piątek, 9 czerwca 2017

Chesterton: W sprawie typów o złej reputacji


 Znalezione obrazy dla zapytania Gilbert Keith Chesterton
Gilbert Keith Chesterton

Za i przeciw (1935)

Rozdział XV – W sprawie typów o złej reputacji

       Człowiek z w miarę chociaż wyrazistą osobowością, a tym bardziej – te rzeczy często zresztą idą w parze – wyrazistymi przekonaniami, niemal w każdym wypadku cierpi z powodu pewnej szczególnej, mętnej niedogodności. Na przykład literat, który ma jasne i mocne sympatie i antypatie, taki drugi Cobbett, Dr Johnson czy Coventry Patmore1, po jakimś czasie staje się przysłowiem, a wręcz wędrownym żartem, i nikt nie wierzy, by dało się o nim powiedzieć coś naprawdę nowego. Cokolwiek zrobi, wszyscy patrzą na to wyłącznie przez pryzmat – czy może raczej kalejdoskop – tego, co już powiedział, czy też o czym przypuszcza się, że na pewno powie. I nawet to, co ludzie rzeczywiście o nim wiedzą, zazwyczaj jest kompletnie błędne; i kiedy zaczynają przypuszczać, za każdym razem kompletnie się mylą. Niemniej, jeszcze osobliwszy jest fakt, że nawet kiedy coś wiedzą, to ani na moment nie przestają przypuszczać. I kiedy nasz biedak napisze coś nowego, w ogóle się tego nie czyta. Wczytuje się w to coś innego, tzn. popularną plotkę, co słynny ekscentryk prawdopodobnie akurat z siebie wyrzuci. Bo fakty są takie, że większość krytyków nie wie o tym pisarzu nic poza tym, że to ekscentryk – i nawet to jest zupełnym fałszem. Na opinię ekscentryka człowiek pracuje na ogół skupiając się na pewnych kwestiach kosmicznych czy fundamentalnych. Jeśli jest osobą religijną – czy jawnie niereligijną – to najprawdopodobniej zostanie ekscentrykiem. Z logicznego punktu widzenia powinno się go nazywać, rzecz jasna, „centrykiem” – ponieważ centrum jego umysłu skupia się wokół centralnych problemów istnienia. Niemniej, owi „ekscentrycy”, tacy jak z jednej strony Johnson czy Patmore, a z drugiej choćby Shaw i Shelley, zawsze cierpią z powodu szczególnej niedogodności – że choć wszyscy uznają ich za wielkich mówców, mało kto naprawdę słucha tego, co mówią. I nikt tego, co mówią odnośnie rzeczy, które powiedzieli – lub podobno powiedzieli – wcześniej, czy to w ramach poprawki, czy uzupełnienia. Co powiedzieli, to powiedzieli, czy też może co powiedzieliśmy, że powiedzieli, to powiedzieli, i koniec kwestii. Powszechna opinia się zestaliła; i, co interesujące, ludzie tacy zazwyczaj zaczynają od dużej niepopularności, by potem osiągnąć dużą popularność. Niestety – nie aż taką, by wolno im było wyjaśniać własne słowa.

Tak też widziałem cały korowód krytyków, wypisujących ogólne uwagi na temat tego, co pan Shaw „najpewniej” by powiedział w tej czy innej sprawie, o których wiedziałem, że są zupełnie sprzeczne ze wszystkim, co pan Shaw rzeczywiście mówił. Tak też, ponieważ jest Irlandczykiem – a jak Irlandczykiem, to koniecznie zabawnym Irlandczykiem – i ponieważ naśmiewał się wielokrotnie z Anglików, spora liczba ludzi uważała go za fenianina i zaciekłego irlandzkiego nacjonalistę, w stanie stałej rewolucji przeciwko Imperium Brytyjskiemu. Tymczasem, pan Shaw nie tylko że nigdy nawet nie udawał, że wierzy w jakąkolwiek wersję idei narodowej, to jeszcze w czasie kryzysów politycznych szczególnie zimno odnosił się właśnie do irlandzkiej idei narodowej. Jasne było, że zdecydowanie bardziej podoba mu się angielski imperializm. Na przykład, wspierał Imperium Brytyjskie w jego konflikcie z Burami – podczas gdy wszyscy irlandzcy nacjonaliści wspierali Burów przeciwko Imperium. Podejrzewam jednak, że angielski ludek na zawsze zachowa w swych sercach piękną legendę o Bernardzie Shawie, który go poniżał i wyszydzał, choć tak naprawdę pan Shaw pozostał w pewnym momencie, i mimo potępienia ze strony całej Europy, jego jedynym i ofiarnym obrońcą. Legenda pana Shawa jest przed tymi faktami po prostu impregnowana, i nie weźmie ich pod uwagę choćby wołały o nich kamienie, czy choćby wydrukować je literami wysokimi na dwa metry. Ogół wyrobił sobie swoją opinię na długo zanim to wszystko się wydarzyło, i będzie wierzyć legendzie, a nie faktom; będzie patrzeć na twarz portretową, a nie prawdziwą.

Pamiętam, jak samemu zaplątałem się onegdaj w podobny mętlik, na skutek którego potraktowano w ten przykry sposób dwie czy trzy osoby; prawie mógłbym powiedzieć, że same się tak nawzajem traktowały. Pan H.G. Wells, podczas jednej z różnorakich faz swego rozwoju, popełnił rozdział w którym potępiał postać Nadczłowieka jako swego rodzaju nowe bóstwo czy kolosa, podobnego gigantycznym monarchom sztuki Egiptu. Osobiście podejrzewam, że samemu panu Wellsowi perspektywa taka nie zawsze wydawała się niekorzystna – jak choćby wtedy, gdy w innej fazie swego wielofazowego rozwoju wychwalał kolosów na stronach Pokarmu bogów2. Mogę się wszakże mylić; i popadać dokładnie w ten błąd, w jaki przy tamtej okazji wpadli prawie wszyscy. Tak czy inaczej, pan Wells nie tylko potępił Nadczłowieka jako jedynowładcę, ale oskarżył pana Shawa, że asystował przy koronacji tego monarchicznego monstrum. Bez wątpienia, pan Shaw pisywał czasami o Nadczłowieku – nie miał wszakże żadnych trudności z wykazaniem, że nigdy nie chodziło mu o władzę Nadczłowieka nad człowiekiem, ale tylko – podobnie przecież jak panu Wellsowi – o wydźwignięcie ludzkiej natury na poziom nadludzkiej natury. Niemniej, przy okazji tego wszystkiego, pan Shaw przypuścił także szturm na pana Belloca, stwierdzając, że koncepcja państwa niewolniczego to po prostu odgrzewany kotlet z Herberta Spencera i jego ataków na socjalizm. Co jasno dowidzi, że pan Wells nigdy nie czytał odnośnej książki pana Belloca, bo inaczej by wiedział, że nie atakuje ona socjalizmu i nie ma nic wspólnego z myślą Herberta Spencera. Lecz dokładnie na tej samej zasadzie, na jakiej pan Wells założył, że pan Shaw i tak przecież napisałby takie właśnie a nie inne rzeczy o Nadczłowieku, pan Shaw przyjął za pewnik, że pan Belloc i tak przecież napisałby takie właśnie a nie inne rzeczy na temat państwa niewolniczego. Wobec czego, w akcie zemsty, cały naród angielski – jak powiedziałem – zdecydował się przyjmować za pewnik, że pan Shaw i tak przecież napisałby takie właśnie a nie inne rzeczy na temat wszystkiego i wszystkich. Co naprawdę pisał, czy pisze, wydaje się nie mieć żadnego znaczenia.

Ta osobliwa i katastrofalna klątwa, ciążąca na wyrazistych osobowościach z wyrazistymi przekonaniami, nękała pana Belloca także w bardziej niedawnych czasach, w związku z jego serią biografii historycznych. Czytałem na przykład takie recenzje jego książki o Napoleonie, wobec których nie dało się pozbyć podejrzenia, że ich autorzy nigdy nawet nie widzieli jego książki o Napoleonie, ale zajmowali się po prostu swobodną zgadywanką, jaka byłaby jego książka o Napoleonie, gdyby zdecydował się ją napisać. Pan Belloc z całą pewnością nie robi z Napoleona Nadczłowieka; więcej, utrzymuje, że niektóre z jego najsłynniejszych zwycięstw w istocie stanowiły porażki. Czymś jeszcze bardziej osobliwym były wszakże losy jego książki o Cranmerze. Wszyscy wiedzą, co pan Belloc myśli na temat religii pana Cranmera, niemniej – w jego książce na temat samego Cranmera właściwie nic o tym nie ma. To prosta historia osoby, dobra do czytania zarówno dla protestantów, jak i katolików. Nie sądzę jednak, że ktokolwiek uwierzy mi na słowo w ten fakt – dokładnie ze względu na opisywane tutaj, interesujące przekonanie o wyższości starych fikcji nad nowymi faktami. Niemniej faktem jest, że protestanci pokroju Macaulaya odnosili się do Cramnera znacznie bardziej wrogo niż ów wściekły papista Belloc. W relacjach Macaulaya nieomylnie wyczuwamy nutę pogardy do tego małego tchórza i niegodziwca; w relacjach Belloca – spore współczucie w stosunku do skromnego uczonego, nie zawsze z własnej winy uwikłanego w spiski, w których czasami naprawdę nie brał udziału. Niemniej, widziałem dziesiątki recenzji, z których można by wywnioskować, że ta książka to w istocie pamflet szydzący ze wszystkich kościołów reformowanych. Prawda jest prosta, taka, jak powiedziałem: kiedy ktoś staje się osobą publiczną, słynną z pewnych przekonań, spora liczba krytyków przestaje krytykować cokolwiek poza tymi opiniami. I człowiek taki może wyrobić sobie dowolną ilość innych opinii, nowych opinii, a nawet nowych opinii na nowe tematy – to i tak nic nie da. Bernard Shaw musi naśmiewać się z Jana Bulla, choć Inna wyspa Jana Bulla3 przedstawia go we wcale korzystnym świetle; pan Belloc zaś, musi wyżywać się na Cranmerze – nawet wtedy, kiedy niemalże zaczyna go rozgrzeszać.

Tłm. Maciej Wąs


1 Coventry Patmore (1823-96) – angielski poeta, eseista, najbardziej znany z koncepcji „anioła domu” jako kobiety idealnej.
2 Oryg. Food for the Gods – powieść fantastyczna Wellsa z 1904 roku.
3 Oryg. John Bull’s Other Island – satyra na Irlandię, opublikowana przez Shawa w 1904.