O jak przyjemnie, jak ciepło na
sercu, gdy wspominamy wielkość dawnej Rzeczypospolitej. A gdyby jeszcze
świetność wieku XVII mogła zostać uzupełniona tryumfami innej epoki –
byłoby cudownie. Tę piękną wizję oferują nam twórcy koncepcji Wielkiej
Lechii – rzekomego przedchrześcijańskiego imperium Polaków. Jednak – jak
powiedział starożytny tragik Ajschylos – „nie ma gorszego zła od
pięknych słów, które kłamią”.
Najlepszym dowodem brak dowodów
Pseudonaukowa koncepcja Imperium Lechickiego opiera się na kilku
fałszywych aksjomatach. Turbosłowianie przyjmują bowiem za pewnik, że
dowodem na prawdziwość ich twierdzeń jest… brak dowodów, zaś cała brać
zawodowych historyków uczestniczy w zawiązanym przed wiekami
antysłowiańskim spisku. Absurdalne? To dopiero początek!
Owe „niezbite dowody”, świadczące rzekomo o świetnej przeszłości
przedchrześcijańskiej Polski, miały zostać – zdaniem twórców
turbosłowiańskich teorii i ich wyznawców – zniszczone przez wrogów owej
potęgi. Ośrodkami nienawiści wobec Słowian mieli być Niemcy oraz ich
sojusznicy z Watykanu. Na szczęście w szczątkowej formie „dowody”
przetrwały do dziś. Przetrwały, mimo wielu wieków niszczenia ich przez
wszechwładne ośrodki, które miały siłę, aby zniszczyć potężne imperium
(sic!). Z tych okruchów dawnej świetności prawdziwi historycy mogą
rekonstruować prawdziwą przeszłość – twierdzą wielkolechici.
W tej istnej nawałnicy absurdu warto pamiętać, że wszystkie tego typu
koncepcje to czysta fantastyka, a nie historia rozumiana jako nauka.
Wielkolechickie twierdzenia nie są rozważane przez zawodowych badaczy
przeszłości (czy to historyków czy archeologów), gdyż turbosłowiańska
„rekonstrukcja” dziejów oparta jest na naiwnym, a bardzo często
nieuczciwym interpretowaniu źródeł – czy to zagranicznych, czy polskich,
zarówno wczesnośredniowiecznych, jak i późniejszych – a także
podpieraniu się publikacjami uznanymi bezsprzecznie za fałszywki udające
dokumenty średniowieczne.
Wielka Lechia w Piśmie Świętym?
Sztandarowym przykładem nieuczciwego podejścia turbosłowian do
przekazów historycznych jest ich reakcja na obecność słowa „Lechi” w
starotestamentalnej Księdze Sędziów oraz Księdze Samuela. Dla wyznawców
pseudonaukowych koncepcji słowa „Wybrali się następnie Filistyni, aby
rozbić obóz w Judzie, najazdy zaś swoje rozciągnęli aż do Lechi” (Sdz
15, 9) dowodzą istnienia – i to na kilkaset lat przed Chrystusem –
państwa o tej nazwie. Oczywiście państwa Lechitów, a więc Polaków.
Turbosłowianie ignorują jednak całkowicie zasady tłumaczenia,
wyjaśnienia tłumaczy oraz kontekst historyczny. Tymczasem w biblijnych
słowach o Lechi (Ramat-Lechi) chodzi o… miasto leżące w Ziemi Świętej.
Wspomina o nim Księga Sędziów oraz Księga Samuela, zaś hebrajska nazwa
(jako nazwa własna nietłumaczona) wiąże się z pokonaniem przez Samsona
tysiąca wrogów przy pomocy oślej szczęki. Chcąc przetłumaczyć nazwę
własną Ramat-Lechi uzyskalibyśmy po prostu Wzgórze Szczęki. Naukowa
refleksja nie przemawia jednak do turbosłowian, którzy pozostają przy
swoim.
Wszystko z niczego
Pseudonaukowa metoda piewców koncepcji Wielkiej Lechii – wolna od
pogłębionych refleksji i bazująca na prostych (a nawet prostackich)
skojarzeniach – z „sukcesem” stosowana jest także przy „analizie” innych
źródeł. Dlatego też w najważniejszej dla tego środowiska książce
(wydanej przez szanowane niegdyś wydawnictwo bez recenzji naukowej, za
to z ogromnym sukcesem komercyjnym) znajdziemy sięgający blisko 2
tysięcy lat przed Chrystusem spis władców rzekomej Lechii. Jeden z
królów, jak twierdzą turbosłowianie, miał panować 6 października roku
780 naszej ery przez 4 godziny. Zadziwiająca precyzja jak na „fakt”, że
niemal wszystkie „informacje” o historii Wielkiej Lechii zniszczyć miały
wszechwładne i nienawidzące Słowian ośrodki – Niemcy i Watykan.
Wszystko jest jednak możliwe dzięki żonglowaniu źródłami i
selekcjonowaniu ich w sposób niezwykle wybiórczy – pod tezę, opieraniu
się na wątpliwych „autorytetach” rodem z internetu (również rosyjskiego)
i ich twórczości, nieuzasadnionych naukowo próbach łączenia kultur
archeologicznych z etnosami, a także symulowaniu językoznawstwa poprzez
podpieranie się banalnymi skojarzeniami lingwistycznymi, a nawet
„poprawianiu” cytatów ze źródeł. Wygodne i łatwe do tworzenia
zmanipulowanych interpretacji są również wyniki badań genetycznych
poszczególnych populacji, zaś autorom zainteresowanym uzyskaniem
konkretnego efektu swoich „prac” nie przeszkadzają logiczne błędy,
zaprzeczanie samym sobie czy podkradanie dla rzekomej słowiańskiej
Lechii historii innych, bezapelacyjnie niesłowiańskich grup etnicznych.
I chociaż absurdalność wielkolechickich teorii aż bije po oczach, a w
sieci nie brakuje ludzi naukowo punktujących każdy fałsz
turbosłowiańskich mędrców, to tego typu poglądy zyskują coraz większy
poklask. Już dawno przestały być tylko epidemią polskiego internetu –
obecnie możemy już raczej mówić o pandemii!
Objawy wirusa Wielkiej Lechii
W skład Imperium Lechickiego – jak przekonują bez żadnych
historycznych dowodów turbosłowianie – wchodzić miały plemiona
niezaprzeczalnie germańskie (Wandalowie, Goci), irańskie (Sarmaci,
Scytowie, Alanowie) czy Wenedowie, których przynależność etniczna
pozostaje dyskusyjna. Słowem: wszyscy, którzy „nie załapali” się do
Cesarstwa Rzymskiego i na współczesnych mapach oznaczani są często
jednym kolorem jako funkcjonujący poza nim.
Doskonałym przykładem pseudojęzykoznawczych akrobacji jest natomiast
łączenie arabskiego słowa „allah” z… Polakami (przedrostek „al” oraz
„lah”, czyli Lechita – Polak). Podobieństwo – owszem, występuje, ale nim
związki się kończą. Wszak indoeuropejska i semicka rodzina językowa nie
mają źródłowych związków. Jednak nauka i pseudonauka chodzą swoimi
ścieżkami.
Dlatego też wyznawcy teorii o Wielkiej Lechii chętnie podpierają się
„Kroniką Prokosza” – dokumentem bezapelacyjnie fałszywym. Braku jego
autentyczności dowiedziono już w XIX wieku, zaś autorem tekstu nie był
żaden średniowieczny mnich Prokosz, a zawodowy XVIII-wieczny fałszerz
dokumentów i autor fikcyjnych genealogii rodów szlacheckich Przybysław
Dyjamentowski. Wiedza przegrywa jednak w starciu z ideologią, wszak
tekst „Kroniki” pasuje do z góry założonej teorii.
Tymczasem – wiemy to z historii Polski, ale też dziejów innych
narodów Środkowej Europy – pisma stylizowane na starożytne lub
wczesnośredniowieczne powstawały w czasach nowożytnych wcale licznie. Na
przykład ważną rolę w rozbudzeniu czeskiej świadomości narodowej
(poprzez „poprawienie” historii i położenie nacisku na heroizm przodków)
odegrały dwa XIX-wieczne falsyfikaty autorstwa Václava Hanki i Josefa
Lindy – „Rękopis królowodworski” i „Rękopis zielonogórski”. Z kolei
jeszcze w przedrozbiorowej Rzeczypospolitej na porządku dziennym było
tworzenie fantastycznych genealogii rodów szlacheckich, bowiem łączenie
przodków z wielkimi postaciami świata antycznego zaspokajało
megalomańskie ambicje. Tego typu utwory są w nauce przydatne jako źródło
do badania mentalności czasów nowożytnych, a nie dokumenty opisujące
przeszłość.
Również nienaukowe, niekonsekwentne i nieuczciwe jest podejście
wielkolechickich „autorytetów” do źródeł związanych swoją genezą z
Kościołem. Olbrzymia większość badań nad średniowieczną historią Europy
Środkowej opiera się na pracach ówczesnych biskupów i mnichów.
Wielkolechici – chociaż mówią o watykańsko-niemieckim spisku – chętnie
korzystają z tych dokumentów, a powoływanie się na opinię ludzi
powiązanych z rzekomą antysłowiańską koalicją w ogóle im nie
przeszkadza. A przecież, gdyby chcieli być konsekwentni i działać
logicznie, powinni z założenia odrzucać każdy przekaz wytworzony w kręgu
Kościoła. Gdy jednak z prac autorów katolickich można wyprowadzić
wygodną i użyteczną narrację (średniowieczni twórcy często powielali w
swoich utworach znane im z innych krajów legendy), biskupi nagle okazują
się dla turbosłowian… pisarzami godnymi zaufania.
Wielki Kirgistan
Spór o pochodzenie Słowian (koncepcja autochtoniczna lub
allochtoniczna) jest znany nauce od dekad i bez wątpienia mieści się w
granicach naturalnego ścierania się różnych poglądów. Problem zaczyna
się wtedy, gdy do koncepcji rozważanych przez historyków oraz
archeologów próbuje dołączyć się ideologię. Tak było w przeszłości, gdy
obie koncepcje służyły nie tylko opisaniu przeszłości i poznaniu prawdy,
ale również uzasadnieniu ówczesnej obecności bądź to Polaków, bądź
Niemców w zachodnich regionach naszego kraju. Z przyczyn politycznych (w
tym również antychrześcijańskich) teoria autochtoniczna była również
lansowana w PRL.
Dziś, chociaż historia starożytna ziem polskich nie jest już obiektem
zainteresowania polityków i polem pracy propagandzistów, nauka
dotycząca tego okresu ciągle cierpi z powodu pozanaukowego
zainteresowania nią. Ideolodzy Wielkiej Lechii niczym rzep psiego ogona
uczepili się teorii autochtonicznej, bowiem bez dowiedzenia obecności
Słowian w Europie Środkowej od tysięcy lat, nie sposób w ogóle mówić o
jakimś prastarym imperium.
Ostatnio z pomocą przyszła im na przykład genetyka – istnienie
dziedzicznych haplogrup i występująca dość często wśród Polaków
haplogrupa R1a1. Nagle, ni stąd, ni zowąd, grupy internetowych
zapaleńców i samozwańczych badaczy zaczęły wypowiadać się nie tylko w
dziedzinie archeologii, językoznawstwa czy historii, ale również
genetyki – i to w sposób stanowczy, widząc w popularności jednej
haplogrupy dowód potwierdzający ich teorie. I to pomimo faktu, że R1a1
występuje często nie tylko u Polaków (czy szerzej Słowian), ale również
narodów germańskich, mieszkańców Indii, Iranu, czy nawet
nieindoeuropejskich, bo ugrofińskich Węgrów i Estończyków oraz turskich
Kirgizów.
Wobec tego dlaczego haplogrupa R1a1 miałaby stanowić dowód na
istnienie akurat polskiego imperium, a nie na cywilizacyjny sukces
Wielkiego Kirgistanu i podbój Europy Środkowej przez ten turski lud? Być
może dlatego, że ów scenariusz – równie absurdalny co założenia
Wielkiej Lechii – mógłby nie znaleźć poklasku wśród tych spośród
turbosłowian, którzy, niczym niemieccy narodowi socjaliści, mówią o
związkach z… Ariami (nazistowską koncepcję ariozofii „rozwinęli” w
czasach upadku Związku Sowieckiego rosyjscy okultyści tworząc
„Ario-Słowian”).
Jednak opieranie prehistorycznych teorii na haplogrupach jest
wątpliwe pod względem naukowym również dlatego, że niełatwo o materiał
porównawczy. Ludność stojąca zarówno za archeologiczną kulturą łużycką
jak i kulturą przeworską praktykowała najczęściej pochówek w obrządku
całopalnym, co najzwyczajniej w świecie utrudnia lub nawet uniemożliwia
ich genetyczną identyfikację.
Po co ta cała Lechia?
Posiadanie narodowej historii liczącej 4 tysiące lat byłoby z
pewnością rzeczą przyjemną. Może nawet poznawane w szkole cywilizacje
starożytnego Bliskiego Wschodu oraz Imperium Rzymskie stałyby się dla
polskiego ucznia bliższe, gdyby opisowi wynalezienia pisma czy podboju
Galii przez Juliusza Cezara towarzyszyłyby wojny z przodkami Polaków.
Nie możemy jednak godzić się na fałsz oparty o słodkie kłamstewka
suflowane nam przez wielkolechickich ideologów, na fałsz, którego
rodowód łączyć można z teoriami niemieckich narodowych socjalistów oraz
rosyjskich okultystów.
Wszak kłamstwo ma zawsze krótkie nogi, a oparte na fałszu pokonywanie
pewnych kompleksów i poprawianie narodowego samopoczucia musi skończyć
się tragicznie. Szczególnie, że chcąc poczuć dumę, nie musimy sięgać do
absurdalnych i ociekających antyklerykalizmem koncepcji internetowych
pseudonaukowców. Mamy przecież ponad tysiąc lat fascynującej i ciągle
nie w pełni poznanej historii Polski i Polaków.
Michał Wałach