niedziela, 5 maja 2019

Polski ruch monarchistyczny – prof. Jacek Bartyzel

       Czy monarchiści polscy mogą zrobić coś praktycznego w celu ziszczenia swojego ideario? Zanim spróbujemy dać odpowiedź na to pytanie, dobrze będzie nie tylko, jak to już uczyniliśmy, oddalić pomysły niemądre, ale również dokonać rachunku (politycznego) sumienia z tego, co robiliśmy do tej pory.

Ruch monarchistyczny, odrodzony właściwie ex nihilo, jak Feniks na zgliszczach, na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku, złożony zresztą, co trzeba przypomnieć, prawie wyłącznie z ludzi bardzo wówczas młodych i obierający (co było uzasadnione) formułę metapolitycznych, formacyjnych klubów (pomijam tu oczywiście pajacowate partyjki, które tylko kompromitowały ideę), na odcinku praksis przyjął – mniej lub bardziej świadomie – strategię „entryzmu”, czyli wchodzenia do tzw. prawicowych partii politycznych w nadziei ich „rojalizacji” w dalszej perspektywie, a w bliższej przynajmniej integralnego „ukonserwatywnienia”. Największym zainteresowaniem cieszyły się wówczas ZChN, a jeszcze bardziej Unia Polityki Realnej (realizm, nawiasem mówiąc, nie był jej najmocniejszą stroną), co wydawało się naturalne choćby dlatego, że jej ekscentryczny lider raz po raz i publicznie deklarował, że sam jest monarchistą i chętnie portretował się w mundurze „regenta”.


Strategia ta okazała się kompletnym fiaskiem. To nie „upartyjnieni” monarchiści monarchizowali swoje partie, tylko sami się praktycznie republikanizowali. Przesiąkali tym, co w danej partii było jej specyfiką wynikającą z zakotwiczenia w liberalno-demokratycznej mentalności i rzeczywistości, w wypadku ZChN – na wskroś chadeckiego upodobania do gier i kombinacji parlamentarnych, w wypadku UPR – świeckiej dewocji „wolnego rynku”. Stawali się więc albo „politykami z zakrystii”, budującymi swoje kariery na sztamie z proboszczem, albo sekciarskimi talmudystami ślęczącymi nad „słowem objawionym” w pismach Misesa, Rothbarda czy innego proroka leseferyzmu. Kiedy przychodziło co do czego, czyli najczęściej wyborów, to monarchiści słyszeli: dobra, dobra, monarchię kiedyś wprowadzimy, ale teraz trzeba rozdawać ulotki, kleić plakaty i mówić do ludu o podatkach i ubezpieczeniach. Per saldo, ów „entryzm” kończył się „monarchizmem bankietowym” (notabene, dość typowym także dla monarchistów na Zachodzie), czyli brylowaniu partyjnych liderów na eleganckich bankietach i koncertach, wygłaszających miłe i gładkie toasty.
W konfiguracji zdarzeń, jaka w latach 1997-2001 wyniosła do władzy rząd AWS z premierem Jerzym Buzkiem, pojawił się jeszcze jeden wariant tej strategii, w postaci wejścia sporej grupy działaczy KZM, na czele ze śp. prezesem Arturem Górskim, do służby urzędniczej, w gabinecie politycznym premiera bądź poszczególnych ministrów, albo jako doradcy piszący na zamówienie różne ekspertyzy, których i tak zapewne nikt nie czytał. To zaangażowane było na tyle duże i widoczne, że jego blask na moment oślepił nawet postronnych. Pamiętam jak brazylijscy monarchiści z podziwem stwierdzali, że polski monarchizm jest polityczną potęgą, bo jego reprezentanci obsadzili kluczowe stanowiska w aparacie urzędniczym państwa i w każdej chwili mogą zorganizować na przykład spotkanie Książąt Domu Cesarskiego z polskim premierem. Czy w tym wchodzeniu do gabinetów administracji państwowej było coś złego? Broń Boże, dobrze jest przecież jeżeli w korpusie urzędniczym są dynamiczni, ideowi i przeniknięci etosem monarchicznym ludzie. Fałszywe natomiast było złudzenie, że wejście do aparatu biurokratycznego może przybliżyć choć na krok sprawę ustanowienia monarchii. Jak świat światem bowiem, nigdy żadna biurokracja nie zrobiła rewolucji, więc nie zrobi także kontrrewolucji, bo to jest sprzeczne z samą naturą biurokracji. Wyższy funkcjonariusz – dobrze jeśli kompetentny, wykształcony i uczciwy – jest sługą państwa takiego, jakie jest, a nie takiego, jakie być powinno. Właściwa mu elastyczność i apartyjność zarazem pozwala mu przejść do służby państwu nowego typu, jeśli ono się wyłoni, ale sam nigdy nie zrobi nic, aby to przyspieszyć.


A potem było już tylko gorzej. Rząd AWS stracił władzę, więc monarchiści zostali też wykurzeni z posad. Partie dawnej prawicy albo zniknęły, jak ZChN, albo – jak UPR – się rozdrobniły na skłócone nowe twory, w których nawet trudno się połapać. Ruch klubowy przeżywał wyraźny kryzys organizacyjny: niektóre kluby przestały w ogóle działać, ten największy, czyli KZM skurczył się tak, że też nie widać jego większej aktywności. Flagowe ongiś pismo monarchistyczne – „Pro Fide Rege et Lege” stało się periodykiem naukowym, a aktualny prezes KZM publicznie ogłosił swój brak „wiary monarchicznej” i désinteressement wobec jakiejkolwiek akcji monarchistycznej. Owszem, pojawił się „monarchizm sieciowy” związany z rozwojem mediów elektronicznych, istnieje więc klika portali, które można określić jako monarchistyczne, ale te przecież służą podtrzymywaniu płomienia idei, a nie są akcją polityczną. Powstałą próżnię zaczęły wypełniać natomiast dość buńczuczne, ale słabo uświadomione i nie rozumiejące kontrrewolucyjnego sensu monarchizmu, organizacje „królewistyczne”, które uparły się dążyć do ukoronowania demokracji za wszelką cenę i z byle kim. Niektórzy z tych monarchistów nowego zaciągu jak pijany płota uczepili się pomysłu „restytucji” Królestwa Polskiego w rzekomej ciągłości z Konstytucją 3 Maja. Pomijając już wątpliwy charakter tego płodu myśli oświeceniowej, to „restytuować” królestwo podług tamtej konstytucji można było w 1812 roku, ale nie po ponad 200 latach. Powiedzmy więc otwarcie: nie może być mowy o żadnej „restauracji” monarchii w Polsce. Nawet gdybyśmy mieli (jak monarchiści francuscy czy hiszpańscy karliści) prawowitego dziedzica, gotowego do objęcia należnego mu tronu, to i tak, wobec przerwania ciągłości, nie ma tu nic do restaurowania. Mówiąc w przenośni i symbolicznie: nawet Aragorn, choć był prawowitym potomkiem władców Numenoru, nie mógł tak, ot po prostu, restaurować królestwa. Musiał wyrąbać sobie mieczem drogę do władzy, odnaleźć swoją Drużynę Pierścienia, zmobilizować Rohirrimów, pokonać Mordor i dopiero wtedy rozpocząć nową, Czwartą Erę. Drużyną Pierścienia jesteśmy my, teraz trzeba poszukać jeźdźców Rohanu.
O tym w następnym odcinku.
Prof. Bartyzel: Polski ruch monarchistyczny – cz. 2
Po wykazaniu błędności metody „entryzmu” partyjnego (multiplikowanej tym, że przecież w monarchii prawdziwej partie – ta sztuczna przegroda między władzą a narodem, pasożytująca na obu – i tak będą musiały zniknąć) oraz urzędniczego, trzeba poszukać jakiegoś czynnika, na którym będzie można zakotwiczyć naszą nadzieję zmierzania ku monarchii. Aby odnaleźć ów solidny trakt, należy postawić sobie pytanie i dać na nie odpowiedź: co jest w każdym społeczeństwie, nawet tym już głęboko rozjechanym egalitarnym walcem, najbardziej przeciwstawnym demokracji w swojej naturze, konstytutywnym dla każdej tradycyjnej, więc hierarchicznej, wspólnoty, tym samym zaś – i esencjalnie, i genetycznie, nieodłącznym od monarchii, zrośniętym z nią, jak konary potężnego dębu?

Tym czynnikiem jest, po pierwsze, oczywiście armia, ściślej – korpus oficerski, naturalny dziedzic stanu rycerskiego, bellatores, „kasty wojowników”. Właśnie z powodu tej swojej natury armia zawsze budziła co najmniej nieufność demokratycznych politykierów; choć co rozsądniejsi z nich wiedzą, że nie można się bez wojska obyć, to trzeba przynajmniej jakoś je spacyfikować, „zdemokratyzować”, poddać cywilnej (w praktyce czytaj: partyjnej) kontroli. Ale armia jest jak mocne drzewo, którego gałęzie, owszem, porywisty wiatr może naginać, czasem nawet ułamać, mimo to pień pozostaje niewzruszony, bo krzepią go zasady z gruntu niedemokratyczne: autorytet płynący zawsze z góry, rozkazodawstwo, dyscyplina, porządek rang – „stopnie kolejności” (degree), jak mówi szekspirowski Ulisses w „Trojlusie i Kresydzie”, a także cnoty specyficznie militarne, tworzące rycerski ésprit de corps, męstwo, honor, wierność. Tych zasad i tego ducha nie udało się nigdy okiełznać żadnym demokratyzatorom armii, od jakobinów po bolszewików.

Monarchiści muszą zatem zwrócić się w stronę wojska. Ale co to znaczy? Może to oznaczać bardzo różne rzeczy, które trudno dziś nawet przewidzieć czy sprecyzować, lecz nasamprzód należy do oficerów jakoś dotrzeć. Należy to zrobić efektywnie, ale jednocześnie tak, aby nie wzbudzić podejrzeń i czynnikom wrogim umożliwić zduszenie akcji w zarodku. Takim sposobem wydaje mi się założenie pisma, którego „targetem” byłaby kadra oficerska (a ponieważ żyjemy w epoce mediów elektronicznych, to oprócz pisma również portalu). Mogłoby ono nosić tytuł „Oficer Króla” (nie upieram się, to tytułem przykładu). Przygotowanie dobrego numeru „zerowego”, wysyłanego bezpłatnie do docelowych adresatów z propozycją prenumeraty, wymagałoby z pewnością sporego wysiłku finansowego, ale jeśli napotka ono odzew, to wysiłek ten będzie opłacalny. Przestrzegam jednak przed nachalnością na poziomie „ideolo”. Przeciwnie: żadnych apeli, manifestów, tym bardziej wezwań do nieposłuszeństwa. To musi być pismo (i portal) po prostu interesujący dla wybranego odbiorcy. Myślę o dobrze, fachowo opracowanej tematyce stricte militarnej: strategia, uzbrojenie, logistyka etc. A pomiędzy tym wszystkim tematy, którymi to my chcemy ich zainteresować o zróżnicowanym charakterze: historycznym, teoretycznym, literackim, wiążącym się z monarchią. Zresztą nawet teksty „neutralne” można inteligentnie (działając „podprogowo”) inkrustować idiomem monarchicznym. Cel byłby więc następujący: ażeby w umysłach czytelników w mundurach pojawiły się i uporczywie już odtąd tkwiły, wzbudzając najpierw niepokój, a potem wolę działania, trzy myśli: (1) że system republikański jest z natury gorszy od monarchicznego, a przenikająca go dziś ideologia demoliberalna jest wprost nie do zniesienia; (2) że Polska rozkwitała wówczas kiedy była monarchią, słabła zaś, aż wreszcie upadła, kiedy monarchia została sparaliżowana przez ducha republikańsko-demokratycznego oraz (3) że jeżeli nie ma króla, to jakiż ze mnie kapitan?

Warto też zwrócić uwagę i spróbować docierać do byłych już oficerów, nie będących w służbie czynnej, ale przecież mających nadal kontakty, znajomości, często przyjaźnie z kolegami w służbie czynnej, na których mogą oddziaływać i „urabiać” ich, a jednocześnie będących bardziej od tych drugich swobodnymi w działaniu. Tych można wciągać nawet już bezpośrednio do struktur ruchu monarchistycznego, albo przynajmniej do współpracy z pismem i portalem od strony fachowej. Młodzi monarchiści powinni z kolei wstępować do tworzącego się systemu wojsk obrony terytorialnej. Jeszcze śmielej można penetrować istniejące organizacje paramilitarne, jak związki strzeleckie. Z przeszkolonych wojskowo tu i tam można będzie następnie utworzyć milicję stricte monarchistyczną, która będzie zdolna do wspólnej akcji z wojskiem, kiedy „przyjdzie co do czego” (jak ongiś w Hiszpanii karlistowscy requétes).

Stanowczo jednak wystrzegać się należy nawoływania i prowokowania wojska do jakiejś akcji militarnej. Mało jest zresztą rzeczy aż tak głupich i bezskutecznych, jak wzywanie armii do przewrotu przez felietonistów. Nam chodzi o coś innego. Maurras mając to na uwadze, pisał, że chodzi o to, aby „Monck” (przypomnę: angielski generał, który wezwał na tron Karola II) nas czytał, lecz to do „Moncka” należy decyzja, kiedy podjąć działanie. My musimy być jeszcze bardziej ostrożni z dwu powodów: po pierwsze dlatego, że nie mamy „Karola II”; po drugie „Monck” jest u nas jeszcze bardziej hipotetyczny, niż w armii francuskiej III Republiki, gdzie było pełno oficerów-monarchistów. Dla nas zaistnienie „Moncka” jest mglistą nadzieją, że taki się w ogóle pojawi, ale na pewno nie pojawi się, jeżeli nie spróbujemy uzyskać go w alembiku naszej myśli.

Jednak korpus oficerski to nie jedyny adresat akcji monarchistycznej. Jest jeszcze jeden, równie ważny.
O tym w następnym odcinku.
Prof. Bartyzel: Polski ruch monarchistyczny – cz. 3
Ideą monarchiczną należy zainteresować również duchowieństwo. Takie postawienie sprawy ma w sobie, prima facie, coś paradoksalnego, albowiem w normalnych czasach i w normalnych warunkach uznanie Kościoła za „obszar misyjny” dla monarchizmu byłoby zgoła absurdalne, gdyż w tychże czasach i w takichże warunkach to duchowni byli najgorętszymi orędownikami monarchii, to oni nauczali lud wierności i czci (w sensie „dulia”, a nie „latria” oczywiście) dla Bożych Pomazańców, to oni budowali monarchiczną „teologię polityczną”. Lecz wiemy przecież doskonale, że nie żyjemy w normalnych czasach, tylko w okresie „wielkiej smuty” w spustoszonej przez modernistów Winnicy Pańskiej, gdy podziurawiona przez nich łódź Piotrowa zdaje się być już niemal tonąca. To spustoszenie nie dotyczy przecież tylko destrukcji liturgii oraz rozmywania dogmatyki i moralności katolickiej, ale również tego nauczania, które odnosi się do spraw społecznych, w szczególności do władzy i wspólnoty politycznej. Ta, przytłaczająca większość katolików, którzy nie mają innego wyjścia (lub nawet w ogóle o nim nie wiedzą), jak uczęszczać na NOM oraz słuchać kazań i podlegać duszpasterskiej opiece (gorszej często, niż gdyby jej w ogóle nie było) duchownych, którzy otrzymali „posoborową” formację, prędzej niż tradycyjnego nauczania o „chrześcijańskiej konstytucji państw”, usłyszą o tzw. prawach człowieka, równości, demokracji, rzekomym obowiązku chodzenia na tzw. wybory, a zdarza się nawet, że jeśli kaznodzieja wspomni coś o królach, to jako o koszmarnych, lecz na szczęście już minionych czasach (sam słyszałem to na własne uszy zbłąkawszy się kiedyś na NOM).

Jedno krótkie wyjaśnienie: nie piszę tu traktatu teoretycznego, więc proszę mnie nie pouczać przypominaniem, że Kościół uznaje wszystkie formy rządu, byleby nie sprzeciwiały się one prawu Bożemu i sprawiedliwości. Tak, uznaje, to oczywiste: wystarczy przeczytać encyklikę „Immortale Dei” Leona XIII. Lecz to, że uznaje je co do zasady, ani na jotę nie zmienia tej również oczywistości, że pomiędzy Kościołem a monarchią istnieje jakaś szczególna więź, jakaś „sympatia”, „korespondencja” czy „przyciąganie”; może najlepiej oddaje je określenie ulubione zwłaszcza przez Ojców Wschodnich, czyli „symfonia”. Ta symfonia Kościoła i Monarchii jest zarazem esencjalna i przypadłościowo-historyczna. Esencjalna, ponieważ Kościół sam jest monarchią – monarchią Bożą, która ma Króla niewidzialnego, ale realnie w nim cały czas obecnego, którym jest Chrystus Król, Syn Boży, jak również zastępującego Go na ziemi, króla widzialnego – papieża. Historyczna, ponieważ przez co najmniej 1500 lat Kościół i monarchia, tak w imperialnej i ekumenicznej, jak w partykularnej i „narodowej” postaci były ze sobą nierozerwalnie złączone i przenikające się, choć odrębne. Oczywiście i wrogowie zewnętrzni Kościoła, i „katolicy postępowi” też nie negują tego faktu, tylko się nań zżymają, nazywając go, to znaczy piętnując, „epoką konstantyńską”. Ale my nie jesteśmy, dzięki Bogu, „katolikami postępowymi” i wiemy, że w owej epoce, kiedy to Kościół namaszczał oraz błogosławił cesarzy i królów chrześcijańskich, było mu po prostu najlepiej. Nie, a przynajmniej nie tylko, w sensie błogostanu instytucjonalnego i materialnego, nawet nie tylko w sensie rozkwitu „estetycznej formy Kościoła” (wielkie katedry chrześcijaństwa są przecież tyle dziełem Kościoła, co także monarchów i ich poddanych), co ważne, ale nie najważniejsze, ale przede wszystkim w tym, że kiedy monarchia chrześcijańska kwitła, to i Kościół miał największe możliwości docierania ze Świętą Ewangelią do rzesz nieszczęśników, którzy bez Jego pośrednictwa poszliby na zatracenie wieczne, z drugiej zaś strony – nauka Chrystusa przepowiadana przez kapłanów przesycała treść rządzenia państwami, sprawiała, że społeczność doczesna stawała się – jak mawiał św. Augustyn – civitas terrena spiritualisata.

Cóż czynić więc w tym – z konieczności, jak wspomnieliśmy – „obszarze misyjnym”? W zasadzie to samo, co w poprzednim. Trzeba iść między kler ze „słowem monarchicznym”, to znaczy stworzyć tu pismo (i portal) adresowany specjalnie do księży, na przykład pod tytułem „Ołtarz i Tron”, albo „Berło i Pastorał”. W zawartości takiego medium należy oczywiście położyć specjalny nacisk na przypominanie monarchistycznych wypowiedzi papieży, biskupów, teologów, na czele ze św. Tomaszem z Akwinu. Te same treści duchowni współautorzy owego pisma oraz jego czytelnicy mogą potem transmitować do ludu podczas kazań, konferencji, w całej działalności duszpasterskiej. Tym samym będą mogli jakby urabiać sposób myślenia swoich owieczek, przygotowywać je duchowo na dzień wskrzeszenia królestwa. A ileż myśli i symboliki monarszej znaleźć mogą owi kaznodzieje w samym Piśmie Świętym! Trzeba tylko wiedzieć, czego się szuka i wyzwolić się samemu od zatrutego języka egalitaryzmu i demoliberalizmu, którego swąd wcisnął się jakoś do Świątyni Pańskiej.

Oba wskazane przez nas środki odsyłają zatem do dwóch naturalnych filarów tradycyjnego społeczeństwa: do stanu duchownego i stanu rycerskiego, do oratores i bellatores. Raz jeszcze odwołam się do przykładu francuskiego. Kiedy marszałek Pétain zapytał Charlesa Maurrasa, czego najbardziej potrzeba teraz Francji, ten odpowiedział: un bon corps d’officiers et un bon clergé. Niektórzy monarchiści (jak np. Y.-M. Adeline) dziwią się tej odpowiedzi, uznając ją za zbyt minimalistyczną. Myślę, że nie mają racji. To jest podstawa, to jest dobrze wybrukowana droga do celu odległego i niezmiernie trudnego do osiągnięcia – u nas jeszcze bardziej.

Jeżeli te dwa środki zaowocują, można spróbować wyobrazić sobie, co będzie dalej.
O tym w następnym odcinku.

Prof. Bartyzel: Polski ruch monarchistyczny – cz. 4

Od tego momentu nasze rozważania muszą zmienić trajektorię, po której są prowadzone. Dotychczas bowiem poruszaliśmy się w obszarze zadań, które – aczkolwiek niezmiernie trudne, czego nie ukrywamy – dadzą się jednak zaplanować i mogą być podejmowane po koleinach i według metod w zasadzie znanych i sprawdzonych, przynajmniej w innych przedsięwzięciach. Teraz natomiast wchodzimy na taką stromiznę i w takiej mgławicy, że niepodobna tu niczego planować, zaś wyobrazić sobie można jedynie w bardzo ogólnych zarysach i to raczej w aspekcie tego, do czego dążymy, aniżeli logistyki działań. Teoretycznie możemy to określić jako „filozofię Als-Ob”, czyli „jak-gdyby” było możliwe to, czego chcemy.

To założenie jest nam potrzebne również dlatego, żeby móc ostatecznie pogrzebać ową żałosną propozycję „królewistów” pragnących przez referendum czy inny trik demokratyczny doprowadzić do nałożenia demokracji królewskiej „czapki” bez zmieniania istoty tego systemu, czyli rządów partyjno-plutokratycznych. Taki bezsilny, „malowany” król byłby jedynie pacynką politykierów i bankierów oraz notariuszem ustaw uchwalanych przez zdegenerowane parlamenty. Musimy więc postawić sprawę jasno: najpierw Kontrrewolucja, najpierw obalenie tego nikczemnego systemu, a dopiero później ustanowienie Monarchii. Najpierw trzeba przygotować plac pod Tron, potem dopiero go wznieść, a na samym końcu wprowadzić nań Króla.

Przyjmujemy więc jako punkt wyjścia przypuszczenie, że akcja podjęta w dwu zarysowanych wyżej kierunkach powiodła się, to znaczy nasz hipotetyczny „polski Monck” odnalazł się i pociągając za sobą armię zrobił, co trzeba, czyli dokonał Kontrrewolucji obalając system demoliberalny, jak również znaleźli się biskupi, którzy poparli tę akcję, błogosławiąc ją można rzec, tak samo jak ongiś biskupi hiszpańscy poparli Última Cruzada Española. Jeżeli cywilny i paramilitarny ruch monarchistyczny będzie wówczas na tyle mocny, aby wystąpić czynnie razem z armią (tak jak karlistowscy requétes w Hiszpanii), to mogą wspólnie zawiązać Akt Konfederacji Królestwa Polskiego, Generalność tej konfederacja – pod naczelnym zwierzchnictwem „Moncka” – będzie władzą tymczasową w okresie przejściowym. Jej najważniejszym – choć trudno powiedzieć czy chronologicznie pierwszym – zadaniem będzie ustanowienie królestwa. Ale jak to: królestwa bez króla? Tak, nie ma innego wyjścia, bo przecież, przypomnijmy po raz ostatni, nie mamy ani prawowitego dziedzica korony, ani nawet „mocnego” pretendenta. Nawet roztropny Edmund Burke pisał, że kontrrewolucja we Francji będzie musiała być najpierw dyktaturą wojskową, która zaprowadzi porządek, a dopiero po tym zwróci tron następcy Ludwika XVII. Nie jest to zatem rzecz niemożliwa i to nie tylko dlatego, że możemy wskazać faktyczne precedensy, ale również dlatego, że monarchia to naprzód INSTYTUCJA, a dopiero potem OSOBA.

Poza tym, najdonioślejszym, aktem władza tymczasowa Konfederacji nie powinna niczego przesądzać co do konkretnego kształtu instytucjonalnego królestwa. Owszem, powołani przez nią najwybitniejsi uczeni mogą, a nawet powinni, przygotowywać projekty ustaw kardynalnych, ale właśnie jedynie projekty, bo królowi nie można niczego narzucać. Jeśli chodzi o bieżące rządzenie, to rząd będzie powoływany przez Konfederację i przed nią odpowiedzialny, parlament w dotychczasowym kształcie przestanie oczywiście istnieć (a zatem dekrety regulujące sprawy konieczne wydawać będzie rząd), samorządy i sądy będą działać na dotychczasowych zasadach.

Jeżeli do tego czasu nie nastąpi Polexit albo UE nie rozpadnie się sama, to oczywiście Polska wystąpi z niej; zresztą wówczas naprawdę nowy stan rzeczy w państwie będzie „złamaniem” wszelkiego prawa unijnego, więc i tak by nas wyrzucili.

Generalność Konfederacji powoła także Radę Regencyjną, złożoną na przykład z Prymasa Polski, I Prezesa Sądu Najwyższego oraz prezesa Polskiej Akademii Nauk (wykluczam szefa sił zbrojnych dlatego, że jest wielce prawdopodobne, iż sam będzie kandydatem do tronu), która będzie reprezentować państwo w stosunkach z zagranicą, ale jej najważniejszym zadaniem będzie zatwierdzenie kandydatów do oficjum królewskiego. Tu bowiem zbliżamy się do chwili kulminacyjnej. W tej nietypowej sytuacji króla trzeba będzie jednak znaleźć. Jak to już kiedyś, w innym miejscu napisaliśmy, nie obędziemy się bez „momentu elekcyjnego”. Chodzi jednak o to, aby zapobiec temu, by ta konieczność nie pociągnęła za sobą unurzania godności monarszej w błocie demokracji. Trzeba zatem wypracować odpowiednie kryteria dopuszczenia kandydatów oraz sposób, tryb i skład kolegium elektorskiego. Jakie?
O tym w następnym odcinku.
Prof. Bartyzel: Polski ruch monarchistyczny – cz. 5
Kandydat do tronu musi spełniać następujące warunki:
(a) być wyznania rzymskokatolickiego oraz osobą o nieposzlakowanej sylwetce moralnej (wykluczone jest przecież na przykład, aby Pomazaniec Boży mógł być rozwodnikiem-bigamistą i cudzołożnikiem); ten sam wymóg dotyczy również dzieci kandydata – jeśli je ma – jako potencjalnych następców tronu;
(b) poza podejrzeniem musi być także jego sylwetka ideowo-polityczna, udokumentowana zaangażowaniem w dotychczasowym życiu po stronie Kontrrewolucji – negatywnie zaś brakiem choćby poszlak, by mógł kiedykolwiek splamić się jakimikolwiek miazmatami Rewolucji, także liberalnej (i progresistowskiej w Kościele); musi mieć zatem to, co w hiszpańskim tradycjonalizmie nazywa się legitimitad de ejercicio, a monarchię trzeba zabezpieczyć przed ewentualnością takiej zdrady Tradycji, jakiej dopuścił się choćby Jan Karol Burboński w Hiszpanii;
(c ) choć to wymóg zupełnie elementarny, trzeba o nim wspomnieć, to znaczy musi być zdrów na ciele i umyśle oraz wolny od widocznego i ciężkiego kalectwa, wad genetycznych i chorób dziedzicznych: chodzi wszakże o zdrowie i dobrostan całej dynastii, którą zainauguruje;
(d) powinien mieć ukończone 35 lat – aby można było ocenić czym już wykazał się w życiu, ale nie mieć więcej niż 60 lat (a jeśli dotąd jest bezżenny i bezdzietny to nie więcej niż 55 lat), bo zadania, jakie spadną na jego barki są gigantyczne, przerastając możliwości wieku starczego; oczywiście żadne ograniczenia wiekowe nie będą już dotyczyły ani jego panowania, ani następców (wyjąwszy wymóg pełnoletności w dzisiejszym rozumieniu dla faktycznego wstąpienia na tron);
(e) powinien legitymować się wyższym wykształceniem, najlepiej również wojskowym, albo przynajmniej mieć za sobą odbytą służbę wojskową;
(f) powinien być płci męskiej: ten wymóg jest wyjątkowy w odniesieniu do aktu wyboru pierwszego władcy i w żadnym wypadku nie przesądza ewentualności obowiązywania w dalszym ciągu sukcesyjnego prawa salickiego czy nawet semisalickiego (przemawia przeciw temu zresztą tradycja polskiej monarchii – by przypomnieć naszych dwu KRÓLÓW płci żeńskiej: św. Jadwigę Andegaweńską i Annę Jagiellonkę), ale chcemy przecież ustanowić jednocześnie dynastię i tego, aby naród z jej obecnością zżył się jak najszybciej, nie można więc zaczynać od konieczności, by dynastia zmieniła się już po pierwszym władcy.

Jak łatwo zauważyć, pośród wyżej wskazanych warunków nie ma wymogu pochodzenia z rodów panujących lub arystokratycznych, lub choćby pochodzenia szlacheckiego. Wiemy, że może to wzbudzać kontrowersje: chodzi wszakże o prestiż królestwa i dynastii, a ten wynika już niejako automatycznie z krwi królewskiej lub przynajmniej „błękitnej”. Mimo wszystko jednak decydujemy się na ten ryzykowny krok z powodów zarówno, by tak rzec, pozytywnych, jak negatywnych. Jeśli idzie o te pierwsze, to musimy przypomnieć raz jeszcze, że nie zakładamy tu (niemożliwej, jak ustaliliśmy, w naszych warunkach) „restauracji” królestwa, tylko jego „instaurację”, a więc niejako Nowy Początek. Przecież zaś najstarsze i najczcigodniejsze dynastie europejskie (łącznie z naszymi Piastami) kultywowały w swoich mitach założycielskich (mniejsza o to czy prawdziwych historycznie – prawda mitu ma inny charakter) rozmaitych „oraczy” czy „kołodziejów” i w niczym to ich prestiżu nie umniejszało. Chcemy także dowartościować to, co można by nazwać „szlachectwem zasługi”, a czyż ten, kto pomyślnie dokona Kontrrewolucji nie będzie takiej zasługi posiadał? Jeśli zresztą wybrany zostanie elekt podchodzenia nieszlacheckiego, to można albo poprosić papieża o jego nobilitowanie i przyznanie mu tytułu, albo dla każdego rodu arystokratycznego powinno być zaszczytem przyjęcie króla do swojego herbu. W tym drugim wypadku rzecz byłaby jeszcze prostsza, gdyby akurat elekt był bezżenny, bo wówczas przez ożenek z panną z takiego rodu mogłaby połączyć się ich krew. Powód negatywny zaś jest taki, że w naszych czasach (w Polsce) rzadko można odnotować jakieś szczególne zaangażowanie osób wywodzących się z arystokracji w sprawę Kontrrewolucji, a nie brakuje i przypadków wprost przeciwnych, jak również zwykłego – powiedzmy to wprost – „skundlenia” przez wchodzenie w koligacje z dorobkiewiczami podejrzanej konduity. Co się zaś tyczy dynastii europejskich, to i wśród tych, które jeszcze gdzieniegdzie panują, jak pośród „królów bez korony” i ich krewnych, Książąt prawdziwie Chrześcijańskich, wiernych Tradycji i kontrrewolucyjnych z trudem można by policzyć na palcach obu rąk.

Aby jednakowoż nie przekreślać możliwości szczęśliwego związania elekcji z tradycją rodową, można by „preferencyjnie” przyznać prawo wysunięcia kandydatury przez każdy ród kniaziowski wywodzący się od Gedymina oraz od Ruryka, przez Dom Radziwiłowski jako książąt Świętego Cesarstwa oraz przez domy książęce, uznane na przedrozbiorowych sejmach Rzeczypospolitej (czy prawo takie przyznać również rodom książęcym z nadania innych władców – to rzecz do dyskusji). W dwu pierwszych wypadkach kandydat taki miałby ten dodatkowy walor, że chętniej mógłby zostać zaakceptowany również jako kandydat na tron wielkoksiążęcy w Wielkim Księstwie Litewskim czy na Rusi, gdyby w ich państwach sukcesyjnych zwyciężyli monarchii i otworzyłaby się szansa na odnowienie unii. Wszyscy jednak kandydaci tych rodów musieliby również spełniać podane wyżej warunki ogólne. I oczywiście również każdy przedstawiciel innego rodu arystokratycznego, ale nie książęcego, mógłby wysunąć swoja kandydaturę na zasadach ogólnych. Co się tyczy dopuszczenia do „konkursu” zagranicznych Domów cesarskich, królewskich czy książęcych, to też należy otworzyć taką możliwość, oczywiście jedynie dla katolickich dynastii czy ich gałęzi. Należałoby jednak wykluczyć tych, którzy albo są realnie panującymi w jakimkolwiek kraju, albo władcami de iure, albo nawet stoją blisko w kolejce do tronów rzeczywistych czy potencjalnych. Chodzi bowiem o zapobieżenie potencjalnej sytuacji konfliktu uprawnień, interesów i nawet sentymentów. Brać pod uwagę należałoby zatem jedynie książąt z linii bocznych, mających niewielkie szanse realne na stanie się Głowami tych Domów (chyba że dotyczyłoby to Królestwa Węgier, bo unia personalno-dynastyczna z nim byłaby wręcz pożądana).

Określiliśmy więc zasady doboru kandydatów, teraz czas na opisanie procedur. Uczynimy to w następnym (i już ostatnim) odcinku.
Prof. Bartyzel: Polski ruch monarchistyczny – cz. 6
Kandydatów do tronu notyfikuje Rada Regencyjna. Powinno być ich co najmniej dwóch, aby wybór nie był prostym plebiscytem „za” lub „przeciw”, ale też górną granicą powinna być jakaś rozsądna liczba, powiedzmy – siedmiu. Przy podanych wyżej, raczej „zaporowych”, warunkach nie powinno być chyba zresztą specjalnego natłoku.

Po zamknięciu listy powinien nastąpić okres publicznej prezentacji kandydatów, powiedzmy trzymiesięczny, ale z wykluczeniem autoprezentacji, aby uniknąć poniżającego mizdrzenia się i autoreklamiarstwa, jak w demokratycznych „kampaniach wyborczych” (kandydat, który mimo zakazu próbowałby to jednak czynić, może być i na tym etapie skreślony). Prymas Polski i wszyscy biskupi zarządzają permanentne modły w świątyniach o dobry wybór i aby Duch Święty zstąpił na członków Kolegium Elektorskiego i natchnął ich.
I tak doszliśmy do kwestii składu i sposobu procedowania owego – jednorazowego – ciała wyborczego. Wykluczamy oczywiście wybory powszechne, z drugiej strony nie może być to na przykład Senat, bo go jeszcze w nowej postaci nie ma. Nie może być zbyt liczne, ale winno stanowić możliwie najdoskonalszy wykładnik głównych interesów w społeczeństwie: duchowo-moralnego, intelektualnego, społecznego i materialnego. Z urzędu winni do niego wchodzić członkowie Generalności Konfederacji (zakładamy, że będą w nim zarówno dowódcy rodzajów sił zbrojnych, jak cywilni przywódcy kontrrewolucyjnego przewrotu), a następnie: Prymas Polski i arcybiskupi-metropolici (lecz tylko metropolii erygowanych przed rozdrobnieniami począwszy od 1992 r.) oraz zwierzchnik obrządku grecko-katolickiego, a także zwierzchnik Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego; prezesi obu Akademii oraz rektorzy uniwersytetów założonych przed 1939 r. (UMK i UWr byłyby reprezentowane jako kontynuacja uniwersytetów wileńskiego i lwowskiego); I Prezes Sądu Najwyższego oraz prezesi NSA i TK; marszałkowie sejmików wojewódzkich; prezes Najwyższej Izby Kontroli; prezesi Naczelnej Rady Adwokackiej oraz Krajowej Rady Notarialnej; prezesi Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz związków artystycznych; reprezentant Krajowej Rady Izb Rolniczych oraz Związku Rzemiosła Polskiego; przedstawiciele stowarzyszeń pracodawców oraz związków zawodowych (zakładamy, że do tego czasu nie powstaną jeszcze „pionowe” korporacje stanowo-zawodowe). Optymalna była liczna 70 elektorów, czyli tylu, ilu było przez wiele stuleci członków Kolegium Kardynalskiego, tworzących zarazem konklawe wybierające papieża.

I właśnie konklawe, jako najdoskonalszy i najlepiej sprawdzony wzór elekcji modo aristocratico, winno być także wzorem dla procedowania Kolegium Elektorskiego. Elektorzy muszą być odizolowani od świata zewnętrznego. Przebiegiem obrad kieruje elektor-kamerling, którym jest Prymas Polski. Liczba głosowań nie może większa niż dwa jednego dnia. Głosowanie jest tajne: elektorzy głosują wpisując nazwisko preferowanego kandydata na karteczkach, które po obliczeniu głosów są spalane. Po każdym głosowaniu odpada ten kandydat, który uzyskał najmniejszą liczbę głosów. Dana tura zostaje uznana za zakończoną jeżeli jeden kandydat uzyska co najmniej 2/3 głosów. Po dokonaniu wyboru elektor-kamerling pyta kandydata czy przyjmuje wybór (jeżeli zatem kandydat sam nie jest członkiem kolegium, to musi być cały czas „w pogotowiu”, aczkolwiek niekoniecznie w bliskości, bo przecież w obecnych warunkach łączność z nim można uzyskać nawet drogą satelitarną). Po przyjęciu wyboru elektor-kamerling obwieszcza z balkonu: habemus regem!, zaś elektorzy są pierwszymi, którzy składają mu homagium.

Natychmiast po elekcji rozwiązuje się Generalność Konfederacji, a król-elekt wchodzi w pełnię swoich praw. Ustalony zostaje termin koronacji i namaszczenia króla, którego w Katedrze Wawelskiej dokonuje Prymas Polski. Po koronacji król udaje się na Jasną Górę, gdzie wraz z biskupami i dostojnikami świeckimi dokonuje aktu intronizacji Jezusa Chrystusa jako Króla Polski, przyjmując jednocześnie tytuł Jego ziemskiego porucznika w Królestwie Polskim. W przeciągu pierwszych trzech miesięcy swojego panowania król albo oktrojuje Kartę konstytucyjną królestwa, albo – jeśli uzna, że prawa kardynalne nie muszą być ujęte w jednym akcie ustawodawczym – to zaprezentuje plan i terminarz nadawania ustaw regulujących poszczególne kwestie, z zastrzeżeniem, że termin nie powinien przekroczyć jednego roku.

(A teraz, ponieważ wypada, aby „nawiedzony profesor” powiedział coś mistycznego, jeszcze…)

KODA

I tak oto nastanie – po pierwszym, Bolesławowym i po drugim Przemysławowo-Władysławowym – Trzecie Królestwo Polskie, a czwartego już nie będzie.

Czwartego królestwa nie będzie, bo trzecie trwać będzie, aż nastaną czasy ostateczne, kiedy naprzód ustąpi katechon, a ukaże się Niegodziwiec, który zwiedzie bardzo wielu, większość ludzi. I kiedy Bestia będzie się srożyć, dziać się będą rzeczy przerażające i straszne, przepowiedziane w Objawieniu według św. Jana. I przy Chrystusie wytrwa tylko garstka ludzi, zaś papież, wypędzony z Rzymu, będzie się musiał schronić na ziemi polskiej. I kiedy ta garstka, pod przewodnictwem Papieża i polskiego Króla-Harfiarza trwać będzie w modlitwie na kolanach, nadejdzie, w święto Zmartwychwstania, dzień ostatni, dzień Paruzji. Po raz ostatni zabrzmi Zygmuntowy dzwon, a na gruzy rozpadającego się Wawelu, od strony konfesji Św. Stanisława, na złocistym rydwanie zaprzężonym w cztery białe rumaki, wjedzie Chrystus-Apollo-Salwator, aby zakończyć dzieje.

„Hej, pieśń skończona, pieśń Wawelu,
gdzie nieśmiertelna Sława.
Na zdruzgotany głaz kastelu
Bóg wpisał swoje prawa”

(S. Wyspiański, Akropolis)

Profesor Jacek Bartyzel

Za: Myśl Konserwatywna – Tradycja ma przyszłość cz.1, cz.2 , cz.3 , cz.4, cz. 5, cz. 6)