niedziela, 20 sierpnia 2023

Marcin Skalski: Nie płakałem po Robercie Winnickim

 

             Robert Winnicki zrezygnował z ubiegania się o mandat poselski w przyszłej kadencji Sejmu. Tym samym zakończyła się kariera polityczna tego działacza, którego sposób postępowania stanowić powinien memento dla kolejnych kandydatów na liderów narodowców. Samemu Winnickiemu należy się przy tym uczciwe podsumowanie jego kariery, co niniejszym uczyńmy wspólnymi siłami.

Zaznaczmy przy tym – wbrew oficjalnie rozpowszechnianym wersjom, Winnicki nie miał żadnego „zawału”, zaś prawdziwe przyczyny jego odejścia z polityki są doskonale znane zarówno Krzysztofowi Bosakowi, jak i Grzegorzowi Braunowi, a także najprawdopodobniej Sławomirowi Mentzenowi oraz Januszowi Korwinowi-Mikke. Muszą bowiem Państwo wiedzieć, że niżej (czy też wyżej, bo w tytule) podpisany zalicza się do osób bardzo dobrze poinformowanych w tej kwestii przez kilka niezależnych źródeł. Nieprawdą jest zarazem istnienie nagrań, mających być dla Winnickiego kompromitującymi.

Niżej/wyżej podpisany zalicza się jednak także do osób, które nie chcą robić Robertowi Winnickiemu krzywdy – mimo bycia „ofiarą” (słowo na wyrost, ale o inne w tym wypadku trudno) jego małostkowości. Nie dowiedzą się więc Państwo z tego tekstu, dlaczego Robert Winnicki naprawdę odszedł z polityki. Jeśli wspomniany były polityk to czyta – to niech ta dyskrecja będzie dla niego dowodem, że da się obyć bez mściwości i małostkowości, a zwalczanie go nigdy nie miało wymiaru osobistego. W ten właśnie sposób podsumujmy zakończoną już karierę Winnickiego. Niech każdy przy tym sam przeanalizuje, który z liderów Konfederacji życzył Winnickiemu „powrotu do zdrowia”, a który taktownie milczał. Wszystko jest dostępne w Internecie.

Robert Winnicki był tym z działaczy, który „oszukał przeznaczenie” i wprowadził do Sejmu narodowców po katastrofie Ligi Polskich Rodzin w 2007 roku. Było to wydarzenie tak spektakularne, że ówczesny lider LPR i również będący dziś byłym politykiem Roman Giertych do dziś odchodzi od zmysłów na wspomnienie o sprawcy swojej klęski, którego ma on w osobie samego Jarosława Kaczyńskiego. Dość dodać, że z tamtej ekipy LPR-u do parlamentu udało się wrócić jedynie Bosakowi i Chruszczowi, przy czym tego drugiego od 2019 w Sejmie już nie ma i pewnie nie będzie. Najwyraźniej Chruszcz to umysłowość zbyt skomplikowana, by powtórzyć drogę Andruszkiewicza, stąd brak szans na reelekcję choćby z list PiS-u, co już raz przecież skończyło się niepowodzeniem.

Winnicki ominął w międzyczasie różne rafy i wykorzystał szansę, jaką była popularność Pawła Kukiza, któremu narodowcy byli potrzebni do zbierania podpisów, ale i do wypełnienia list nazwiskami. Tym samym w 2015 roku Winnicki, wraz z kilkoma innymi osobami rekomendowanymi przez Ruch Narodowy, został posłem na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej.

Powyższe świadczy przy tym o dużych umiejętnościach organizacyjnych i mobilizacyjnych Winnickiego. Jako wieloletni współtwórca Marszu Niepodległości wykorzystał rozpoznawalność tej marki, by przekuwać słowa rzucane na wiecach w parlamentarny czyn. Ruch Narodowy z Pawłem Kukizem łączył przynajmniej do wyborów parlamentarnych klasyczny układ win-win.

Pierwsza kadencja Winnickiego to dość konsekwentne trzymanie się pryncypiów, czego nie można powiedzieć o pozostałych „narodowcach”. Mimo że po operetkowym stowarzyszeniu „Endecja” nie został ślad, to jego twórcy wcale nie utonęli, w większości rozbiegając się różnymi ścieżkami do PiS-u. Wówczas prezes Ruchu Narodowego pozostał sam, choć już wtedy pod znakiem zapytania stanęła zdolność Winnickiego do dobierania sobie politycznych towarzyszy o minimalnym choćby poczuciu lojalności.

Chwalenie pierwszej kadencji Winnickiego to nie tylko zachwalanie własnej pracy przez niżej/wyżej  podpisanego, bowiem dotychczas w tajemnicy utrzymywane było autorstwo części interpelacji poselskich Winnickiego przez piszącego te słowa. Zaliczała się do nich między innymi ta głośna o ogłoszonej publicznie pożyczce wysokości 4 mld złotych dla jednego ze wschodnich sąsiadów Polski, a dokładniej tego południowo-wschodniego, do niedawna opiewanego przez niemal wszystkie większe media.

Podsumowując, można ogólnie przyjąć, że z perspektywy kogoś, kto chciał przesuwać granice debaty publicznej w pewnych obszarach, współpraca z Winnickim układała się naprawdę dobrze. Pozostałe – samodzielne lub realizowane z kimś innym działania – były kompatybilne ze wspomnianymi wspólnymi aktywnościami politycznymi. Pojawiały się jednocześnie jakieś nieśmiałe kroki ku zmianie wektora debaty publicznej w stronę wniosku, że parcie do dającego się uniknąć konfliktu z Federacją Rosyjską jest brnięciem w ślepy zaułek. Winnicki planował bowiem powołanie polsko-rosyjskiego zespołu parlamentarnego, a jego twarzą miał być nieżyjący już Kornel Morawiecki.

Sytuacja zmieniła się po odnowieniu mandatu parlamentarnego z list Konfederacji. Nie chodzi tu jednak o to, że podpuszczał on – jak można wywnioskować – do internetowej wendetty przeciwko „skrajnie prorosyjskiemu Skalskiemu”, gdy ów Skalski opisał proces ideowego podporządkowywania Ruchu Narodowego libertarianizmowi ówczesnej partii KORWiN. Problemem było samo nawrócenie Winnickiego na religię „prostych i niskich podatków”, czym zatarł on ideowe oblicze Ruchu Narodowego, czyniąc zeń libertariańską przystawkę pod niezmienionym szyldem RN. Proste i niskie podatki wcale nie zbawią Polski – i Winnicki ze swoimi prawdziwymi poglądami musiał sobie zdawać z tego sprawę, ale to temat na osobny tekst.

Niemniej, dyskredytowanie dla obrony własnego interesu poglądów kogoś, czyje zapatrywania na dany temat Winnicki podzielał, świadczy o dość dużej małostkowości kandydata na lidera politycznego. Dziś nie ma potrzeby się rozwodzić nad meritum sprawy, gdy właściwie mamy już do czynienia z nieodwracalnym bankructwem linii politycznej tego typu oskarżycieli – bo i sprawy historyczne, i sprzeczność interesów gospodarczych, w tym interesów rolników, ujawniły prawdziwy stan relacji z południowo-wschodnim sąsiadem.

Publicystykę na odcinku ukraińskim można sobie więc raz na zawsze odpuścić, bo co jeszcze nie runęło w gruzy w idyllicznym obrazie wzajemnych stosunków, to lada chwila samoistnie i tak się zawali. Było to zresztą od początku do przewidzenia, wystarczyło trzymać się pewnych pryncypiów i metodologii suflowanej przez klasyków myśli narodowej. Dość dodać, że „wagnerowcy” na Białorusi i nerwowe ruchy wokół należącego do Federacji Rosyjskiej obwodu królewieckiego zweryfikowały nawet i tę niedorzeczną tezę o Ukrainie jako „buforze” od Rosji.

Jednak nawet w powyższym Robert Winnicki się nie popisał. Był on odpowiedzialny za linię piętnowania – tutaj posłużmy się parafrazami jego wpisów na Twitterze z lutego 2022 i późniejszych – „wołyńskich skurwysynów”, asekuranckiego zaznaczania, że „polskie interesy są ważne, ale Rosja musi przegrać”, podkreślania znaczenia „prawdy o Wołyniu, ale wspierania Ukrainy”. Jeśli bowiem coś innego wynika z linii Winnickiego, niż wymienione parafrazy, to polemika jest mile widziana.

Niemniej – jak niezbicie dowiodła tego rzeczywistość – wspomniane „ale” rozdziela za każdym razem dwa sprzeczne ze sobą postulaty. Nie da się „pomagać Ukrainie” i dbać o polski interes (bo jest jedynie alternatywa: albo – albo), a teoretycznie zwycięska Ukraina wcale nie poszłaby przecież Polsce na rękę  w jakiejkolwiek kwestii. Obecnie, w sierpniu 2023 roku, nie ma potrzeby tego udowadniać w świetle powszechnie znanych faktów. Co więcej, wbrew polskim interesom jest nie tylko wsparcie bezwarunkowe, nie tylko wsparcie warunkowe, ale w ogóle jakiekolwiek wsparcie Ukrainy. Możliwe, że swego czasu było inaczej jeszcze przed sierpniem bieżącego roku, ale teraz mamy do czynienia jedynie z ogromnym trwonieniem własnych zasobów, na czele z tymi militarnymi. Te zaś mogą Polsce się na własne życzenie przydać, chyba że rządowa propaganda straszenia „wagnerowcami” na Białorusi to typowe strachy na lachy. Zostawmy już jednak nieszczęsną Ukrainę i wróćmy do Winnickiego.

Winnicki poszedł wobec przewidywanego i ziszczającego się teraz biegu wypadków po linii najmniejszego oporu, nie przesuwał granic debaty publicznej w sposób uwzględniający partykularny polski interes. W efekcie Ruch Narodowy pod jego przywództwem stał się „narodową” odnogą atlantyzmu. Krzysztofowi Bosakowi pozostawił zaś partię nijaką, bez żadnej wyrazistej linii, do której nawet nie ma sensu się zapisywać, bo o „proste i niskie podatki” można walczyć u boku Mentzena, a dla realnie ideowych narodowców nie ma innej alternatywy, niż mająca swe wady, jak i zalety, „Korona” Grzegorza Brauna.

Ruch Narodowy nie jest nikomu do niczego potrzebny, a mimo zastępów działaczy nie wysuwa on do Sejmu niemal żadnych wyrazistych i charyzmatycznych kandydatów. Sam Winnicki zaś wyświadczył choćby taką przysługę niejakiemu Bąkiewiczowi, że zdefiniował on ruch i ideę narodową szeroko i nieostro na tyle, że wspomniany były szef Stowarzyszenia Marsz Niepodległości również może narodowcem się nazywać, a jednocześnie iść ramię w ramię z PiS-em. Dzięki takim jak Winnicki niektórzy nadal mogą wierzyć, że jedno z drugim nie jest sprzeczne. Najzabawniejsze przy tym, że w ramach „odpartyjniania Marszu Niepodległości”  w miejsce nominatów Bąkiewicza w zarządzie stowarzyszenia usadzono między innymi działaczy… partii Ruch Narodowy. Było to tym samym ostatnie polityczne zwycięstwo Winnickiego, które pokazuje przy okazji, jak bezwartościowym, zbędnym i wręcz szkodliwym teraz przedsięwzięciem jest sam odbywający się rokrocznie 11 listopada marsz. Właściwie – po co on komu?

Robert Winnicki nie jest już szefem Ruchu Narodowego i nie będzie posłem na Sejm RP. Jest to dobra wiadomość, choć chciałoby się, by towarzyszyły jej zupełnie inne okoliczności. Prawdopodobnie bowiem gdyby nie to, o czym wiedzą już liderzy jego partii, to Winnicki kontynuowałby karierę parlamentarzysty. Stało się inaczej, dlatego życzmy mu wszelkiej pomyślności w życiu rodzinnym oraz zawodowym, ale już poza polityką.

Marcin Skalski

Za:  https://konserwatyzm.pl/skalski-nie-plakalem-po-robercie-winnickim/