środa, 30 listopada 2016

Prof. Bartyzel: O powstaniu listopadowym słów kilka



kossak                                    Tym, co mnie najbardziej zdumiewa w zacietrzewionej (i niestroniącej od insynuacji a przynajmniej szantażu moralno-patriotycznego) obronie naszych XIX-wiecznych spisków, konspiracji i ruchawek powstańczych przez ludzi, którzy na co dzień i w odniesieniu do współczesnych kwestii uważają się za prawicowców, konserwatystów, tradycjonalistów etc. jest to, że w tamtych historycznych ocenach kompletnie abstrahują właśnie od kontekstu ideowego, metapolitycznego, teologiczno-politycznego, podczas gdy winno być dla każdego myślącego człowieka oczywiste, że owe spiski i ruchawki były częścią antychrześcijańskiej, antymonarchicznej i antytradycjonalistycznej rewolucji.
Rewolucji, dla której sprawa narodowa była w najlepszym razie i dla niektórych tylko fragmentem sprawy rewolucyjnej, ale znacznie częściej poręcznym narzędziem do niepolskich również celów, żerującym na naiwności "myślących sercem" Sarmatów.
 
Jakże można uwierzyć w patriotyzm takich kanalii, jak Adam Gurowski czy Jan Czyński, o którym przecież nawet Mickiewicz napisał, że był pół-Żydem i pół-Polakiem, lecz za to całym łajdakiem.
Głoszona przez moich oponentów teza, iż bez kolejnych, podejmowanych z coraz bardziej beznadziejnych pozycji, powstań nie byłoby odbudowania państwa polskiego po I wojnie światowej jest tak samo mądra i przekonująca, jak twierdzenie, że nie mógłby powrócić do zdrowia i pełnej sprawności fizycznej człowiek, który by uprzednio sam nie odrąbywałby sobie kolejnych kończyn i organów.
 
Dlatego także uważam, że ocena jaką wystawił red. Braun bałamutnej książeczce Jerzego Łojka "Szanse powstania listopadowego" jest nazbyt łagodna. Rzecz nie tylko w tym, że optymistyczne kalkulacje stricte militarne są tam wzięte z sufitu, ale przecież Łojek (wielbiciel rewolucji francuskiej) nie ukrywa żalu, że powstanie nie zostało przekształcone konsekwentnie w rewolucję społeczną, że nie wyrżnięto i nie powieszono na wzór paryskich rzezi – i to nie jakichś konfidentów czy zdrajców – ale polskiej elity konserwatywno-arystokratycznej, i że to jest dla niego warunek powodzenia powstania.
 
Co zaś do powstania listopadowego in concreto, to wszystkie złudzenia co do jego sensowności biorą się z podstawowego błędu poznawczego co do Królestwa Polskiego z lat 1815-30, tj. opatrywania go absurdalnymi określeniami typu "tyrania", "despotyzm" i "carskie rządy".
 
To były polskie rządy, polskich ministrów rządzących w imieniu polskiego króla, będącego jednocześnie cesarzem rosyjskim, ukoronowanego przez polskiego prymasa, z całkowicie polską administracją, z polskim Sejmem i Senatem, z polskim wojskiem (zapewne najlepszym w ówczesnej Europie, czego zresztą dowiódł przebieg wojny polsko-rosyjskiej 1831 r.), z polskim uniwersytetem, polskim teatrem narodowym, z kwitnącą polską kulturą i gospodarką.
 
Ustrojowo i faktycznie nie było ono "despotyczne", tylko aż za bardzo liberalne, dając asumpt z jednej strony niewolniczym naśladowcom francuskich "doktrynerów" do jałowych zmagań z własnym rządem o kontrolę parlamentarną, z drugiej strony zaś do spiskowania i konspirowania zjakobinizowanym rewolucjonistom (notorycznie zresztą uniewinnianym).
 
Był to znakomity, najlepszy z możliwych w ówczesnej sytuacji geopolitycznej, punkt wyjścia do poszerzenia polskiego stanu posiadania w razie zmiany koniunktury, takiej jak np. wojna krymska. I to wszystko zostało zaprzepaszczone przez grupkę młokosów, którym ziemia paliła się pod stopami, bo groziła im dekonspiracja.
Profesor Jacek Bartyzel
 
na podstawie wpisów fejsbukowych – zredagował A.Jakubczyk