć, jaki obraz księdza Jerzego zachowałem z tamtych czasów w oparciu o wspomnienia własne i relacje innych ludzi, którzy mieli z nim kontakt bliższy niż ja, powiedziałbym, że ksiądz Jerzy był człowiekiem, który zawsze miał czas.

Jako człowiek, który przegrywa walkę z czasem, nie potrafię tego wyjaśnić, ale tak właśnie było – ksiądz Jerzy Popiełuszko zawsze znajdywał czas dla drugiego człowieka i nigdy się nie spieszył. A jeżeli tego czasu akurat w danym momencie naprawdę nie miał, bo np. szedł na mszę świętą, prosił, by rozmowa mogła się odbyć bezpośrednio po mszy – ale nigdy nikogo nie zbył stwierdzeniem: „Nie mam czasu”. Takim go zapamiętamy. To, że tu jestem, uważam za zaszczyt. Odbieram to zaproszenie jako potwierdzenie, że nie jest tak, jak mówią ateiści, iż nadzieja umiera ostatnia, a jest raczej tak, jak powiedzą ludzie wiary: że nadzieja z Panem Bogiem nie umiera nigdy. Dla mnie dzisiejsza obecność tutaj u państwa jest potwierdzeniem tych słów, którym zawierzyłem. Prawdopodobnie nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie postać Andrzeja Witkowskiego, którego postać chciałbym państwu przybliżyć. W moim przekonaniu to postać kluczowa dla zrozumienia i wyjaśnienia sprawy, o której tu dziś mówimy. Kiedy myślę o prokuratorze Witkowskim, przed oczyma mam człowieka wielkiej wiary, który każde swoje działanie odnosił do Pana Boga i zawsze wierzył, że prawo ma chronić – nie niszczyć. Pamiętam, jak mówił, że gdyby miał oskarżyć jednego człowieka i ten okazałby się później niewinnym, to on, prokurator, nie znalazłby sobie miejsca na tej ziemi. „Żeby pójść z aktem oskarżenia do sądu, muszę mieć sto procent pewności, że oskarżany przeze mnie człowiek jest winny.
Jeżeli mam choć gram wątpliwości, nigdy nie sporządzę aktu oskarżenia. Bo wolę ‚odpuścić’ dziewięćdziesięciu dziewięciu winnym, aniżeli oskarżyć jednego niewinnego”. Podejście jakże inne od większości prokuratorów, zwłaszcza tych, których często miałem wątpliwą przyjemność poznać, a którzy oskarżają ludzi na prawo i lewo, nie patrząc na ludzkie cierpienie. Nie patrząc, że proces karny to olbrzymi stres dla oskarżonego i dla wszystkich jego bliskich. Większość prokuratorów postępuje w myśl zasady: jeśli dowody nie są jednoznaczne, bo coś wskazuje na winę, a coś na jego niewinność, niech rozstrzygnie sąd. Witkowski tak nie działał nigdy – jako oskarżyciel musiał być przekonany o winie na sto procent. I dopiero wtedy miał odwagę przekonywać o tym sąd. Tak było zresztą w każdej dziedzinie, bo to człowiek, który na serio traktował słowa: „Bądźcie zimni albo gorący, nigdy letni”. Mając takie podejście, uczciwe i profesjonalne, a zarazem po prostu ludzkie, mógł osiągnąć sukces, polegający na tym, że nigdy w życiu nie przegrał żadnej sprawy w sądzie. Prokurator Witkowski oskarżał w ponad trzystu procesach. Przeważnie były to sprawy o zbrodnie, bardzo trudne śledztwa, i nigdy nie przegrał żadnej z nich. Prawdopodobnie to najskuteczniejszy prokurator w Polsce. I jest tylko jedna sprawa, której nie pozwolono mu dokończyć: sprawa wyjaśnienia wszystkich okoliczności śmierci księdza Jerzego Popiełuszki. Andrzej Witkowski już na samym początku tego śledztwa odkrył rzecz, która powinna zmienić jego bieg i jego historię. Odkrył mianowicie, że na miejscu uprowadzenia księdza Jerzego, feralnego wieczora 19 października 1984 roku, było sześciu oficerów Wojskowej Służby Wewnętrznej, czyli wojskowych służb specjalnych PRL. Już tylko ten fakt powinien zmienić wszystko, co wiemy dziś o tej zbrodni. Pewnego rodzaju paradoksem jest, że tzw. „wersja toruńska”, w której prawdziwość nie wierzy dziś nikt – bo wszyscy wiedzą, że był to pierwszy w Polsce reality show – jest wersją dotąd obowiązującą. Jedyną wersją alternatywną dla niej jest ta ustalona przez prokuratora Andrzeja Witkowskiego.

Początki jego wersji powstały w 1991 roku, gdy Witkowski odkrył, że na miejscu zbrodni byli oficerowie WSW. Jakim sposobem ci ludzie znaleźli się tego wieczora w miejscu, z którego ksiądz Jerzy został uprowadzony? Przecież nie zbierali grzybów! Konkluzja była oczywista: ktoś musiał ich tam wysłać. Jedyną osobą, która mogła wydać taki rozkaz, był generał Czesław Kiszczak. Andrzej Witkowski dotarł do tych oficerów WSW – byli już wtedy w WSI – i poddał ich przesłuchaniu. Tu dygresja: gdy mówię o Witkowskim, w rzeczywistości mam na myśli cały zespół śledczy, którym prokurator kierował. W jego skład weszło kilku innych prokuratorów, policjantów i biegłych, którzy zajmowali się kwerendą dokumentów. To nie był zespół, któremu przyświecał jakikolwiek cel polityczny, a po prostu specjaliści, których interesowało wyjaśnienie wszystkich aspektów zbrodni jako takiej i wyjaśniali ją krok po kroku. Wracając do sprawy – troje z przesłuchanych oficerów WSI (troje, bo wśród nich była jedna kobieta) zadeklarowało, że opowiedzą prawdę o tej zbrodni, ale proszą o jedno: by państwo polskie zagwarantowało bezpieczeństwo im oraz ich bliskim. Andrzej Witkowski pojechał do swojego przełożonego, ministra Wiesława Chrzanowskiego oraz jego zastępcy, Stanisława Iwanickiego, prosząc o wsparcie. Jakimże szokiem musiało być dla tego prawego człowieka, gdy dowiedział się, że zamiast otrzymania wsparcia, utraci prowadzone śledztwo? Trudno to pojąć. Odebrane śledztwo pocięto następnie na drobne kawałki. To tak, jakbyście mieli państwo przed oczami całą układankę złożoną z puzzli, po czym rozrzucili poszczególne elementy po całym pokoju. To zrobiono z tym śledztwem. Zamącono je, by nic nie można było zobaczyć. Gdy powstał Instytut Pamięci Narodowej, opinia publiczna domagała się przywrócenia Witkowskiego do śledztwa. Przywrócono więc prokuratora do najważniejszej sprawy jego życia. Od nowa zmontował zespół śledczy, ale nauczony doświadczeniem wiedział już, że to sprawa inna niż wszystkie. Wiedział, że są w niej ciemne i niewidzialne siły, których początkowo nie brał pod uwagę. Po trzech latach prowadzonego przez siebie śledztwa był bliski finału, ale wtenczas zaczęto mu rzucać kłody pod nogi, na niebywałą skalę. Najpierw odebrano mu wszystkich współpracowników, przeniesiono ich do innych spraw, o których zdecydowano, że „są ważniejsze”.

Następnie odebrano prokuratorowi kierowcę, by został sam, i na niebywałą skalę zaczęto niszczyć mu reputację. Ale on, pomimo wszystko, wciąż szedł do przodu. Nie zatrzymano go nawet wtedy, gdy obciążono go dodatkowymi sprawami mówiąc: „Śledztwo dotyczące okoliczności śmierci księdza Jerzego nie jest jedynym”. Zajmował się nowymi sprawami, ani na moment nie zwalniając prowadzonego przez siebie śledztwa w sprawie wyjaśnienia okoliczności śmierci księdza Popiełuszki. I cały czas szedł do przodu. Pracował po 20 godzin na dobę, prawie nie spał. Wreszcie jesienią 2004 roku, niemal w dwudziestą rocznicę zbrodni, był już prawie gotów, by iść do sądu i w związku ze zbrodnią na księdzu Jerzym oskarżyć ponad dwadzieścia osób. Wiedział, że za chwilę mu to śledztwo odbiorą, bo do tego przecież wszystko zmierzało. Liczył jednak, że po wywołaniu reakcji łańcuchowej opinia publiczna ochroni go – bo ludzie chcą znać prawdę. Pozostawał tylko jeden problem: został zobligowany do przedstawienia listy potencjalnych oskarżonych swoim przełożonym, profesorowi Leonowi Kieresowi, prezesowi IPN, i profesorowi Witoldowi Kuleszy, szefowi pionu śledczego IPN. Nie miał wyjścia i musiał przełożonym przedstawić dokumenty. Gdy przełożeni zobaczyli skład przyszłej ławy oskarżonych, na której mieli się znaleźć generałowie Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak, a u ich boku autorytety III RP, Witkowski został wezwany z Lublina do Warszawy i, podobnie jak 13 lat wcześniej, pozbawiony śledztwa. Dokumenty przekazano do Torunia, a później do Warszawy. Potem krążyły od jednego prokuratora do drugiego, aż utknęły na lata zapomniane, w zapomnianej szafie, w zapomnianym archiwum nierozwiązanych spraw. Do dziś śledztwo to nie zostało zamknięte.

Prawdopodobnie jest to najdłużej trwające śledztwo w Polsce. W tym roku mija 31 lat od zbrodni, a śledztwo wciąż trwa – oczywiście tylko w sposób formalny, bo od lat nic się w tej sprawie nie dzieje. Po prostu każdy, kto zapoznał się z aktami, wie, jak olbrzymi potencjał w nich drzemie i dlatego nikt nie chce wziąć na siebie umorzenia. Z drugiej strony, dla tych samych powodów i oczywiście wskutek działania niewidzialnych mocy, nikt nie ma odwagi, by spuentować śledztwo aktem oskarżenia. Więc tak sobie trwa, zamrożone, zapomniane, nikomu niepotrzebne. Czy aby jednak na pewno nikomu? Prokurator Andrzej Witkowski jest jedyną osobą, która może tę sprawę wyjaśnić i zamknąć. Bo nawet wtedy, gdy formalnie się nią nie zajmował, był zwornikiem wiedzy. To do niego spływały informacje, w sposób formalny i nieformalny. Jego uczciwość, krystaliczność i profesjonalizm były i są gwarantem, że ta sprawa może zostać wyjaśniona. Jaka jest stawka? Chodzi nie „tylko” o wyjaśnienie wszystkich okoliczności śmierci księdza Jerzego Popiełuszki, lecz o coś znacznie więcej – o przywrócenie nam w prawdzie wielkich zakłamanych obszarów najnowszej historii Polski. Na kanwie tej historii zbudowano bowiem wiele faktów i mitów, a wielkie autorytety III RP zawarły pakty i układy z tymi, którzy wydali rozkaz zamordowania księdza Jerzego. Na kanwie tej zbrodni zamordowano świadków, łącznie 17 osób. Byli to ludzie, którzy mieli odwagę podważać w zeznaniach wersje procesu toruńskiego i nie doczekali wyjaśnienia prawdy. To wszystko, o czym tu mówię, działo się już w III RP.

Służby specjalne maja długie ręce…

Pamiętam swoją rozmowę z policjantem z zespołu śledczego prokuratora Andrzeja Witkowskiego – z Janem Samborskim. Pamiętam, jak ten twardy policjant z przerażeniem mówił, że nic nie powie w sądzie, bo ma jedyną córkę, której zagrożono śmiercią. A on wie, że ludzie, którzy to mówili, nie blefowali. Wiedząc to i owo o służbach specjalnych uwierzyłem, że mówi prawdę. O wielu rzeczach nie mogę tu państwu opowiedzieć. Bo to nie jest historia, lecz coś, co wciąż trwa. I w zasadzie każdy, kto się tą sprawą zajmował, prędzej niż później odczuł to na własnej skórze. Chciałbym, abyście państwo wiedzieli, że męczeństwo księdza Jerzego było wielokrotnie większe, niż nam się wydaje. W zeznaniach odbieranych przez prokuratora Witkowskiego widać, jak wielkie było to męczeństwo. Widać to w zeznaniach setek osób. Nie chodziło tylko o sam akt męczeństwa. Chodziło o to, co z księdzem Jerzym służby specjalne robiły już wcześniej. Może znacie państwo film mojego kolegi Rafała Wieczyńskiego pt. „Popiełuszko, wolność jest w nas”. Występuje tam ksiądz prymas Józef Glemp, który rozmawia z księdzem Jerzym w ciepły, ojcowski sposób: „Ksiądz zawsze może do mnie przyjść, zawsze znajdę dla księdza czas”. Niestety, nie tak te rozmowy wyglądały. To były bardzo trudne, bardzo smutne rozmowy. Gdy ksiądz Jerzy wracał z Pałacu Mostowskich, z Komendy Stołecznej Milicji, wracał z podniesioną głową: „Możecie ze mnie szydzić, ale mam Pana Boga i nic mi nie możecie zrobić. Bo któż, jak nie Bóg!”.

Gdy jednak wracał od księdza prymasa, zachodził do mieszkania państwa Janiszewskich – serdecznych przyjaciół, lekarzy mieszkających przy ulicy generała Zajączka w Warszawie, opodal kościoła św. Stanisława Kostki – siadał na krześle i jak zeznali w śledztwie ci ludzie, a których relacje potwierdziło wiele innych osób, m.in. sędzina Jadwiga Sokół, siadał na krześle i na podłogę leciały mu łzy wielkości grochu. Pytał: czemu mój ojciec mi to robi ? A co robił ów „ojciec”? Krzyczał, że ksiądz jest karierowiczem, który zostanie wysłany na wieś bez prawa głoszenia kazań, bo wykorzystuje robotników, bo zawłaszcza dary z Zachodu, bo minął się z powołaniem i nie powinien być kapłanem. Każde z tych oskarżeń było jak cięcie mieczem. Ale nie oceniajcie państwo księdza prymasa zbyt pochopnie i zbyt surowo, bo to nie jego tu oskarżam. Do księdza prymasa przychodziło wiele osób, którym ksiądz prymas ufał. I ci ludzie, w rzeczywistości agenci służb specjalnych, przedstawiali przed prymasem spójny, a zarazem kłamliwy i straszny wizerunek księdza Jerzego. Wyobraź- my sobie, że do kogoś z państwa podchodzi 10 osób, którym ufacie. I wszystkie mówią coś o innej osobie – w zasadzie mówią to samo. Czy nie uwierzylibyście im, gdyby ci często nieznający się nawzajem ludzie, mówiący pozornie spójnie i logicznie, przedstawili wam w fałszywym świetle odmalowany obraz innej osoby? Sądzę, że każdy z nas by uwierzył. Bo skąd niby mielibyśmy wiedzieć, iż w rzeczywistości ludzie ci są agenturą służb specjalnych? To właśnie robiono z księdzem Jerzym. Zanim go zamordowali, w oczach wielu zniszczyli jego wizerunek, zamordowali go za życia. Dziś wielu chciałoby zapomnieć o tym, że uwierzyli w kłamstwo. Ale fakty nie wymagają interpretacji, bo są, jakie są. I jest faktem, że ksiądz Jerzy straszliwie cierpiał z tego powodu – to widać w relacjach jego przyjaciół.

Sumliński: Morderstwo Popiełuszki to zbrodnia założycielska 

Dlaczego opowiadam o tym wszystkim? By pokazać te straszne siły i metody służb specjalnych, które były i są! W efekcie działania tych sił ksiądz Jerzy poszedł na śmierć w samotności, otoczony zewsząd zdrajcami, zdradzony nawet przez najbliższego przyjaciela. Andrzej Witkowski chciał to wszystko udowodnić i pokazać w sądzie. Także to, że ksiądz Jerzy odchodził w poczuciu osamotnienia i niezrozumienia ze strony swoich przełożonych. Bo ksiądz Jerzy nie wiedział, że służby specjalne PRL wykonują aż tak straszną „pracę” i tak bardzo niszczą jego wizerunek w oczach przełożonych. Nie wiedział tego – mógł się tylko pewnych rzeczy domyślać, ale nie miał świadomości, jak potężna była skala tych działań. Zamknijcie więc oczy i wyobraźcie sobie państwo męczeństwo księdza Jerzego. Czy widzicie je? Mam wrażenie, że dopiero po latach jego pełnię zobaczył ksiądz prymas, z którym ongiś miałem bardzo długą rozmowę, prowadzoną zresztą wespół z Andrzejem Witkowskim. Było to w roku 2005. Po tym, co ksiądz prymas od nas usłyszał, powiedział: „Teraz dopiero rozumiem, jak wielkie było męczeństwo księdza Jerzego, nie tylko zresztą fizyczne”. W jakiejś mierze to, co robiono z księdzem Jerzym, później robiono z ludźmi, którzy próbowali wyjaśnić tę zbrodnię. Jakie szykany spadały na mojego przyjaciela, księdza Stanisława Małkowskiego, który także miał zginąć! Nie zdążono go zamordować, ale były takie plany. Pamiętam, że kiedy w roku 2005 dotarłem do mojego kolegi, Sławomira Jóźwika, dyrektora Agencji Filmowej Telewizji Polskiej, a także do Andrzeja Urbańskiego, prezesa TVP, przekonywałem ich: – Teraz jest moment, teraz jest czas, by pokazać Polakom prawdę o tej zbrodni.

Bo książkę przeczyta kilkadziesiąt, może sto tysięcy ludzi, ale film obejrzą miliony. Zróbmy więc film, pokażmy całą prawdę, pokażmy nie tylko okoliczności śmierci księdza Jerzego, ale to wszystko, co zrobiono z tą zbrodnią później. Ile kłamstw, mitów, fałszywych autorytetów. Zapamiętałem pierwsze zdanie Sławka Jóźwika: – Ale chyba nie jest to oparte o śledztwo szaleńca Witkowskiego? Zapytałem: – Dlaczego szaleńca? – Bo na mieście się tak mówi… Proszę państwa, co to znaczy, że „na mieście się tak mówi?” Co znaczy plotka? Jest jak rozpruta poduszka na wietrze, z której każde pióro leci w inną stronę. Są nie do wyłapania. To właśnie zrobiono z Andrzejem Witkowskim – w jakiejś mierze to samo, co wcześniej zrobiono z księdzem Jerzym i wieloma innymi. Robiono to setki razy. Podważano wiarygodność, podważano zaufanie. Pamiętam, że gdy pojechałem do Jarosława Kaczyńskiego w roku 2005, w tym samym roku, w którym odbyłem spotkanie z księdzem prymasem Józefem Glempem, i poprosiłem, by pomógł w przywróceniu śledztwa prokuratorowi Witkowskiemu, Jarosław Kaczyński odpowiedział, że szanuje prokuratora Witkowskiego, ale ludzie, którym ufa twierdzą, że ciąży na nim „rys mitomani”. Zapytałem, czy ci, którzy tak twierdzą, to aby na pewno ludzie godni zaufania? Jarosław Kaczyński obiecał mi, że jeszcze raz podda weryfikacji wszystko, co mówili. Minęły dwa lata. Spotykamy się przy ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie, w siedzibie PiS, i w mojej obecności Jarosław Kaczyński zwraca się do Andrzeja Witkowskiego: – Panie prokuratorze, strasznie mnie na pana temat okłamano. To byli ludzie, którym ufałem, a którzy okazali się niegodni zaufania. Oczernili pana straszliwie i dziś wiem, że jest pan jedynym człowiekiem, który może wyjaśnić tę zbrodnię.

Dlatego obiecuję panu, że w tym roku wróci pan do swojego śledztwa. Niestety, nie dane było spełnić premierowi tej obietnicy, bo jesienią 2007 roku zmieniła się w Polsce władza i zaczęły się rządy Platformy Obywatelskiej. Ale być może teraz nadchodzi czas, by tę sprawę dokończyć. Głęboko w to wierzę. Będziemy prosić o wsparcie pana Jarosława Kaczyńskiego, pana ministra Zbigniewa Ziobrę, będziemy kierować petycję do prezydenta Andrzeja Dudy. Jeżeli państwo uznacie, że warto ją poprzeć, bardzo o to proszę! Bo jeżeli nie teraz, to kiedy? Jeżeli nie ksiądz Jerzy zasługuje na prawdę – to kto? O co dziś prosi prokurator Andrzej Witkowski i o co proszę ja w jego imieniu? O sześć miesięcy zaufania, tylko tyle! Andrzej Witkowski powiedział publicznie: „Przywróćcie mi śledztwo na sześć miesięcy, a ja pokażę całą prawdę o tej zbrodni i wszystkich jej następstwach, albo zamilknę na zawsze”. Czy nie warto zaufać prokuratorowi, który prosi o tak niewiele? Czy nie warto zaryzykować – choć to żadne ryzyko! – by przywrócić nam wszystkim najnowszą historię Polski, ukazaną w prawdzie? Nie chodzi tu przecież „tylko” o wyjaśnienie wszystkich okoliczności śmierci księdza Jerzego – chodzi o znacznie więcej, o przywrócenie najnowszej historii Polski w prawdzie. Pamiętam, jak Krzysztof Wyszkowski zeznawał przed prokuratorem Witkowskim takimi mniej więcej słowy: – Gdy jeszcze ufałem Lechowi Wałęsie, prezydentowi Polski, poszedłem do niego i powiedziałem: „Lechu docierają do mnie informacje, że z tą zbrodnią wszystko było inaczej, niż nam się to przedstawia.

Ty masz narzędzia, żeby coś z tym zrobić”. I jak relacjonował Wyszkowski, Lech Wałęsa miał mu odpowiedzieć: – Nie dotknę się tego, bo gdybym zajął się tą sprawą, Polska rozpadłaby się na kawałki. Krzysztof Wyszkowski w swoich zeznaniach, które są w IPN, puentuje: – Jaka to sprawa, której prezydent Polski bał się dotknąć i był przerażony, jak małe dziecko? Apeluję do państwa w tym miejscu: nie bójmy się prawdy! Pamiętam, jak kiedyś, jako dziennikarz TVP, pojechałem do przyjaciela księdza Jerzego Popiełuszki, dyrektora muzeum archidiecezji warszawskiej, księdza Andrzeja Przekazińskiego. W pierwszym zdaniu mówi do mnie: – Jeżeli mamy rozmawiać, niech pan wyłączy kamerę. W następnym zdaniu dodaje: – Nie grzebcie się w tej sprawie. Zostawcie ją, bo zablokujecie beatyfikację Jurka. Odpowiedziałem, że nawet Jan Paweł II prosił i apelował, by wyjaśnić sprawę śmierci księdza Jerzego, bo prawda o niej nie została dotąd wyjaśniona. To jest testament Ojca Świętego Jana Pawła II. Czy prawda może czemukolwiek szkodzić? – Czemu ksiądz tak mówi? – pytałem. Ale ksiądz Andrzej Przekaziński nie słuchał i powtarzał tylko, jak mantrę: – Zostawcie tę sprawę! Zostałem przy swoim zdaniu, ksiądz Andrzej przy swoim. Minęły dwa lata. IPN publikuje dokumenty, z których wynika, że ksiądz Andrzej Przekaziński donosił na swojego przyjaciela i był współpracownikiem służb specjalnych PRL. Nie chodziło mu zatem o to, że dociekając prawdy można niechcący zablokować proces beatyfikacyjny czy kanonizacyjny. Chodziło o to, że przy okazji badania sprawy można dowiedzieć się wielu niewygodnych faktów o wielu wpływowych osobach, które wciąż trzymają rękę na pulsie. Nie bójmy się prawdy!

Dawno temu, w 1987 roku, jako młody chłopak, byłem na mszy świętej na Westerplatte odprawianej przez Ojca Świętego. Pojechaliśmy z Warszawy z grupą przyjaciół. Zapamiętałem słowa Jana Pawła II, który mówił: „Każdy z nas powinien mieć takie swoje Westerplatte, którego będzie bronić bez względu na koszty”. Myślę, że to jest takie Westerplatte. Pytam zatem: jak długo jeszcze będziemy traktowani jak dzieci, przed którymi ukrywa się prawdę? W imię jakich racji? Bo jest zbyt szokująca? Czy dlatego pytania mają przechodzić z pokolenia na pokolenie, z ojca na syna, bez końca? Proszę państwa, abyście poparli tę sprawę. Jeżeli Andrzej Witkowski nie poprowadzi tego śledztwa, prawda ujrzy światło dzienne może dopiero za wiele lat, kiedy nas już nie będzie na świecie. My wszyscy, jak tu jesteśmy, już jej nie poznamy i może dopiero gdzieś, kiedyś w przyszłości historycy sięgną do zapomnianych, okrytych kurzem akt, dla następnych pokoleń…

By na koniec unaocznić państwu, jak bardzo ta sprawa nie jest historyczną, lecz jest historią, która trwa, opowiem o jednym wydarzeniu. Miało miejsce podczas mojej sądowej potyczki z Waldemarem Chrostowskim, która poprzez sąd okręgowy i apelacyjny trafiła do Sądu Najwyższego, a ten stwierdził w swojej sentencji: „Nie jesteśmy w stanie ocenić, czy Waldemar Chrostowski był agentem SB, czy nie, ponieważ nie udostępniono nam do wglądu najważniejszych dokumentów, które skierowano do zbioru zastrzeżonego”. Co ostatecznie Sąd Najwyższy zapisał w sentencji wyroku tej sprawy? Że prawdę o niej pokaże historia! Pytałem potem wielu prawników, czy znają inną sprawę, w której Sąd Najwyższy odesłałby nas do historii. Odpowiadali zgodnie, że nie ma takiej drugiej sprawy i takiego drugiego wyroku, w których Sąd Najwyższy powiedziałby: „My nie wiemy, niech to oceni historia”. Ja nie chciałbym, żebyście państwo, żeby Polacy zostali odesłani do historii. Mamy niepowtarzalną szansę pokazania tej sprawy i przywrócenia nam najnowszej historii Polski w prawdzie. Zróbmy to więc – zróbmy to razem!

(Zapis wystąpienia autora w PE w Brukseli, stanowiący fragment książki pt. „Pogorzelisko”)

                                                                                                                                   Wojciech Sumliński

                                                                                                                           fot. Erazm Ciołek / Forum

Za:  https://wzzw.wordpress.com/2016/10/22/%E2%96%A0%E2%96%A0-wojciech-sumlinski-opowiem-wam-jak-zginal/