wtorek, 30 czerwca 2020

Matuszewski: Raz jeszcze przeciwko głosowaniu


 

       Kilkukrotnie już wypowiadałem się na temat wyborów i uzasadniałem decyzję o nieuczestniczeniu w głosowaniach. Poniżej pozwalam sobie dodać kilka kolejnych powodów.
 
Jeżeli głosujemy – bierzemy udział w procesie stanowiącym fundament ustroju rujnującego obecnie całą Europę. W ciągu mniej więcej 80 lat swojej dominacji w życiu politycznym zmarnował on dorobek poprzedniego millenium. To po prostu fakt. A zatem wybierając tych, którzy podtrzymywać będą obecny marazm, głosujący przykłada rękę do tej destrukcji.

Głos oddany w wyborach to podtrzymanie teologicznej i politycznej utopii, zgodnie z którą władza pochodzi od ludu. Dla katolika stwierdzenie takie jest nieprawdziwe. Papież Leon XIII naucza: Co się tyczy władzy politycznej, to Kościół słusznie naucza, iż źródło swe ma ona w Bogu; znajduje tego Kościół bezspornie świadectwo w Piśmie świętym i w pomnikach starożytności chrześcijańskiej. Nie da się zresztą pomyśleć żadna inna doktryna bardziej zgodna tak z rozumem, jak z dobrem panujących i ludów? Oczywiście, że – jak czytamy dalej u Leona XIII: wybór tych, którzy mają rządzić państwem, może w pewnych wypadkach być pozostawiony woli i sądowi ludu, i że to bynajmniej nie sprzeciwia się ani nie narusza doktryny katolickiej. Albowiem podobny wybór wskazuje jedynie panującego, a prawa panowania mu nie nadaje: nie tworzy władzy zwierzchniej, a tylko stanowi, kto ją ma wykonywać. Tylko że współcześnie tego rozróżnienia się nie stosuje, a nawet się o nim nie pamięta, z kolei wola ludu uzasadni promowanie wszelkich moralnych wynaturzeń. Katolik nie może na to przystać. Nie wolno mu brać w tym udziału. Czym bowiem jest twierdzenie, że wszelka władza pochodzi od ludu, jeżeli nie postawieniem ludu w miejscu zdetronizowanego Boga? Głosując, legitymizujemy ten grzech.
 
Zresztą… proces wyborczy nie opiera się dziś na dobrze poinformowanej opinii, lecz na emocjach. Kampanie poszczególnych kandydatów przygotowane są pod najpłytsze i politycznie najmniej wyrobione umysły w kraju – tych niestety jest najwięcej. To tragedia demokracji. Jak zaś setki lat temu pisał Henri-Benjamin Constant de Rebeque: Dla człowieka, który chce zostać wybrany przez lud, głupcy są korporacją szacowną, bo zawsze stanowią większość.
 
Dotykamy tu jednej z największych politycznych herezji, na jakich opiera się współczesny proces wyborczy: przekonaniu o powszechnej równości. Tej mitycznej, utopijnej, jakkolwiek nijak się mającej do rzeczywistości równości wszystkich ze wszystkimi. Po raz kolejny zadajemy tu sobie owo archetypiczne niemal pytanie:  czy głos profesora nauk politycznych ma tę samą wagę, co głos niewykształconego pijaka spod sklepu? Dla demokraty – oczywiście. Dla mnie – nie. Powiem więcej: porównanie tego typu mnie obraża, wiem bowiem, że nie jestem równy swoim przełożonym lub ludziom znacznie od siebie mądrzejszym, ale też nie poczuwam się do równości z tymi, których poziom umysłowy i walory moralne stoją znacznie poniżej moich.  Twierdzę zatem, że głosując – zgodziłbym się na to równanie w dół. Tym bardziej, że – o czym wspomniałem wyżej – osób niewyrobionych politycznie zawsze będzie więcej, nimi natomiast łatwiej manipulować przy pomocy obietnic nie do spełnienia lub emocji. To oni, nie rozumiejąc konsekwencji swoich politycznych decyzji,  wybiorą tego, kto najładniej się uśmiechnie i najwięcej obieca. Czyli ilość przeważy nad jakością, którą w tym wypadku jest głos politycznego rozsądku.
 
I tu pojawia się pytanie: czy głosując wiedząc, że jestem okłamywany lub manipulowany, nie oszukuję sam siebie? Czy nie zaprzeczam poczuciu własnej godności i honoru? Czy nie poddaję dobrowolnie własnej inteligencji i rozumu w wątpliwość, lub też – czy darów tych świadomie nie odrzucam? Wszyscy wiemy, że klasa polityczna AD 2020 to mieszanka niekompetencji, interesów i partyjnych powiązań. A jednak dajemy tym ludziom legitymację – głosując. Nie tylko pozwalamy się oszukiwać, lecz bierzemy w procesie oszukiwania nas udział. Akceptujemy kłamstwo i uznajemy je za dobrą monetę.
 
Przykład najprostszy: kandydat na prezydenta obiecuje podniesienie minimalnej pensji. Jakże piękny pomysł… Tyle, że to kłamstwo w żywe oczy, gdyż prezydent w Polsce nie może niczego zmienić, nie ma bowiem żadnej władzy wykonawczej. Przysługuje mu wprawdzie prawo zgłoszenia projektu ustawy, ale co się z tym projektem stanie – o tym zadecyduje Sejm i gra interesów na czele z tą siłą polityczną, która akurat ma większość. Ale mimo to kandydat obiecał – wiedząc, że nijak nie będzie mógł swej obietnicy otrzymać. Jeżeli na niego zagłosuję, to znaczy że dam jego kłamstwu zielone światło, zaakceptuję je i uznam za normę. Ergo – uznam za normę oszukiwanie siebie. A takich kłamstw są setki; wygłasza się je po każdej stronie sceny politycznej i w imieniu każdego kandydata. Po wyborach lud nie ma oczywiście realnego wpływu na nic. Nikt bowiem, kto zależy od powszechnego głosowania, nie jest tak głupi, by potem pytać masy o opinię.
 
Głosując – urągam więc sam sobie.
 
Tego czynić nie chcę, zwłaszcza, że brnięcie w utopie nigdy nie kończy się dobrze, z kolei demokracja jest jedyną polityczną utopią, którą na trwałe wprowadzono w życie. Szkód, jakie wyrządziła w gmachu naszej cywilizacji, oszacować już nie sposób. Ja, mając tego świadomość, w podtrzymywaniu tego, jakże szkodliwego, ustroju, udziału nie biorę – i do tego samego namawiam.
 
Mariusz Matuszewski