Już wkrótce nastąpi wzrost przemocy związany ze
społeczną frustracją i pogorszeniem się warunków ekonomicznych, czyli
utratą części zarobków, bezrobociem oraz walącymi się kredytami. Jak
zacznie wzrastać przemoc, to władza będzie musiała na to reagować, a ona
ma do dyspozycji bardzo niewiele narzędzi, oprócz wdrażania własnych
systemów opresji, także tych miękkich, polegających na kontroli i
nadzorze - Jarosław Lipszyc z Fundacji Nowoczesna Polska powiedział nam,
dlaczego powinniśmy się obawiać różnych form inwigilacji ze strony
państwa.
* Jarosław Lipszyc przewiduje, że
strach sprawi, że społeczeństwo przyzwyczai się do rozwiązań, które
dzięki nowoczesnym technologiom dają państwu ogromną wiedzę o
konkretnych obywatelach. Państwo oferuje nam złudne poczucie
bezpieczeństwa, tak naprawdę ograniczając prawa człowieka.
"Psychologicznie przesunęliśmy tę granicę, bo zgodziliśmy się na
restrykcje" - zauważa.
* Rozmówca widzi także potencjał do tego, by po zakończeniu pandemii w kraju wybuchła przemoc, która
jest absolutnie nieunikniona w sytuacji zamknięcia społeczeństwa w
przymusowym areszcie domowym: "Nie jestem optymistą, biorąc pod uwagę
skalę wyzwań, które nas czekają. Nie idealizowałbym ludzi" - mówi.
* Lipszyc zauważa także, że pandemia
pokazała nierówności społeczne: "Restrykcje są niesłychanie klasowe. Nie
cierpimy wszyscy równo" - zdaniem naszego rozmówcy klasa średnia i
wyższa ma dużo lepsze warunki do izolacji niż przedstawiciele klasy
pracującej.
Koronawirus i inwigilacja
Zróżnicowane metody walki z koronawirusem w różnych krajach rodzą pytania o wykorzystywanie pandemii COVID-19 do umacniania władzy politycznej oraz wprowadzania kolejnych systemów inwigilacji obywateli.
W Chinach uruchomiono np. specjalną aplikację,
z pomocą której każdy mieszkaniec wyrabia sobie własny kod QR połączony
z paszportem. Przed wejściem do urzędu czy metra kontrolerzy proszą o
jego wyświetlenie. Zielony kolor oznacza, że osoba nie jest "ryzykowna",
z kolei pomarańczowy powoduje ograniczenia w poruszaniu po mieście.
Rząd Korei Południowej także monitoruje telefony
komórkowe obywateli, a lokalizację zakażonych COVID-19 lub potencjalnych
nosicieli można podglądać na publicznie dostępnej mapie. Władze kraju
gromadzą również dane pochodzące z kart płatniczych, a także z
przeprowadzanych z chorymi wywiadów lekarskich. Wszystko po to, by mapa
udostępniana mieszkańcom była możliwie dokładna i aktualna. Takie metody
nie są jednak stosowane tylko w Azji. Mówi się, że do uruchomienia
systemu cyfrowego monitoringu obywateli szykuje się także prezydent
Rosji. Ma on m.in. pobierać dane z telefonów komórkowych, analizować
wyciągi z kart kredytowych oraz gromadzić materiały z monitoringu
miejskiego.
Nowa aplikacja,
która pokaże, czy potencjalnie mieliśmy kontakt z zarażonym
koronawirusem, wkrótce ma się pojawić też w Polsce, a operatorzy
komórkowi już teraz są zmuszeni do przekazywania władzy pewnych
informacji na nasz temat. O tym, czy należy się tego wszystkiego
obawiać, postanowiłem porozmawiać z Jarosławem Lipszycem, prezesem
Fundacji Nowoczesna Polska, której celem jest działanie na rzecz
powszechnego prawa do korzystania z informacji oraz wolności słowa i
komunikacji, szczególnie w mediach cyfrowych.
Michał Bachowski: Mówi się, że w opanowaniu epidemii
koronawirusa w Chinach i w Korei Południowej pomogła ścisła kontrola
mobilności obywateli, także cyfrowa. Czy w naszym regionie też możemy
się spodziewać podobnych rozwiązań?
Jarosław Lipszyc: Wbrew pozorom to
nie dotyczy tylko Azji. W całym świecie zachodnim widać podobny trend.
Godzimy się z tym, że pewne swobody i prawa obywatelskie, którymi się
cieszyliśmy, w obliczu epidemii muszą ulec zawieszeniu. W tej pierwszej
fazie epidemii koronawirusa, kiedy główną emocją społeczną był strach
przed nieznanym, spodziewaliśmy się najgorszego. Ludzie, którzy się
boją, są bardzo skorzy do tego, żeby próbować się chronić przed
zagrożeniem za wszelką cenę. Właśnie dlatego większość Polaków tak łatwo
poddała się restrykcjom. To było szczególnie widoczne na początku,
kiedy realnych narzędzi egzekucji tych restrykcji przecież nie było.
Policja nie miała wytycznych, w ogóle nie wiedziała, co robić, a ludzie
sami z siebie zamknęli się w domach i zaczęli w nich siedzieć. To była
odruchowa reakcja związana ze strachem.
Jeżeli chodzi o narzędzia cyfrowe, to w Polsce
błyskawicznie pojawiła się kontrola mobilności społecznej w postaci
aplikacji Kwarantanna Domowa. Obserwowałem z niejakim zdumieniem, że
zarówno opinia publiczna, jak i środowiska eksperckie - z pewnymi
wyjątkami, bo np. serwis Niebezpiecznik był dość krytyczny - szybko
uznały, że wykorzystywanie tego typu narzędzi nadzoru nad
społeczeństwem, jest uprawnione. Nikt nie mówił, że obrona naszych praw i
swobód powinna polegać na tym, żeby takich narzędzi nie było albo
chociaż, żeby ich stosowanie było dobrowolne. Było tylko sprawdzanie,
czy te narzędzia są adekwatne do założonego celu. Innymi słowy,
sprawdzanie, czy one rzeczywiście kontrolują, jak się zachowujemy i czy
przypadkiem nie robią czegoś więcej. Organizacja pozarządowa, która w
celach działalności ma ochronę prywatności obywateli, ogłosiła tylko
stanowisko, że jeśli zmusimy obywatela do robienia sobie trzech selfie
dziennie, to później te selfie muszą być skasowane. A przecież już sam
akt zmuszenia obywatela do tego, żeby robił sobie zdjęcia biometryczne i
wysłał je do kontroli, jest niesłychanie opresyjny.
Czy epidemia zwiększy pokusy kontroli cyfrowej obywateli w świecie zachodnim?
One już się zwiększyły, a my już przesunęliśmy granicę tego, co jest
społeczne akceptowane jako właściwa forma nadzoru. Prawa i swobody
obywatelskie najczęściej nie są ograniczane, kiedy wszystko jest dobrze.
To prawie zawsze dzieje się w sytuacjach kryzysu. Po to właśnie są
różne stany nadzwyczajne ze swoimi licznymi restrykcjami oraz
czasowością, która jest istotą stanu wyjątkowego, stanu klęski
żywiołowej czy stanu wojennego. Wszelkie ograniczenia powinny być
wprowadzane wyłącznie w ramach określonych stanów nadzwyczajnych i
wyłącznie na określony czas. Tymczasem my już psychologicznie
przesunęliśmy tę granicę, bo zgodziliśmy się na restrykcje bez
ogłoszenia stanu nadzwyczajnego, a więc także bez z góry określonej
czasowości. To znaczy, że te prawa i swobody obywatelskie są w tej
chwili ograniczane w sposób trwalszy niż wynikałoby to z logiki stanu
nadzwyczajnego. To jest coś, czego ja się boję, a na pytanie, czy będzie
lepiej, odpowiadam, że lepiej już było.
Skoro dzisiaj to wydarzyło się przy koronawirusie,
to kiedy będą się działy kolejne straszne rzeczy, nie widzę powodu, żeby
było inaczej. Moim zdaniem w przyszłości czekają nas tylko straszne
rzeczy, chociażby potężny kryzys gospodarczy, z którym będą związane
duże niepokoje społeczne.
Jak duże?
To dopiero się okaże, bo to zależy także od
tego, jak władza tymi niepokojami będzie gospodarować. W jaki sposób
będzie organizować działania pomocowe dla znajdujących się w najgorszej
sytuacji albo zarządzać rosnącą przemocowością w życiu społecznym, która
jest absolutnie nieunikniona w sytuacji zamknięcia społeczeństwa w
przymusowym areszcie domowym. Ta sytuacja pokazała zresztą, jak w różny
sposób może wyglądać izolacja ze względu na podziały klasowe. Nagle się
okazało, że przedstawiciele klasy średniej i wyższej, którzy mają
działkę czy domek na wsi, wyjeżdżają tam, żeby pracować zdalnie w
dobrych warunkach lub po prostu odpocząć. "Słoiki", czyli ludzie z
awansu w pierwszym pokoleniu, też są w pewnym sensie wygrani, bo wielu z
nich uciekło do rodziny na wsi. Reprezentanci wielkomiejskiej klasy
pracującej i "infotariatu", czyli pracownicy korporacji, sklepów,
sektora usług itd., są natomiast uwięzieni w swoich blokach bez żadnej
szansy ucieczki. Te restrykcje są niesłychanie klasowe. Nie cierpimy
wszyscy równo. Dla tych, którzy mają np. M3 na warszawskim Targówku i
mieszkają tam w 4 czy 5 osób, ograniczenie swobody poruszania się z
zakazem wyjścia do pobliskiego parku przez ponad miesiąc jest znacznie
bardziej dotkliwe, niż dla kogoś, kto ma choćby niewielki ogródek. Część
tych zakazów pełni funkcję czysto represyjną. Przecież policja i
wojsko, wyrzucając ludzi z psami z parku Praskiego, nie pomagają walczyć
z epidemią. Ten pokaz siły jest jednak moim zdaniem ważny, bo służy
przygotowaniu zgody na inne narzędzia kontroli społeczeństwa. Dziś
Polacy boją się wyjść pobiegać czy przejechać się na rowerze, bo za to
grożą wielotysięczne kary (od 20 kwietnia parki zostały otwarte i można
uprawiać sport, jeśli to konieczne dla zachowania zdrowia psychicznego -
przyp. red.). Władza oczywiście wie, że nie da się zamknąć ludzi w
domach na zawsze. Jutro dowiemy się, że alternatywą dla siedzenia w domu
jest obowiązkowy nadzór elektroniczny realizowany przez nasze telefony
komórkowe. I wtedy społeczeństwo odbierze to jako złagodzenie
restrykcji, a nie poddanie nas radykalnemu, bezprecedensowemu nadzorowi.
Co z tym nadzorem dalej zrobimy, to jest oczywiście pytanie do władzy.
Nie możemy jednak zapominać, że mamy narastający z roku na rok kryzys
klimatyczny. Susza,
którą będziemy mieli w tym roku, nie jest czymś nowym, to jest nowy
stan klimatu Polski. Już w najbliższej dekadzie będziemy mieli naprawdę
gigantyczne problemy z wodą, co oznacza, że musimy zacząć np. całkowicie
przestawiać rolnictwo, bo inaczej stanie się kompletnie niewydolne.
Skala tych wyzwań jest ogromna. Koronawirus to jest nic w porównaniu z
tym, co nas czeka w nadchodzących latach. Pokusa, żeby zarządzać
społeczeństwem za pomocą coraz ostrzejszych środków kontroli i nadzoru
elektronicznego, będzie więc coraz większa.
Czy nasze społeczeństwo jest w stanie się
zgodzić na jeszcze większą kontrolę? Chodzi mi o rzekome różnice między
Wschodem i Zachodem. Zwykło się mówić, że nacje wschodnie są po prostu
dużo bardziej posłuszne i przyzwyczajone do różnych restrykcji.
Wszędzie tam, gdzie wspólnota jest nadrzędną wartością, czyli kultura stawia wyżej kolektyw nad jednostką, ludzie są bardziej podatni na różne formy nadzoru.
W krajach Zachodu, gdzie indywidualizm i wolność jednostki są stawiane
wyżej niż prawa i obowiązki wspólnoty, dzieje się to teoretycznie w
mniejszym stopniu. Prawda jest jednak taka, że jesteśmy do siebie
niesłychanie podobni. Ewolucyjnie jesteśmy gatunkiem społecznym. Tak
zbudowane są nasze mózgi. Nieustannie szukamy potwierdzenia tego, że
przynależymy do stada i nie zostaliśmy z niego wykluczeni. Mamy bardzo
dużą skłonność do poddawania się różnym zachowaniom zbiorowym, co
pokazuje też reakcja na koronawirusa.
Polacy niezależnie od wykształcenia, miejsca
zamieszkania czy poglądów politycznych, jednogłośnie zastosowali się do
tych odgórnie zaordynowanych restrykcji. Działamy tak niezależnie od
różnic kulturowych. Zachowywanie się tak, jak reszta stada, leży w
naszej naturze. Jest takie zdjęcie z głosowania w Sejmie nad
wprowadzeniem do Konstytucji PRL zapisu o przyjaźni ze Związkiem
Radzieckim. Wszyscy głosują za, a tylko poseł Stomma siedzi z opuszczoną
ręką. Z punktu widzenia psychologicznego to jest zachowanie na granicy
heroizmu. Jeżeli dominującą postawą będzie dostosowywanie się do różnych
restrykcji oraz akceptacja inwigilacji, to sprzeciw będzie niesłychanie
trudny. To będzie wyraz heroizmu każdego z osobna.
Co do zwiększonej kontroli, to tak naprawdę społeczeństwa zachodnie już
się na nią zgodziły, choć oczywiście w różnym stopniu. W Paryżu, żeby
wyjść z domu, trzeba wydrukować sobie oświadczenie, z jakiego powodu się
wychodzi i mieć je przy sobie do kontroli, a i tak nawet z nim nie
można się oddalać dalej niż jeden kilometr od miejsca zamieszkania. We
Włoszech ludzie są de facto zamknięci w aresztach domowych. Co będzie
dalej? Facebook już zaproponował wprowadzenie swoich narzędzi nadzoru
elektronicznego. Chodzi o to, by użytkownicy serwisu oznaczali swój
status koronawirusowy - zdrowy, zarażony, wyleczony. Następnie, ponieważ
aplikacja ma dostęp do naszej lokalizacji oraz kontaktów społecznych,
Facebook może bardzo precyzyjnie sprawdzać, z kim się widzieliśmy, gdzie
się spotkaliśmy itp.
Pewną nadzieję dają zalecenia Komisji Europejskiej, która podkreśla, iż
zasadą powinna być dobrowolność poddania się nadzorowi. Ta dobrowolność
może się jednak okazać iluzoryczna. Przecież, jeśli spojrzeć z pewnego
punktu widzenia, to już dziś każdy z nas ma przy sobie zawsze włączone,
nieustannie meldujące o swoim położeniu, wyposażone w mikrofon i kamerę,
indywidualne urządzenie śledzące. W gruncie rzeczy chodzi tylko o
doprowadzenie społeczeństwa do miejsca, w którym uzna, że władza ma
prawo korzystać z tych urządzeń. Jeżeli teraz zgodzimy się na
wprowadzenie takich rozwiązań dobrowolnie ze względu na walkę z
koronawirusem, to przecież zmienimy coś bardzo ważnego w świadomości
społecznej, przesuwając granice tego, co uważamy za normalne i
akceptowalne. Co będzie dalej, w obliczu tych wszystkich kolejnych
zbliżających się kryzysów? Pokusa wykorzystania tych narzędzi będzie
ogromna.
To są pytania, przed którym dziś stoi cały świat,
zresztą niezależnie od tego, kto aktualnie jest u władzy. Lewica,
prawica, liberałowie – te pokusy dotyczą wszystkich. W Polsce to
liberalna Platforma Obywatelska zaczęła ochoczo wdrażać różne narzędzia
elektronicznego nadzoru. To oni zlikwidowali anonimowe karty SIM na
telefon, a nie obecna władza. Dzięki temu tworzenie różnych narzędzi
kontroli społecznej jest dzisiaj dużo łatwiejsze, bo wszyscy mamy
telefony, które da się jednoznacznie przypisać do konkretnej osoby.
Mówię o tym, żeby pokazać, że te zmiany nie wynikają z programu
politycznego tej czy innej partii. One wynikają z potrzeb klasy
politycznej w ogóle.
Spotkałem się z opinią, że
społeczeństwo zachodnie jest tak przywiązane do swoich swobód, że w
pewnym momencie pojawi się duży opór.
Moim zdaniem społeczeństwo nie powie stop. Pamiętajmy o tym, że ludzie
są niesłychanie plastyczni i podatni na zmiany kulturowe. Wystarczył
jeden kryzys ekonomiczny, żeby wepchnąć Niemcy do ponurej i morderczej
dla części obywateli dyktatury faszystowskiej. Co gorsza, prawdopodobnie
był słabszy od tego, który nas czeka. Już teraz widać, że kryzys z 1929
roku i 2020 roku to są rzeczy co najmniej porównywalne. Te zmiany
oczywiście nie dzieją się z dnia na dzień, ale z roku na rok jak
najbardziej. Wielu z nas na własne oczy obserwowało przecież, jak
zaawansowane, wykształcone społeczeństwo jugosłowiańskie rzuciło się
sobie do gardeł, kiedy tylko zaczęło brakować zasobów i można się było
podzielić wzdłuż jakichś linii społecznych, politycznych, etnicznych czy
religijnych. Zresztą, to nie ma większego znaczenia jakich. Kiedy
zacznie brakować wody, żywności czy pracy, to podzielimy się wg takich
linii, jakie akurat będą. Polska jest krajem narodowościowo jednolitym,
ale nie zakładałbym w związku z tym jakiejś specjalnej solidarności
społecznej. Jeżeli nie podzielimy się po linii religijnej czy
narodowościowej, to podzielimy się po jakiejś innej. Potencjał do tego,
żeby wybuchła przemoc, jest zawsze. Nie jestem optymistą, biorąc pod
uwagę skalę wyzwań, które nas czekają. Nie idealizowałbym ludzi.
Wracając do narzędzi kontroli elektronicznej, to ten trend widać przecież nie tylko w Chinach, ale także w krajach europejskich, w których wartości demokratyczne mają znacznie dłuższą tradycję i teoretycznie powinni być dużo trwalsze. W pewnym sensie izolacja, której jest poddawane całe społeczeństwo zachodnie, jest jak eksperyment więzienny Zimbardo. Przy czym strażnikami póki co są głównie nasi przyjaciele, rodzina i sąsiedzi. To oni pilnują tego, czy ty jesteś w należyty sposób uwięziony. Ja obecnie przebywam u rodziców na wsi, z którymi widuję się w taki sposób, że podchodzimy do siebie najbliżej na trzy metry. Oni się boją, że przywieźliśmy z miasta koronawirusa. Ten strach jest oczywiście racjonalny, tylko jak on wpływa na więzi społeczne? Jestem przekonany, że moja rodzina to przetrwa, bo łączą nas silne więzi. Nie wszyscy mają jednak ten luksus. Ten eksperyment więzienny z całą pewnością przeorze społeczeństwo i będzie przeżyciem pokoleniowym dla ogromnej rzeszy młodych ludzi. To doświadczenie uwięzienia zbuduje także poziom społecznej zgody na nadzór i inwigilację. Dla wielu to będzie nowa normalność.
Jeżeli od tego będzie zależało normalne funkcjonowanie, to może
dobrze, że nie powiemy stop? W końcu w Chinach i w Korei Południowej
narzędzia kontroli cyfrowej pomogły opanować rozwój epidemii.
Absolutnie nie powinniśmy się na to zgadzać i
istnieje ku temu kilka bardzo ważnych powodów. To nie jest nic nowego,
że w krajach autorytarnych, w których obywatele są ściśle kontrolowani i
pozbawieni dużej części swobód, pewne problemy społeczne można
rozwiązywać skuteczniej. Generalnie rzecz biorąc, kraje autorytarne mogą
sobie pozwolić na bardziej zdecydowane działania w kryzysowych
sytuacjach właśnie dzięki temu, że są autorytarne. To nie oznacza
jednak, że automatycznie powinniśmy się godzić na ograniczanie naszych
swobód, bo to będzie miało bardzo złe skutki. Jeżeli historia XX wieku
czegokolwiek nas uczy, to tego, że pomimo swoich różnych wad, demokracja
jest najlepszym znanym nam systemem. Benjamin Franklin powiedział
kiedyś, że ci, którzy poświęcają fundamentalne wolności dla tymczasowego
bezpieczeństwa, nie zasługują ani na wolność, ani na bezpieczeństwo
oraz zarówno wolność, jak i bezpieczeństwo ostatecznie stracą. To jest
moim zdaniem kwintesencja tego, dlaczego powinniśmy uważnie patrzeć,
jakie formy nadzoru społecznego są wdrażane i stanowczo przeciwko nim
protestować.
Jedną z rzeczy, która jest dla mnie papierkiem
lakmusowym intencji ustawodawcy, jest zasada dobrowolności, tj. czy
stosowanie różnego rodzaju narzędzi jest przymusowe. Tym się różni
dyktatura od wspólnoty, że wspólnota zakłada naszą własną podmiotowość i
odpowiedzialność. Tymczasem ta kwestia nie pojawia się ani w tezach
politycznych opozycji, ani nawet w stanowiskach organizacji
pozarządowych, które dbają o nasze prawa cyfrowe. Dla mnie to znak, że
psychologicznie tę walkę o dobrowolność tak naprawdę już przegraliśmy.
Jako społeczeństwo najwyraźniej tego nie chcemy. Wolimy, żeby władza
działała skutecznie i chroniła nas przed zagrożeniami.
Uważam też, że zbyt rzadko rozmawiamy o czymś, co
ja nazywam prawem do wykluczenia cyfrowego, czyli do niekorzystania z
urządzeń elektronicznych. To prawo jest bardzo ważne, a powodów, dla
których ludzie nie powinni, nie mogą bądź nie chcą korzystać z urządzeń
cyfrowych, jest bardzo wiele. Niektórzy się zestarzeli i nie potrafią
już się efektywnie uczyć, inni kiepsko widzą albo mają niesprawne palce.
Ktoś może też mieć niskie IQ, co przecież nie odbiera prawa do życia.
Inni po prostu są uzależnieniu od internetu - to jest mój przypadek, ja
tak naprawdę powinienem być odcinany od urządzeń elektronicznych. Czy w
związku z tym teraz mam dostać dokument od lekarza potwierdzający, że
mnie nie wolno poddawać nadzorowi elektronicznemu? W Chinach ludzie nie
mają tego komfortu, muszą obowiązkowo nosić ze sobą komórkę, żeby
podróżować i móc wylegitymować się swoim statusem społecznym i
zdrowotnym.
Czy wprowadzenie systemu nadzoru cyfrowego byłoby trudne w Polsce?
Kiedyś miałem okazję być na krótkiej
konferencji prasowej ministra cyfryzacji dotyczącej pomysłów na
wprowadzenie kontroli dostępu do stron pornograficznych. Dziennikarz
zadał pytanie o prywatność i minister żartując, powiedział coś w stylu:
"proszę pana, ja nie potrzebuję żadnych nowych narzędzi, żeby sprawdzić,
z kim pan rozmawia, z kim pan się widuje i na jakie strony internetowe
pan wchodzi”. Dziennikarze się roześmieli, a przecież to jest prawda.
Już dziś władza może efektywnie i bez pozostawiania śladów sprawdzić, na
jakie strony wchodzimy, czy oglądamy porno lub uprawiamy hazard, krótko
mówiąc, jakie mamy słabości. A przecież wszyscy mamy jakieś słabości,
które można przeciwko nam wykorzystać. Im więcej naszego życia
przenosimy do internetu, tym bardziej odsłonieni jesteśmy przed innymi i
co za tym idzie bezbronni. Żyjemy w czasach, w których tylko paranoicy
przetrwają, jak mawiał Piotr Waglowski, znany prawnik zajmujący się
internetem.
Nasze indywidualne urządzenie śledzące nieustannie monitoruje, gdzie
jesteśmy, nawet jak mamy wyłączoną lokalizację, bo przecież logujemy się
do masztów. Jeżeli korzystamy z sieci społecznościowych, to siatka
naszych kontaktów jest też doskonale widoczna. Facebook z pewnością
udostępnia te dane służbom amerykańskim, które z pewnością udostępniają
je służbom polskim itd. Myślę, że to dotyczy wszystkich innych sieci
społecznościowych. Moi znajomi Rosjanie śmieją się, że jeżeli chcą ukryć
jakąś informację przed FSB, to korzystają z Facebooka, a jak chcą ukryć
jakąś informację przed CIA, to korzystają z VKontakte. Dodatkowo nasze
numery telefonów nie mogą być anonimowe. Infrastruktura do pełnej
inwigilacji jest więc już praktycznie gotowa. Przez ostatnią dekadę
także rozwiązania legislacyjne - zarówno w Polsce, jak i za granicą -
szły w takim kierunku, żeby ta infrastruktura, którą często budują
prywatne firmy, znalazła się na usługach państwa.
Gdybym miał dzisiaj powiedzieć, co należy w związku z
tym zrobić, to polecałbym natychmiastowe zlikwidowanie telefonu
komórkowego. Jeżeli już musimy go mieć, to lepiej wyposażyć się w jakiś
najprostszy model służący wyłącznie do wysyłania SMS-ów i wykonywania
rozmów telefonicznych. Oczywiście, ktoś nadal może mieć wgląd w te
wiadomości i rozmowy, może też sprawdzać lokalizację przez logowanie się
do BTS-ów, ale przynajmniej nie będzie mógł nam zainstalować różnych
aplikacji, które tę inwigilację posuną o kilka kroków dalej. Rekomenduję
też wszystkim wykupienie dobrego VPN pozwalającego na anonimowe
korzystanie z internetu. Najlepiej od firmy zarejestrowanej w kraju,
który nie jest z nami zaprzyjaźniony. No i polecam jeszcze korzystanie z
szyfrowanych kanałów komunikacji, kiedy tylko jest to możliwe. Zamiast
SMS-ów – Signal lub Telegram. Zamiast Skype i Zoom - Jitsy.
Oczywiście, to wszystko stanowi spore wyzwanie.
W naszych czasach walka o prywatność oznacza także mniej lub bardziej
świadome wykluczenie się z części życia społecznego. To jest poważny
koszt. Czy zbiorowość będzie chciała te koszty ponieść? Myślę, że nie.
Do zapewnienia sobie prywatności będą zdolne jednostki - ludzie bardzo
bogaci albo bardzo zdeterminowani.
Jakie są zagrożenia, jeżeli pewne
ograniczenia i narzędzia kontroli zostaną z nami na dłużej.
Powiedzieliśmy już sobie o ewentualnych problemach z podróżowaniem albo
manifestowaniem, co jeszcze?
Już dzisiaj mamy do czynienia z sytuacją
poniekąd absurdalną. Przeciętny obywatel, który ma objawy grypy, musi
zadać sobie pytanie, czy w ogóle to zgłaszać. Jeżeli odpowie na nie
twierdząco, to zostanie objęty obowiązkową kwarantanną. Następnie może
sobie wybrać, czy chce, żeby kontrolował go dzielnicowy, czy woli
zainstalować specjalną aplikację, robić sobie biometryczne zdjęcia w
ciągu 20 minut od otrzymania SMS i także poddać nadzorowi swoje kontakty
społeczne. Naruszenie tych warunków de facto grozi mu bankructwem, bo
mało kogo stać na to, żeby wyjąć z kieszeni 30 tys. zł i po prostu
zapłacić. Co jest do zyskania? Niewiele. Przecież nikt choremu nie
pomoże, chyba że będzie w stanie wymagającym leczenia szpitalnego. Nikt
nie pomoże mu zrobić zakupów,
nie pocieszy rozmową, nie umożliwi bezpiecznego wyjścia na świeże
powietrze. Czyli jest bardzo wiele argumentów za tym, by nie poddawać
się kwarantannie, i bardzo mało za tym, żeby się poddawać.
Celem tak zorganizowanej kwarantanny nie jest pomoc tej osobie, tylko
ochrona reszty społeczeństwa przed potencjalnym zagrożeniem, jakim jest
ta osoba. Można z góry przyjąć, że wszystkie kolejne narzędzia nadzoru
będą oparte na tej samej zasadzie. Innymi słowy, to zawsze będą
narzędzia, które działają na naszą osobista szkodę w imię szerzej
pojętego dobra społecznego. Tym dobrem dzisiaj będzie spowolnienie
rozwoju pandemii, jutro może nim być dobro polityczne, np. utrzymanie
się u władzy. Czasami trudno będzie odróżnić jedno od drugiego. Czy
zapobieganie radykalnym niepokojom społecznym jest słuszne, czy nie? Z
pewnego punktu widzenia może się okazać, że jako zbiorowość uznamy
zamordyzm za dobry, bo to będzie lepsze od mordowania się nawzajem na
ulicach. Jeżeli natomiast chodzi o dobro jednostki, to w zasadzie nie
widzę możliwości, żeby ono było respektowane. Jest tylko jedno
społeczeństwo, które spostrzegło to zagrożenie. Tym społeczeństwem jest
Szwecja, która uznała, że spowolnienie rozwoju pandemii jest mniej
groźne, niż naruszenie podstawowych praw obywatelskich. Nie mieszkamy
jednak w Szwecji. Uważam, że wykluczenie się z systemu nadzoru na jak
najwcześniejszym etapie, jest w interesie każdego z nas. Osobiście
zamierzam z wszelkimi formami inwigilacji mojej osoby walczyć – jeśli
się nie da na poziomie politycznym, to indywidualnie.
eżeli pytamy, co może się stać, kiedy pewne
ograniczenia i narzędzia kontroli wprowadzone w ramach walki z
koronawirusem, zostaną z nami na dłużej, to naprawdę nie trzeba patrzeć
daleko w przyszłość. Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się w Chinach
czy w Rosji. Ten drugi kraj jest o tyle ciekawym przypadkiem, że jest
nam dość bliski kulturowo. Przecież autorytarne rządy Putina były
możliwe do wdrożenia dzięki temu, że przez całe lata 90. Rosja była
pogrążona w gigantycznym kryzysie ekonomicznym. To wystarczyło, żeby
zbudować warunki do stworzenia dyktatury. Kryzys ekonomiczny w skali
globalnej właśnie się zaczyna. Z całą pewnością dyktatura będzie jedną z
nielicznych odpowiedzi na zapaść, jakie państwa będą miały i wiele z
nich się na nią zdecyduje. Czy wśród tych krajów będzie Polska, to w
dużej mierze zależy od nas. Warunki z całą pewnością zaistnieją. Nie
stawiam tezy, że tę dyktaturę zbuduje PiS. Żeby zbudować dyktaturę,
trzeba mieć ileś różnych narzędzi, których partia rządząca obecnie
jeszcze nie ma. Kryzys uderzy w Polskę pod koniec tego roku i będzie
trwał bardzo długo. Wybory są za trzy lata i myślę, że jeśli nie zostaną
sfałszowane , to PiS je przegra, bo nie zdąży skoncentrować władzy i
wziąć społeczeństwa za pysk. Czy dyktatura będzie prawicowa czy
lewicowa, konserwatywna czy postępowa, to z punktu widzenia logiki
jakichś wydarzeń w zasadzie jest wszystko jedno. W historii cywilizacji
partie ze wszystkich stron sceny politycznej w podobnym stopniu
wykazywały zdolność do tworzenia dyktatur.
Czego nie można robić w takich dyktaturach?
Praktycznie zawsze radykalnie obniża się jakość
życia. Następuje likwidacja klasy średniej i podział społeczeństwa na
oligarchię, która ma się doskonale, urzędników i popleczników systemu
oraz wszystkich innych, którzy są poddawani wyzyskowi. To jest cecha
absolutnej większości dyktatur. Pod tym względem chyba tylko Związek
Radziecki był ewenementem, bo tam elity władzy cierpiały prawie tak
samo, jak zwykli obywatele.
W dyktaturach zawsze ograniczana jest też
wolność słowa, zarówno na twardo, jak i na miękko. W Chinach każdy może
napisać, co myśli, najwyżej potem nie dostanie kredytu na mieszkanie. A
jak będzie dalej pisał, to zniknie na jakiś czas w obozie reedukacyjnym.
Przykład rosyjski również pokazuje, że naprawdę nie trzeba jakoś bardzo
radykalnie ograniczać wolności słowa, żeby np. uniemożliwić zmianę
władzy. Wystarczy ją zmniejszyć tylko trochę, uniemożliwiając łączenie
się ludzi w grupy, które będą miały potencjał polityczny. Przecież w tym
wszystkim tak naprawdę chodzi tylko o to, żeby władza była
niezagrożona.
Poznałem w Rosji niesłychanie ciekawego
człowieka. To szef komitetu wyborczego Aleksieja Nawalnego z
Nowosybirska, który regularnie część roku spędza w więzieniu, gdzie jest
zamykany pod różnymi pretekstami. Jego organizacja zajmuje się m.in.
monitorowaniem kar wynikających z różnych paragrafów związanych z
wolnością słowa. Mają bazę danych, która pokazuje, że za napisanie
czegoś na portalu społecznościowym jest np. grzywna, a za coś innego dwa
tygodnie więzienia. Zapytałem go, czy ludzie przysyłają im informacje
na ten temat, bo nie wiedziałem, skąd je mają. On odpowiedział, że to są
oficjalne dostępne informacje. Sądy w Rosji są scyfryzowane i wszystkie
wyroki, które zapadają, są podawane do publicznej wiadomości razem z
paragrafami. Innymi słowy, jawność życia publicznego jest w tym kraju
elementem systemu opresji. Jeżeli więc ktokolwiek miał przekonanie, że
społeczeństwo zaprotestuje, kiedy zaczniemy ujawniać pewne działania, co
długo było popularnym poglądem w środowisku organizacji pozarządowych,
to się mylił. Przykład rosyjski pokazuje, że ta jawność nie jest czymś,
czego władza się boi, wręcz przeciwnie, jest efektem, który chce
osiągnąć. Obywatele mają wiedzieć, że tego typu rzeczy są nadzorowane i
karane. Po co? Żeby ręka nad klawiaturą im zadrżała. Żeby przestali
wykonywać określone działania. Żeby bali się idiotycznego wyroku
pozbawienia wolności na tydzień, który wpłynie na ich biznes lub zostaną
przez niego wyrzuceni z pracy, bo nagle stracą zaświadczenie o
niekaralności. To moim zdaniem pokazuje, w jaki sposób kraje
demokratyczne mogą ewoluować w kierunku tak lub inaczej skonstruowanej
dyktatury. Zwróćmy uwagę na to, co się dzisiaj dzieje w Polsce. Te
informacje prasowe, że ktoś dostał 12 tys. zł grzywny za picie piwa w
parku albo jazdę na rowerze po bulwarach. Przecież one nie są
nagłaśniane po to, żeby napiętnować władzę, tylko żeby przestraszyć
ludzi. To jest podstawowy powód. Po to właśnie te mandaty zostały dane.
Epidemia koronawirusa spowodowała, że mechanizmy, o których mówię,
zaczynają być widoczne także w naszym kraju.
Nie można bezkosztowo, nie zmieniając trwale
społeczeństwa, odebrać prawa do prywatności i tajemnicy. To do nas
wróci, zarówno do każdego indywidualnie, jak i do zbiorowości. Już
wkrótce nastąpi wzrost przemocy związany ze społeczną frustracją i
pogorszeniem się warunków ekonomicznych, czyli utratą części zarobków,
bezrobociem oraz walącymi się kredytami. Lato będzie gorące i spędzimy
je w zamknięciu. Większość naszych mieszkań nie ma klimatyzacji, więc
nawet nasza fizjologia będzie tutaj zwiększać liczbę i temperaturę
konfliktów społecznych. Jak zacznie wzrastać przemoc, to władza będzie
musiała na to reagować, a ona ma do dyspozycji bardzo niewiele narzędzi
oprócz wdrażania własnych systemów opresji, także tych miękkich,
polegających na kontroli i nadzorze. Obawiam się, że to jest ścieżka,
którą pójdziemy już w najbliższych miesiącach.