sobota, 10 czerwca 2017

Teresa Sutowicz: Zamknięte w szkle


        Wygląda na to, że miejski projekt in vitro zyskuje coraz większe poparcie. Zyskał je także u agencji rządowej. Projekt czeka jeszcze na akceptację radnych. Polega on na tym, że zabiegi in vitro w Warszawie będą refundowane przez miasto. Każdy z nich ma kosztować do 5000 złotych, a liczbę zainteresowanych szacuje się na 2,5 tys. Ma on obowiązywać od 2017 do 2019 roku. Koszty roczne szacuje się na około 10 milionów złotych. Nie o pieniądze jednak chodzi, choć nie w porządku jest, że brakuje ich na leczenie już istniejących ludzi. Chodzi o kontrowersje związane z tą metodą i jej częściowa niezgodność z etyką.

Zacznę od nakreślenia problemu małżeństw borykających się z brakiem potomstwa i bezpłodnością. Oczywiście wiadomość o tym, że małżonkowie już się nie doczekają biologicznego potomstwa jest trudna i smutna, jednak nie jest życiową tragedią. Potomstwo nie jest czymś, do czego dąży się za wszelką cenę, a tym bardziej za cenę zniszczenia samego siebie oraz tej drugiej osoby, o czym jeszcze opowiem. Są inne metody na doczekanie się dziecka, jak np. adopcja. Oczywiście można sobie mówić, że takiego dziecka się nie pokocha jak swojego. Jednak czy taki potencjalny rodzic jest na pewno gotowy na swoją rolę mówiąc tak? Nie zaprzeczam, że w przypadku adopcji nie nawiązuje się tej fizycznej więzi, która powstaje podczas ciąży, porodu, karmienia piersią, ale to nie jest najważniejsze w rodzicielstwie. Istnieje pewien przymus społeczny, czasem nieco krzywdzący, że mężczyzna musi „spłodzić syna i dać mu swoje geny, żeby przedłużyć ród”, kobieta zaś ma zajść w ciążę i urodzić. Ale w takim razie trzeba sobie zadać pytanie, czy życie zgodne z tą mitologią jest dla nas na tyle ważne, by niszczyć siebie i innych?

Niepoprawność metody in vitro tkwi nie tylko w religii chrześcijańskiej. Oczywiście to ważny aspekt, ponieważ jeśli jest się osobą wierzącą, należy zważać na nauczanie Kościoła w trudnych kwestiach, często wątpliwych moralnie. Sztuczne zapłodnienie już wielokrotnie było określane mianem „bawienia się w Stwórcę”. Jest w tym sporo racji. Jednak dla tych, którzy powiedzą, że nie wszyscy muszą być osobami wierzącymi istnieje cała masa innych argumentów, by poważnie przemyśleć jeszcze raz decyzję o podjęciu się tej metody.

Zacznijmy od samego początku. By poczęło się dziecko potrzeba dwojga płodnych ludzi. Centra „leczenia bezpłodności”, czyli właśnie kliniki in vitro wcale nie leczą bezpłodności, a likwidują jej objawy. Bezpłodność pozostaje bezpłodnością, tylko natura jest oszukiwana. Dziecko w takich warunkach poczyna się poza jego naturalnym środowiskiem, w którym powinien powstać zarodek. Ponadto takie zarodki „produkuje się” zwykle w nadmiernej ilości po to, by wybrać z nich te najsilniejsze i tym samym zwiększyć szanse na przetrwanie dziecka w łonie matki. To są skutki tego, że nie jesteśmy Bogiem i nie potrafimy stworzyć nowego człowieka tak po prostu.

Przejdźmy zatem do przygotowań do zabiegu. Tu także pojawia się kilka dylematów. Zacznijmy od kobiety. Ta przed pobraniem komórek jest poddawana kilkutygodniowej terapii hormonalnej. Nie jest ona pozbawiona skutków ubocznych. Rozregulowuje cykl miesiączkowy na długi czas, wyniszcza organizm, może pojawić się zespół hiperstymulacji jajników, mogący nawet zagrażać życiu kobiety. Do tego ciągle pod znakiem zapytania stoi zwiększanie ryzyka zachorowań na nowotwory. Pomijam tu fakt nieco mniej istotny, jakim jest wyniszczenie skóry, ale o problemach emocjonalnych związanych z poronieniami (które często występują nim uda się urodzić to właściwe dziecko) warto wspomnieć. Kobiety po nieudanym in vitro często rezygnują z dalszych zabiegów, stwierdzając, że muszą ratować swoje organizmy i małżeństwa.

Na roli kobiety zabieg in vitro się nie kończy. Nawet przy sztucznym zapłodnieniu nie zastąpimy nasienia męskiego. W jaki sposób się je pozyskuje? Zwykle poprzez masturbację. Nie wiem, która kobieta decyduje się poprosić męża o masturbację. To wysoka cena za biologiczne dziecko. Masturbacja budzi wstyd i żal w mężczyźnie. On mówiąc kolokwialnie ma się „kochać z własną ręką”. Do tego jego starania mogą pójść na marne tak samo jak i żony, bo ciągle szanse na dziecko nie są stuprocentowe. Ciąże pozamaciczne oraz poronienia przy in vitro, są o wiele częstsze niż przy ciążach naturalnych. Jak podaje Advanced Fertility Center of Chicago, tylko 40% kobiet do trzydziestego piątego roku życia rodzi dziecko z in vitro, a po czterdziestym drugim roku życia, procent ten maleje już tylko do jedenastu.

Etyczną odpowiedzią na in vitro może być NaProTechnologia, która pozwala, by aż 40% bezpłodnych par (są to uleczalne przypadki) doczekała się potomstwa. Metoda jest etyczna i ma jak widać podobne statystyki urodzeń do in vitro, przy czym nie powoduje częstych poronień, ponieważ zajście w ciążę jest naturalne, jedynie stymulowane. Polega ona na monitorowaniu układu rozrodczego kobiety i jest bezpieczna dla potencjalnej matki. Myślę, że refundowanie NaProTechnologii byłoby czymś o wiele moralniejszym oraz bezpieczniejszym od in vitro, ale metoda ta jest o wiele mniej popularna. Dlaczego? Nie wiadomo. Może to powszechna moda na zmienianie natury i oszukiwanie jej? To trochę jak z problemami dotyczącymi cyklu miesiączkowego u kobiet. Zamiast badać cykl i faktycznie wyleczyć schorzenie, przepisuje się tabletki antykoncepcyjne, które likwidują tylko objawy i tylko na czas brania tabletek. Przy czym takie działanie także wyniszcza organizm. Powinniśmy ostrożniej dobierać sobie lekarzy i kliniki, by móc świadomie decydować o swoim zdrowiu.

TERESA SUTOWICZ

Jest licealistką i realizuje program rozszerzony między innymi z historii oraz języka polskiego. Szczególnie interesuje się kulturą Węgier, ich językiem i historią. Najchętniej porusza tematy społeczne, historyczne lub dotyczące Idei.

Za:  https://kierunki.info.pl/2017/06/13027/