Czy monarchiści polscy mogą zrobić coś praktycznego w celu
ziszczenia swojego ideario? Zanim spróbujemy dać odpowiedź na to
pytanie, dobrze będzie nie tylko, jak to już uczyniliśmy, oddalić
pomysły niemądre, ale również dokonać rachunku (politycznego) sumienia z
tego, co robiliśmy do tej pory.
Ruch
monarchistyczny, odrodzony właściwie ex nihilo, jak Feniks na
zgliszczach, na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku, złożony
zresztą, co trzeba przypomnieć, prawie wyłącznie z ludzi bardzo wówczas
młodych i obierający (co było uzasadnione) formułę metapolitycznych,
formacyjnych klubów (pomijam tu oczywiście pajacowate partyjki, które
tylko kompromitowały ideę), na odcinku praksis przyjął – mniej lub
bardziej świadomie – strategię „entryzmu”, czyli wchodzenia do tzw.
prawicowych partii politycznych w nadziei ich „rojalizacji” w dalszej
perspektywie, a w bliższej przynajmniej integralnego
„ukonserwatywnienia”. Największym zainteresowaniem cieszyły się wówczas
ZChN, a jeszcze bardziej Unia Polityki Realnej (realizm, nawiasem
mówiąc, nie był jej najmocniejszą stroną), co wydawało się naturalne
choćby dlatego, że jej ekscentryczny lider raz po raz i publicznie
deklarował, że sam jest monarchistą i chętnie portretował się w mundurze
„regenta”.
Strategia ta okazała się kompletnym fiaskiem. To nie „upartyjnieni”
monarchiści monarchizowali swoje partie, tylko sami się praktycznie
republikanizowali. Przesiąkali tym, co w danej partii było jej specyfiką
wynikającą z zakotwiczenia w liberalno-demokratycznej mentalności i
rzeczywistości, w wypadku ZChN – na wskroś chadeckiego upodobania do
gier i kombinacji parlamentarnych, w wypadku UPR – świeckiej dewocji
„wolnego rynku”. Stawali się więc albo „politykami z zakrystii”,
budującymi swoje kariery na sztamie z proboszczem, albo sekciarskimi
talmudystami ślęczącymi nad „słowem objawionym” w pismach Misesa,
Rothbarda czy innego proroka leseferyzmu. Kiedy przychodziło co do
czego, czyli najczęściej wyborów, to monarchiści słyszeli: dobra, dobra,
monarchię kiedyś wprowadzimy, ale teraz trzeba rozdawać ulotki, kleić
plakaty i mówić do ludu o podatkach i ubezpieczeniach. Per saldo, ów
„entryzm” kończył się „monarchizmem bankietowym” (notabene, dość typowym
także dla monarchistów na Zachodzie), czyli brylowaniu partyjnych
liderów na eleganckich bankietach i koncertach, wygłaszających miłe i
gładkie toasty.
W konfiguracji zdarzeń, jaka w latach 1997-2001 wyniosła do władzy
rząd AWS z premierem Jerzym Buzkiem, pojawił się jeszcze jeden wariant
tej strategii, w postaci wejścia sporej grupy działaczy KZM, na czele ze
śp. prezesem Arturem Górskim, do służby urzędniczej, w gabinecie
politycznym premiera bądź poszczególnych ministrów, albo jako doradcy
piszący na zamówienie różne ekspertyzy, których i tak zapewne nikt nie
czytał. To zaangażowane było na tyle duże i widoczne, że jego blask na
moment oślepił nawet postronnych. Pamiętam jak brazylijscy monarchiści z
podziwem stwierdzali, że polski monarchizm jest polityczną potęgą, bo
jego reprezentanci obsadzili kluczowe stanowiska w aparacie urzędniczym
państwa i w każdej chwili mogą zorganizować na przykład spotkanie
Książąt Domu Cesarskiego z polskim premierem. Czy w tym wchodzeniu do
gabinetów administracji państwowej było coś złego? Broń Boże, dobrze
jest przecież jeżeli w korpusie urzędniczym są dynamiczni, ideowi i
przeniknięci etosem monarchicznym ludzie. Fałszywe natomiast było
złudzenie, że wejście do aparatu biurokratycznego może przybliżyć choć
na krok sprawę ustanowienia monarchii. Jak świat światem bowiem, nigdy
żadna biurokracja nie zrobiła rewolucji, więc nie zrobi także
kontrrewolucji, bo to jest sprzeczne z samą naturą biurokracji. Wyższy
funkcjonariusz – dobrze jeśli kompetentny, wykształcony i uczciwy – jest
sługą państwa takiego, jakie jest, a nie takiego, jakie być powinno.
Właściwa mu elastyczność i apartyjność zarazem pozwala mu przejść do
służby państwu nowego typu, jeśli ono się wyłoni, ale sam nigdy nie
zrobi nic, aby to przyspieszyć.
A potem było już tylko gorzej. Rząd AWS stracił władzę, więc
monarchiści zostali też wykurzeni z posad. Partie dawnej prawicy albo
zniknęły, jak ZChN, albo – jak UPR – się rozdrobniły na skłócone nowe
twory, w których nawet trudno się połapać. Ruch klubowy przeżywał
wyraźny kryzys organizacyjny: niektóre kluby przestały w ogóle działać,
ten największy, czyli KZM skurczył się tak, że też nie widać jego
większej aktywności. Flagowe ongiś pismo monarchistyczne – „Pro Fide
Rege et Lege” stało się periodykiem naukowym, a aktualny prezes KZM
publicznie ogłosił swój brak „wiary monarchicznej” i désinteressement
wobec jakiejkolwiek akcji monarchistycznej. Owszem, pojawił się
„monarchizm sieciowy” związany z rozwojem mediów elektronicznych,
istnieje więc klika portali, które można określić jako monarchistyczne,
ale te przecież służą podtrzymywaniu płomienia idei, a nie są akcją
polityczną. Powstałą próżnię zaczęły wypełniać natomiast dość
buńczuczne, ale słabo uświadomione i nie rozumiejące kontrrewolucyjnego
sensu monarchizmu, organizacje „królewistyczne”, które uparły się dążyć
do ukoronowania demokracji za wszelką cenę i z byle kim. Niektórzy z
tych monarchistów nowego zaciągu jak pijany płota uczepili się pomysłu
„restytucji” Królestwa Polskiego w rzekomej ciągłości z Konstytucją 3
Maja. Pomijając już wątpliwy charakter tego płodu myśli oświeceniowej,
to „restytuować” królestwo podług tamtej konstytucji można było w 1812
roku, ale nie po ponad 200 latach. Powiedzmy więc otwarcie: nie może być
mowy o żadnej „restauracji” monarchii w Polsce. Nawet gdybyśmy mieli
(jak monarchiści francuscy czy hiszpańscy karliści) prawowitego
dziedzica, gotowego do objęcia należnego mu tronu, to i tak, wobec
przerwania ciągłości, nie ma tu nic do restaurowania. Mówiąc w przenośni
i symbolicznie: nawet Aragorn, choć był prawowitym potomkiem władców
Numenoru, nie mógł tak, ot po prostu, restaurować królestwa. Musiał
wyrąbać sobie mieczem drogę do władzy, odnaleźć swoją Drużynę
Pierścienia, zmobilizować Rohirrimów, pokonać Mordor i dopiero wtedy
rozpocząć nową, Czwartą Erę. Drużyną Pierścienia jesteśmy my, teraz
trzeba poszukać jeźdźców Rohanu.
O tym w następnym odcinku.
Prof. Bartyzel: Polski ruch monarchistyczny – cz. 2
Po wykazaniu błędności metody „entryzmu” partyjnego (multiplikowanej
tym, że przecież w monarchii prawdziwej partie – ta sztuczna przegroda
między władzą a narodem, pasożytująca na obu – i tak będą musiały
zniknąć) oraz urzędniczego, trzeba poszukać jakiegoś czynnika, na którym
będzie można zakotwiczyć naszą nadzieję zmierzania ku monarchii. Aby
odnaleźć ów solidny trakt, należy postawić sobie pytanie i dać na nie
odpowiedź: co jest w każdym społeczeństwie, nawet tym już głęboko
rozjechanym egalitarnym walcem, najbardziej przeciwstawnym demokracji w
swojej naturze, konstytutywnym dla każdej tradycyjnej, więc
hierarchicznej, wspólnoty, tym samym zaś – i esencjalnie, i genetycznie,
nieodłącznym od monarchii, zrośniętym z nią, jak konary potężnego dębu?
Tym czynnikiem jest, po pierwsze, oczywiście armia, ściślej – korpus
oficerski, naturalny dziedzic stanu rycerskiego, bellatores, „kasty
wojowników”. Właśnie z powodu tej swojej natury armia zawsze budziła co
najmniej nieufność demokratycznych politykierów; choć co rozsądniejsi z
nich wiedzą, że nie można się bez wojska obyć, to trzeba przynajmniej
jakoś je spacyfikować, „zdemokratyzować”, poddać cywilnej (w praktyce
czytaj: partyjnej) kontroli. Ale armia jest jak mocne drzewo, którego
gałęzie, owszem, porywisty wiatr może naginać, czasem nawet ułamać, mimo
to pień pozostaje niewzruszony, bo krzepią go zasady z gruntu
niedemokratyczne: autorytet płynący zawsze z góry, rozkazodawstwo,
dyscyplina, porządek rang – „stopnie kolejności” (degree), jak mówi
szekspirowski Ulisses w „Trojlusie i Kresydzie”, a także cnoty
specyficznie militarne, tworzące rycerski ésprit de corps, męstwo,
honor, wierność. Tych zasad i tego ducha nie udało się nigdy okiełznać
żadnym demokratyzatorom armii, od jakobinów po bolszewików.
Monarchiści muszą zatem zwrócić się w stronę wojska. Ale co to
znaczy? Może to oznaczać bardzo różne rzeczy, które trudno dziś nawet
przewidzieć czy sprecyzować, lecz nasamprzód należy do oficerów jakoś
dotrzeć. Należy to zrobić efektywnie, ale jednocześnie tak, aby nie
wzbudzić podejrzeń i czynnikom wrogim umożliwić zduszenie akcji w
zarodku. Takim sposobem wydaje mi się założenie pisma, którego
„targetem” byłaby kadra oficerska (a ponieważ żyjemy w epoce mediów
elektronicznych, to oprócz pisma również portalu). Mogłoby ono nosić
tytuł „Oficer Króla” (nie upieram się, to tytułem przykładu).
Przygotowanie dobrego numeru „zerowego”, wysyłanego bezpłatnie do
docelowych adresatów z propozycją prenumeraty, wymagałoby z pewnością
sporego wysiłku finansowego, ale jeśli napotka ono odzew, to wysiłek ten
będzie opłacalny. Przestrzegam jednak przed nachalnością na poziomie
„ideolo”. Przeciwnie: żadnych apeli, manifestów, tym bardziej wezwań do
nieposłuszeństwa. To musi być pismo (i portal) po prostu interesujący
dla wybranego odbiorcy. Myślę o dobrze, fachowo opracowanej tematyce
stricte militarnej: strategia, uzbrojenie, logistyka etc. A pomiędzy tym
wszystkim tematy, którymi to my chcemy ich zainteresować o
zróżnicowanym charakterze: historycznym, teoretycznym, literackim,
wiążącym się z monarchią. Zresztą nawet teksty „neutralne” można
inteligentnie (działając „podprogowo”) inkrustować idiomem
monarchicznym. Cel byłby więc następujący: ażeby w umysłach czytelników w
mundurach pojawiły się i uporczywie już odtąd tkwiły, wzbudzając
najpierw niepokój, a potem wolę działania, trzy myśli: (1) że system
republikański jest z natury gorszy od monarchicznego, a przenikająca go
dziś ideologia demoliberalna jest wprost nie do zniesienia; (2) że
Polska rozkwitała wówczas kiedy była monarchią, słabła zaś, aż wreszcie
upadła, kiedy monarchia została sparaliżowana przez ducha
republikańsko-demokratycznego oraz (3) że jeżeli nie ma króla, to jakiż
ze mnie kapitan?
Warto też zwrócić uwagę i spróbować docierać do byłych już oficerów,
nie będących w służbie czynnej, ale przecież mających nadal kontakty,
znajomości, często przyjaźnie z kolegami w służbie czynnej, na których
mogą oddziaływać i „urabiać” ich, a jednocześnie będących bardziej od
tych drugich swobodnymi w działaniu. Tych można wciągać nawet już
bezpośrednio do struktur ruchu monarchistycznego, albo przynajmniej do
współpracy z pismem i portalem od strony fachowej. Młodzi monarchiści
powinni z kolei wstępować do tworzącego się systemu wojsk obrony
terytorialnej. Jeszcze śmielej można penetrować istniejące organizacje
paramilitarne, jak związki strzeleckie. Z przeszkolonych wojskowo tu i
tam można będzie następnie utworzyć milicję stricte monarchistyczną,
która będzie zdolna do wspólnej akcji z wojskiem, kiedy „przyjdzie co do
czego” (jak ongiś w Hiszpanii karlistowscy requétes).
Stanowczo jednak wystrzegać się należy nawoływania i prowokowania
wojska do jakiejś akcji militarnej. Mało jest zresztą rzeczy aż tak
głupich i bezskutecznych, jak wzywanie armii do przewrotu przez
felietonistów. Nam chodzi o coś innego. Maurras mając to na uwadze,
pisał, że chodzi o to, aby „Monck” (przypomnę: angielski generał, który
wezwał na tron Karola II) nas czytał, lecz to do „Moncka” należy
decyzja, kiedy podjąć działanie. My musimy być jeszcze bardziej ostrożni
z dwu powodów: po pierwsze dlatego, że nie mamy „Karola II”; po drugie
„Monck” jest u nas jeszcze bardziej hipotetyczny, niż w armii
francuskiej III Republiki, gdzie było pełno oficerów-monarchistów. Dla
nas zaistnienie „Moncka” jest mglistą nadzieją, że taki się w ogóle
pojawi, ale na pewno nie pojawi się, jeżeli nie spróbujemy uzyskać go w
alembiku naszej myśli.
Jednak korpus oficerski to nie jedyny adresat akcji monarchistycznej. Jest jeszcze jeden, równie ważny.
O tym w następnym odcinku.
Prof. Bartyzel: Polski ruch monarchistyczny – cz. 3
Ideą monarchiczną należy zainteresować również duchowieństwo. Takie
postawienie sprawy ma w sobie, prima facie, coś paradoksalnego, albowiem
w normalnych czasach i w normalnych warunkach uznanie Kościoła za
„obszar misyjny” dla monarchizmu byłoby zgoła absurdalne, gdyż w tychże
czasach i w takichże warunkach to duchowni byli najgorętszymi
orędownikami monarchii, to oni nauczali lud wierności i czci (w sensie
„dulia”, a nie „latria” oczywiście) dla Bożych Pomazańców, to oni
budowali monarchiczną „teologię polityczną”. Lecz wiemy przecież
doskonale, że nie żyjemy w normalnych czasach, tylko w okresie „wielkiej
smuty” w spustoszonej przez modernistów Winnicy Pańskiej, gdy
podziurawiona przez nich łódź Piotrowa zdaje się być już niemal tonąca.
To spustoszenie nie dotyczy przecież tylko destrukcji liturgii oraz
rozmywania dogmatyki i moralności katolickiej, ale również tego
nauczania, które odnosi się do spraw społecznych, w szczególności do
władzy i wspólnoty politycznej. Ta, przytłaczająca większość katolików,
którzy nie mają innego wyjścia (lub nawet w ogóle o nim nie wiedzą), jak
uczęszczać na NOM oraz słuchać kazań i podlegać duszpasterskiej opiece
(gorszej często, niż gdyby jej w ogóle nie było) duchownych, którzy
otrzymali „posoborową” formację, prędzej niż tradycyjnego nauczania o
„chrześcijańskiej konstytucji państw”, usłyszą o tzw. prawach człowieka,
równości, demokracji, rzekomym obowiązku chodzenia na tzw. wybory, a
zdarza się nawet, że jeśli kaznodzieja wspomni coś o królach, to jako o
koszmarnych, lecz na szczęście już minionych czasach (sam słyszałem to
na własne uszy zbłąkawszy się kiedyś na NOM).
Jedno krótkie wyjaśnienie: nie piszę tu traktatu teoretycznego, więc
proszę mnie nie pouczać przypominaniem, że Kościół uznaje wszystkie
formy rządu, byleby nie sprzeciwiały się one prawu Bożemu i
sprawiedliwości. Tak, uznaje, to oczywiste: wystarczy przeczytać
encyklikę „Immortale Dei” Leona XIII. Lecz to, że uznaje je co do
zasady, ani na jotę nie zmienia tej również oczywistości, że pomiędzy
Kościołem a monarchią istnieje jakaś szczególna więź, jakaś „sympatia”,
„korespondencja” czy „przyciąganie”; może najlepiej oddaje je określenie
ulubione zwłaszcza przez Ojców Wschodnich, czyli „symfonia”. Ta
symfonia Kościoła i Monarchii jest zarazem esencjalna i
przypadłościowo-historyczna. Esencjalna, ponieważ Kościół sam jest
monarchią – monarchią Bożą, która ma Króla niewidzialnego, ale realnie w
nim cały czas obecnego, którym jest Chrystus Król, Syn Boży, jak
również zastępującego Go na ziemi, króla widzialnego – papieża.
Historyczna, ponieważ przez co najmniej 1500 lat Kościół i monarchia,
tak w imperialnej i ekumenicznej, jak w partykularnej i „narodowej”
postaci były ze sobą nierozerwalnie złączone i przenikające się, choć
odrębne. Oczywiście i wrogowie zewnętrzni Kościoła, i „katolicy
postępowi” też nie negują tego faktu, tylko się nań zżymają, nazywając
go, to znaczy piętnując, „epoką konstantyńską”. Ale my nie jesteśmy,
dzięki Bogu, „katolikami postępowymi” i wiemy, że w owej epoce, kiedy to
Kościół namaszczał oraz błogosławił cesarzy i królów chrześcijańskich,
było mu po prostu najlepiej. Nie, a przynajmniej nie tylko, w sensie
błogostanu instytucjonalnego i materialnego, nawet nie tylko w sensie
rozkwitu „estetycznej formy Kościoła” (wielkie katedry chrześcijaństwa
są przecież tyle dziełem Kościoła, co także monarchów i ich poddanych),
co ważne, ale nie najważniejsze, ale przede wszystkim w tym, że kiedy
monarchia chrześcijańska kwitła, to i Kościół miał największe możliwości
docierania ze Świętą Ewangelią do rzesz nieszczęśników, którzy bez Jego
pośrednictwa poszliby na zatracenie wieczne, z drugiej zaś strony –
nauka Chrystusa przepowiadana przez kapłanów przesycała treść rządzenia
państwami, sprawiała, że społeczność doczesna stawała się – jak mawiał
św. Augustyn – civitas terrena spiritualisata.
Cóż czynić więc w tym – z konieczności, jak wspomnieliśmy – „obszarze
misyjnym”? W zasadzie to samo, co w poprzednim. Trzeba iść między kler
ze „słowem monarchicznym”, to znaczy stworzyć tu pismo (i portal)
adresowany specjalnie do księży, na przykład pod tytułem „Ołtarz i
Tron”, albo „Berło i Pastorał”. W zawartości takiego medium należy
oczywiście położyć specjalny nacisk na przypominanie monarchistycznych
wypowiedzi papieży, biskupów, teologów, na czele ze św. Tomaszem z
Akwinu. Te same treści duchowni współautorzy owego pisma oraz jego
czytelnicy mogą potem transmitować do ludu podczas kazań, konferencji, w
całej działalności duszpasterskiej. Tym samym będą mogli jakby urabiać
sposób myślenia swoich owieczek, przygotowywać je duchowo na dzień
wskrzeszenia królestwa. A ileż myśli i symboliki monarszej znaleźć mogą
owi kaznodzieje w samym Piśmie Świętym! Trzeba tylko wiedzieć, czego się
szuka i wyzwolić się samemu od zatrutego języka egalitaryzmu i
demoliberalizmu, którego swąd wcisnął się jakoś do Świątyni Pańskiej.
Oba wskazane przez nas środki odsyłają zatem do dwóch naturalnych
filarów tradycyjnego społeczeństwa: do stanu duchownego i stanu
rycerskiego, do oratores i bellatores. Raz jeszcze odwołam się do
przykładu francuskiego. Kiedy marszałek Pétain zapytał Charlesa
Maurrasa, czego najbardziej potrzeba teraz Francji, ten odpowiedział: un
bon corps d’officiers et un bon clergé. Niektórzy monarchiści (jak np.
Y.-M. Adeline) dziwią się tej odpowiedzi, uznając ją za zbyt
minimalistyczną. Myślę, że nie mają racji. To jest podstawa, to jest
dobrze wybrukowana droga do celu odległego i niezmiernie trudnego do
osiągnięcia – u nas jeszcze bardziej.
Jeżeli te dwa środki zaowocują, można spróbować wyobrazić sobie, co będzie dalej.
O tym w następnym odcinku.
Prof. Bartyzel: Polski ruch monarchistyczny – cz. 4
Od tego momentu nasze rozważania muszą zmienić trajektorię, po której
są prowadzone. Dotychczas bowiem poruszaliśmy się w obszarze zadań,
które – aczkolwiek niezmiernie trudne, czego nie ukrywamy – dadzą się
jednak zaplanować i mogą być podejmowane po koleinach i według metod w
zasadzie znanych i sprawdzonych, przynajmniej w innych
przedsięwzięciach. Teraz natomiast wchodzimy na taką stromiznę i w
takiej mgławicy, że niepodobna tu niczego planować, zaś wyobrazić sobie
można jedynie w bardzo ogólnych zarysach i to raczej w aspekcie tego, do
czego dążymy, aniżeli logistyki działań. Teoretycznie możemy to
określić jako „filozofię Als-Ob”, czyli „jak-gdyby” było możliwe to,
czego chcemy.
To założenie jest nam potrzebne również dlatego, żeby móc ostatecznie
pogrzebać ową żałosną propozycję „królewistów” pragnących przez
referendum czy inny trik demokratyczny doprowadzić do nałożenia
demokracji królewskiej „czapki” bez zmieniania istoty tego systemu,
czyli rządów partyjno-plutokratycznych. Taki bezsilny, „malowany” król
byłby jedynie pacynką politykierów i bankierów oraz notariuszem ustaw
uchwalanych przez zdegenerowane parlamenty. Musimy więc postawić sprawę
jasno: najpierw Kontrrewolucja, najpierw obalenie tego nikczemnego
systemu, a dopiero później ustanowienie Monarchii. Najpierw trzeba
przygotować plac pod Tron, potem dopiero go wznieść, a na samym końcu
wprowadzić nań Króla.
Przyjmujemy więc jako punkt wyjścia przypuszczenie, że akcja podjęta w
dwu zarysowanych wyżej kierunkach powiodła się, to znaczy nasz
hipotetyczny „polski Monck” odnalazł się i pociągając za sobą armię
zrobił, co trzeba, czyli dokonał Kontrrewolucji obalając system
demoliberalny, jak również znaleźli się biskupi, którzy poparli tę
akcję, błogosławiąc ją można rzec, tak samo jak ongiś biskupi hiszpańscy
poparli Última Cruzada Española. Jeżeli cywilny i paramilitarny ruch
monarchistyczny będzie wówczas na tyle mocny, aby wystąpić czynnie razem
z armią (tak jak karlistowscy requétes w Hiszpanii), to mogą wspólnie
zawiązać Akt Konfederacji Królestwa Polskiego, Generalność tej
konfederacja – pod naczelnym zwierzchnictwem „Moncka” – będzie władzą
tymczasową w okresie przejściowym. Jej najważniejszym – choć trudno
powiedzieć czy chronologicznie pierwszym – zadaniem będzie ustanowienie
królestwa. Ale jak to: królestwa bez króla? Tak, nie ma innego wyjścia,
bo przecież, przypomnijmy po raz ostatni, nie mamy ani prawowitego
dziedzica korony, ani nawet „mocnego” pretendenta. Nawet roztropny
Edmund Burke pisał, że kontrrewolucja we Francji będzie musiała być
najpierw dyktaturą wojskową, która zaprowadzi porządek, a dopiero po tym
zwróci tron następcy Ludwika XVII. Nie jest to zatem rzecz niemożliwa i
to nie tylko dlatego, że możemy wskazać faktyczne precedensy, ale
również dlatego, że monarchia to naprzód INSTYTUCJA, a dopiero potem
OSOBA.
Poza tym, najdonioślejszym, aktem władza tymczasowa Konfederacji nie
powinna niczego przesądzać co do konkretnego kształtu instytucjonalnego
królestwa. Owszem, powołani przez nią najwybitniejsi uczeni mogą, a
nawet powinni, przygotowywać projekty ustaw kardynalnych, ale właśnie
jedynie projekty, bo królowi nie można niczego narzucać. Jeśli chodzi o
bieżące rządzenie, to rząd będzie powoływany przez Konfederację i przed
nią odpowiedzialny, parlament w dotychczasowym kształcie przestanie
oczywiście istnieć (a zatem dekrety regulujące sprawy konieczne wydawać
będzie rząd), samorządy i sądy będą działać na dotychczasowych zasadach.
Jeżeli do tego czasu nie nastąpi Polexit albo UE nie rozpadnie się
sama, to oczywiście Polska wystąpi z niej; zresztą wówczas naprawdę nowy
stan rzeczy w państwie będzie „złamaniem” wszelkiego prawa unijnego,
więc i tak by nas wyrzucili.
Generalność Konfederacji powoła także Radę Regencyjną, złożoną na
przykład z Prymasa Polski, I Prezesa Sądu Najwyższego oraz prezesa
Polskiej Akademii Nauk (wykluczam szefa sił zbrojnych dlatego, że jest
wielce prawdopodobne, iż sam będzie kandydatem do tronu), która będzie
reprezentować państwo w stosunkach z zagranicą, ale jej najważniejszym
zadaniem będzie zatwierdzenie kandydatów do oficjum królewskiego. Tu
bowiem zbliżamy się do chwili kulminacyjnej. W tej nietypowej sytuacji
króla trzeba będzie jednak znaleźć. Jak to już kiedyś, w innym miejscu
napisaliśmy, nie obędziemy się bez „momentu elekcyjnego”. Chodzi jednak o
to, aby zapobiec temu, by ta konieczność nie pociągnęła za sobą
unurzania godności monarszej w błocie demokracji. Trzeba zatem
wypracować odpowiednie kryteria dopuszczenia kandydatów oraz sposób,
tryb i skład kolegium elektorskiego. Jakie?
O tym w następnym odcinku.
Prof. Bartyzel: Polski ruch monarchistyczny – cz. 5
Kandydat do tronu musi spełniać następujące warunki:
(a) być wyznania rzymskokatolickiego oraz osobą o nieposzlakowanej
sylwetce moralnej (wykluczone jest przecież na przykład, aby Pomazaniec
Boży mógł być rozwodnikiem-bigamistą i cudzołożnikiem); ten sam wymóg
dotyczy również dzieci kandydata – jeśli je ma – jako potencjalnych
następców tronu;
(b) poza podejrzeniem musi być także jego sylwetka ideowo-polityczna,
udokumentowana zaangażowaniem w dotychczasowym życiu po stronie
Kontrrewolucji – negatywnie zaś brakiem choćby poszlak, by mógł
kiedykolwiek splamić się jakimikolwiek miazmatami Rewolucji, także
liberalnej (i progresistowskiej w Kościele); musi mieć zatem to, co w
hiszpańskim tradycjonalizmie nazywa się legitimitad de ejercicio, a
monarchię trzeba zabezpieczyć przed ewentualnością takiej zdrady
Tradycji, jakiej dopuścił się choćby Jan Karol Burboński w Hiszpanii;
(c ) choć to wymóg zupełnie elementarny, trzeba o nim wspomnieć, to
znaczy musi być zdrów na ciele i umyśle oraz wolny od widocznego i
ciężkiego kalectwa, wad genetycznych i chorób dziedzicznych: chodzi
wszakże o zdrowie i dobrostan całej dynastii, którą zainauguruje;
(d) powinien mieć ukończone 35 lat – aby można było ocenić czym już
wykazał się w życiu, ale nie mieć więcej niż 60 lat (a jeśli dotąd jest
bezżenny i bezdzietny to nie więcej niż 55 lat), bo zadania, jakie
spadną na jego barki są gigantyczne, przerastając możliwości wieku
starczego; oczywiście żadne ograniczenia wiekowe nie będą już dotyczyły
ani jego panowania, ani następców (wyjąwszy wymóg pełnoletności w
dzisiejszym rozumieniu dla faktycznego wstąpienia na tron);
(e) powinien legitymować się wyższym wykształceniem, najlepiej
również wojskowym, albo przynajmniej mieć za sobą odbytą służbę
wojskową;
(f) powinien być płci męskiej: ten wymóg jest wyjątkowy w odniesieniu
do aktu wyboru pierwszego władcy i w żadnym wypadku nie przesądza
ewentualności obowiązywania w dalszym ciągu sukcesyjnego prawa
salickiego czy nawet semisalickiego (przemawia przeciw temu zresztą
tradycja polskiej monarchii – by przypomnieć naszych dwu KRÓLÓW płci
żeńskiej: św. Jadwigę Andegaweńską i Annę Jagiellonkę), ale chcemy
przecież ustanowić jednocześnie dynastię i tego, aby naród z jej
obecnością zżył się jak najszybciej, nie można więc zaczynać od
konieczności, by dynastia zmieniła się już po pierwszym władcy.
Jak łatwo zauważyć, pośród wyżej wskazanych warunków nie ma wymogu
pochodzenia z rodów panujących lub arystokratycznych, lub choćby
pochodzenia szlacheckiego. Wiemy, że może to wzbudzać kontrowersje:
chodzi wszakże o prestiż królestwa i dynastii, a ten wynika już niejako
automatycznie z krwi królewskiej lub przynajmniej „błękitnej”. Mimo
wszystko jednak decydujemy się na ten ryzykowny krok z powodów zarówno,
by tak rzec, pozytywnych, jak negatywnych. Jeśli idzie o te pierwsze, to
musimy przypomnieć raz jeszcze, że nie zakładamy tu (niemożliwej, jak
ustaliliśmy, w naszych warunkach) „restauracji” królestwa, tylko jego
„instaurację”, a więc niejako Nowy Początek. Przecież zaś najstarsze i
najczcigodniejsze dynastie europejskie (łącznie z naszymi Piastami)
kultywowały w swoich mitach założycielskich (mniejsza o to czy
prawdziwych historycznie – prawda mitu ma inny charakter) rozmaitych
„oraczy” czy „kołodziejów” i w niczym to ich prestiżu nie umniejszało.
Chcemy także dowartościować to, co można by nazwać „szlachectwem
zasługi”, a czyż ten, kto pomyślnie dokona Kontrrewolucji nie będzie
takiej zasługi posiadał? Jeśli zresztą wybrany zostanie elekt
podchodzenia nieszlacheckiego, to można albo poprosić papieża o jego
nobilitowanie i przyznanie mu tytułu, albo dla każdego rodu
arystokratycznego powinno być zaszczytem przyjęcie króla do swojego
herbu. W tym drugim wypadku rzecz byłaby jeszcze prostsza, gdyby akurat
elekt był bezżenny, bo wówczas przez ożenek z panną z takiego rodu
mogłaby połączyć się ich krew. Powód negatywny zaś jest taki, że w
naszych czasach (w Polsce) rzadko można odnotować jakieś szczególne
zaangażowanie osób wywodzących się z arystokracji w sprawę
Kontrrewolucji, a nie brakuje i przypadków wprost przeciwnych, jak
również zwykłego – powiedzmy to wprost – „skundlenia” przez wchodzenie w
koligacje z dorobkiewiczami podejrzanej konduity. Co się zaś tyczy
dynastii europejskich, to i wśród tych, które jeszcze gdzieniegdzie
panują, jak pośród „królów bez korony” i ich krewnych, Książąt
prawdziwie Chrześcijańskich, wiernych Tradycji i kontrrewolucyjnych z
trudem można by policzyć na palcach obu rąk.
Aby jednakowoż nie przekreślać możliwości szczęśliwego związania
elekcji z tradycją rodową, można by „preferencyjnie” przyznać prawo
wysunięcia kandydatury przez każdy ród kniaziowski wywodzący się od
Gedymina oraz od Ruryka, przez Dom Radziwiłowski jako książąt Świętego
Cesarstwa oraz przez domy książęce, uznane na przedrozbiorowych sejmach
Rzeczypospolitej (czy prawo takie przyznać również rodom książęcym z
nadania innych władców – to rzecz do dyskusji). W dwu pierwszych
wypadkach kandydat taki miałby ten dodatkowy walor, że chętniej mógłby
zostać zaakceptowany również jako kandydat na tron wielkoksiążęcy w
Wielkim Księstwie Litewskim czy na Rusi, gdyby w ich państwach
sukcesyjnych zwyciężyli monarchii i otworzyłaby się szansa na odnowienie
unii. Wszyscy jednak kandydaci tych rodów musieliby również spełniać
podane wyżej warunki ogólne. I oczywiście również każdy przedstawiciel
innego rodu arystokratycznego, ale nie książęcego, mógłby wysunąć swoja
kandydaturę na zasadach ogólnych. Co się tyczy dopuszczenia do
„konkursu” zagranicznych Domów cesarskich, królewskich czy książęcych,
to też należy otworzyć taką możliwość, oczywiście jedynie dla
katolickich dynastii czy ich gałęzi. Należałoby jednak wykluczyć tych,
którzy albo są realnie panującymi w jakimkolwiek kraju, albo władcami de
iure, albo nawet stoją blisko w kolejce do tronów rzeczywistych czy
potencjalnych. Chodzi bowiem o zapobieżenie potencjalnej sytuacji
konfliktu uprawnień, interesów i nawet sentymentów. Brać pod uwagę
należałoby zatem jedynie książąt z linii bocznych, mających niewielkie
szanse realne na stanie się Głowami tych Domów (chyba że dotyczyłoby to
Królestwa Węgier, bo unia personalno-dynastyczna z nim byłaby wręcz
pożądana).
Określiliśmy więc zasady doboru kandydatów, teraz czas na opisanie procedur. Uczynimy to w następnym (i już ostatnim) odcinku.
Prof. Bartyzel: Polski ruch monarchistyczny – cz. 6
Kandydatów do tronu notyfikuje Rada Regencyjna. Powinno być ich co
najmniej dwóch, aby wybór nie był prostym plebiscytem „za” lub
„przeciw”, ale też górną granicą powinna być jakaś rozsądna liczba,
powiedzmy – siedmiu. Przy podanych wyżej, raczej „zaporowych”, warunkach
nie powinno być chyba zresztą specjalnego natłoku.
Po zamknięciu listy powinien nastąpić okres publicznej prezentacji
kandydatów, powiedzmy trzymiesięczny, ale z wykluczeniem
autoprezentacji, aby uniknąć poniżającego mizdrzenia się i
autoreklamiarstwa, jak w demokratycznych „kampaniach wyborczych”
(kandydat, który mimo zakazu próbowałby to jednak czynić, może być i na
tym etapie skreślony). Prymas Polski i wszyscy biskupi zarządzają
permanentne modły w świątyniach o dobry wybór i aby Duch Święty zstąpił
na członków Kolegium Elektorskiego i natchnął ich.
I tak doszliśmy do kwestii składu i sposobu procedowania owego –
jednorazowego – ciała wyborczego. Wykluczamy oczywiście wybory
powszechne, z drugiej strony nie może być to na przykład Senat, bo go
jeszcze w nowej postaci nie ma. Nie może być zbyt liczne, ale winno
stanowić możliwie najdoskonalszy wykładnik głównych interesów w
społeczeństwie: duchowo-moralnego, intelektualnego, społecznego i
materialnego. Z urzędu winni do niego wchodzić członkowie Generalności
Konfederacji (zakładamy, że będą w nim zarówno dowódcy rodzajów sił
zbrojnych, jak cywilni przywódcy kontrrewolucyjnego przewrotu), a
następnie: Prymas Polski i arcybiskupi-metropolici (lecz tylko
metropolii erygowanych przed rozdrobnieniami począwszy od 1992 r.) oraz
zwierzchnik obrządku grecko-katolickiego, a także zwierzchnik Polskiego
Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego; prezesi obu Akademii oraz
rektorzy uniwersytetów założonych przed 1939 r. (UMK i UWr byłyby
reprezentowane jako kontynuacja uniwersytetów wileńskiego i lwowskiego);
I Prezes Sądu Najwyższego oraz prezesi NSA i TK; marszałkowie sejmików
wojewódzkich; prezes Najwyższej Izby Kontroli; prezesi Naczelnej Rady
Adwokackiej oraz Krajowej Rady Notarialnej; prezesi Stowarzyszenia
Pisarzy Polskich oraz związków artystycznych; reprezentant Krajowej Rady
Izb Rolniczych oraz Związku Rzemiosła Polskiego; przedstawiciele
stowarzyszeń pracodawców oraz związków zawodowych (zakładamy, że do tego
czasu nie powstaną jeszcze „pionowe” korporacje stanowo-zawodowe).
Optymalna była liczna 70 elektorów, czyli tylu, ilu było przez wiele
stuleci członków Kolegium Kardynalskiego, tworzących zarazem konklawe
wybierające papieża.
I właśnie konklawe, jako najdoskonalszy i najlepiej sprawdzony wzór
elekcji modo aristocratico, winno być także wzorem dla procedowania
Kolegium Elektorskiego. Elektorzy muszą być odizolowani od świata
zewnętrznego. Przebiegiem obrad kieruje elektor-kamerling, którym jest
Prymas Polski. Liczba głosowań nie może większa niż dwa jednego dnia.
Głosowanie jest tajne: elektorzy głosują wpisując nazwisko preferowanego
kandydata na karteczkach, które po obliczeniu głosów są spalane. Po
każdym głosowaniu odpada ten kandydat, który uzyskał najmniejszą liczbę
głosów. Dana tura zostaje uznana za zakończoną jeżeli jeden kandydat
uzyska co najmniej 2/3 głosów. Po dokonaniu wyboru elektor-kamerling
pyta kandydata czy przyjmuje wybór (jeżeli zatem kandydat sam nie jest
członkiem kolegium, to musi być cały czas „w pogotowiu”, aczkolwiek
niekoniecznie w bliskości, bo przecież w obecnych warunkach łączność z
nim można uzyskać nawet drogą satelitarną). Po przyjęciu wyboru
elektor-kamerling obwieszcza z balkonu: habemus regem!, zaś elektorzy są
pierwszymi, którzy składają mu homagium.
Natychmiast po elekcji rozwiązuje się Generalność Konfederacji, a
król-elekt wchodzi w pełnię swoich praw. Ustalony zostaje termin
koronacji i namaszczenia króla, którego w Katedrze Wawelskiej dokonuje
Prymas Polski. Po koronacji król udaje się na Jasną Górę, gdzie wraz z
biskupami i dostojnikami świeckimi dokonuje aktu intronizacji Jezusa
Chrystusa jako Króla Polski, przyjmując jednocześnie tytuł Jego
ziemskiego porucznika w Królestwie Polskim. W przeciągu pierwszych
trzech miesięcy swojego panowania król albo oktrojuje Kartę
konstytucyjną królestwa, albo – jeśli uzna, że prawa kardynalne nie
muszą być ujęte w jednym akcie ustawodawczym – to zaprezentuje plan i
terminarz nadawania ustaw regulujących poszczególne kwestie, z
zastrzeżeniem, że termin nie powinien przekroczyć jednego roku.
(A teraz, ponieważ wypada, aby „nawiedzony profesor” powiedział coś mistycznego, jeszcze…)
KODA
I tak oto nastanie – po pierwszym, Bolesławowym i po drugim
Przemysławowo-Władysławowym – Trzecie Królestwo Polskie, a czwartego już
nie będzie.
Czwartego królestwa nie będzie, bo trzecie trwać będzie, aż
nastaną czasy ostateczne, kiedy naprzód ustąpi katechon, a ukaże się
Niegodziwiec, który zwiedzie bardzo wielu, większość ludzi. I kiedy
Bestia będzie się srożyć, dziać się będą rzeczy przerażające i straszne,
przepowiedziane w Objawieniu według św. Jana. I przy Chrystusie wytrwa
tylko garstka ludzi, zaś papież, wypędzony z Rzymu, będzie się musiał
schronić na ziemi polskiej. I kiedy ta garstka, pod przewodnictwem
Papieża i polskiego Króla-Harfiarza trwać będzie w modlitwie na
kolanach, nadejdzie, w święto Zmartwychwstania, dzień ostatni, dzień
Paruzji. Po raz ostatni zabrzmi Zygmuntowy dzwon, a na gruzy
rozpadającego się Wawelu, od strony konfesji Św. Stanisława, na
złocistym rydwanie zaprzężonym w cztery białe rumaki, wjedzie
Chrystus-Apollo-Salwator, aby zakończyć dzieje.
„Hej, pieśń skończona, pieśń Wawelu,
gdzie nieśmiertelna Sława.
Na zdruzgotany głaz kastelu
Bóg wpisał swoje prawa”
(S. Wyspiański, Akropolis)