niedziela, 20 października 2019

Mariusz Matuszewski: Monarchizm a wybory


       Przy okazji ostatnich wyborów do parlamentu przez fora skupiające konserwatystów i monarchistów różnych odcieni przetoczyła się dyskusja co do miejsca, jakie winniśmy zająć w teatrze współczesnej gry politycznej. Większość rozmówców skłania się do włączenia się w nią uważając, że trzeba ratować co się da i próbować ugrać ile można.
 
Nie zgadzam się z tym. Rozbieżność celów i poglądów na sprawy fundamentalne (sojusz Tronu i Ołtarza, ustrój) czyni udział rozumiejącego swoje posłannictwo konserwatysty we współczesnej grze politycznej bezcelowym, a dla niego samego  – wręcz niebezpiecznym. Niebezpieczeństwo to polega z jednej strony na przyjęciu zasad i postulatów z paradygmatem zachowawczym niezgodnych, z drugiej – na firmowaniu takich działań poprzez członkostwo w przeprowadzających je partiach. „Pierwszym warunkiem istnienia ugrupowania zachowawczego – pisał na ten temat Konstanty hr. Broel-Plater – jest niedopuszczalność metody polegającej na oddawaniu własnej firmy, pracy lub umysłów w arendę ludziom, na innym stojącym etycznym poziomie”.

My opieramy swoje myślenie o polityce na zupełnie innych od demokratów fundamentach. Z głębi eonów, ze źródeł Światła i czasu mówi do nas przedwieczne Słowo, które wcielone w Boga – Człowieka złożyło za nas ofiarę przebłagalną. Ta ofiara – to nie tylko droga na Golgotę i moment konania, to również pieczęć na spisanym krwią Baranka Nowym Przymierzu, Boże tchnienie w dziejach, które przenika – i przenikać musi – wszelką ludzką aktywność, również tę polityczną.
 
Konserwatysta, świadom tego, a także rozumiejąc istotę oraz strukturę porządku, który ma współtworzyć, nie może brać udziału w tym, co jest tego porządku zaprzeczeniem. Przyjęcie zasad demokratycznej gry interesów, budowanie ideologii oderwanej od sfery meta politycznej i nie opartej na Etyce, kreowanie wizerunku bez troski o jego zgodność z rzeczywistym obrazem osób i partii, dalej – kupowanie głosów zamiast zdobywania dusz i włączania ich w Boży plan zbawienia (co stanowi jedno z zadań, które Bóg wyznaczył państwu) – wszystko to wypacza istotę konserwatyzmu. Konserwatysta próbujący dostosować się do narzuconych sobie warunków gry politycznej z czasem przyjmuje jedną po drugiej zasady obce własnemu paradygmatowi. Z czasem rezygnuje z własnych, konserwatyzm zaczyna traktować jak kolejną ideologię, jedną z wielu równych, by wreszcie wymazać z pamięci to, co winien jest zachowywać. Traci fundament, który zastępuje dążeniem do osiągania doraźnych  celów wyborczych – nawet, jeżeli partia, do której wstępuje, wydaje się mieć wszelkie cechy ugrupowania podzielającego nasze idee. Prof. Jacek Bartyzel pisał o tym zjawisku tak: „Wstępujący do partii republikańskiej prawicy i centroprawicy monarchiści rychło przekonywali się, że aby osiągnąć jakąś w niej pozycję, muszą porzucić mrzonki o ich monarchizacji, toteż sami krok po kroku zaczęli się republikanizować, a niektórzy nawet demokratyzować”.
 
Stając się członkiem partii politycznej, monarchista musi zrezygnować z własnej tożsamości i podporządkować swoje postępowanie linii polityki partii, jej celom – z których nadrzędnym będzie zawsze zdobycie władzy lub jej utrzymanie bez względu na koszta. Mówienie o wskrzeszeniu monarchii jest w warunkach demokratycznych bezcelowe – nie można bowiem liczyć na poparcie sprawy Restauracji przez tych, którzy są beneficjentami obecnego stanu rzeczy. Nie ma sensu poruszać jakże dla nas ważnej sprawy sojuszu Tronu i Ołtarza tam, gdzie prym wiodą organizacje jawnie ubliżające Bogu lub liberałowie, dla których religia pozostaje (w najlepszym wypadku) sprawą prywatną. Trudno wreszcie stanowić prawo zgodne z Etyką i prawem Bożym w sytuacji, gdy wszystkie ustawy muszą być zgodne z konstytucją napisaną pod dyktando ugrupowań liberalnych i lewicowych.  
 
Tegoroczne wybory pokazały zresztą, że nie brak wśród nas osób szlachetnych i kompetentnych, ale ich uczciwość, program oraz postulaty, jakkolwiek wzniosłe, nie mają szans w starciu z tym, z czym przychodzi nam się mierzyć. Przykładem jest p. Marta Czech, której „małą piątkę” uprawiania polityki (za zgodą zainteresowanej) chciałbym tu podać jako przykład tego, o czym piszę powyżej. Owa „mała piątka” to:
 
1) Atrakcyjność merytoryczna bez afer i skandali.
2) Rzetelna informacja bez indoktrynacji wyborców.
3) Rzeczowa dyskusja bez deprecjonowania rozmówcy.
4) Uczciwe interesy bez oszukiwania kontrahentów.
5) Skuteczna dyplomacja bez użycia kolan.
 
Atrakcyjność merytoryczna to piękny postulat, zakładający przygotowanie programu działania i prezentowanie go w sposób atrakcyjny dla wyborców. Kto ma go jednak zrozumieć? I dalej – kto to zechce przeczytać i porównać z innymi podobnymi dokumentami? Demokratyczna rywalizacja o miejsca w parlamencie w skali masowej oparta jest na grze emocjami i manipulacją wizerunkiem, program – jakkolwiek każda partia jakiś ma, to rzecz drugo- lub trzeciorzędna. Afery i skandale to pochodna układów i tajnych sojuszy biznesowych, politycznych, a czasem funkcjonujących na styku tych dwóch światów. Osoba spoza układów, zwłaszcza taka, która jawnie im zagraża, nie ma szans w walce z przeciwnikiem dysponującym nieograniczonym dostępem do mediów, funduszy, a także mogącym w razie potrzeby uruchomić całą gamę narzędzi prawnych.
 
Rzetelna informacja bez indoktrynacji: jak już mówiłem, demokratyczna gra wyborcza oparta jest na grze emocjami i manipulacji, co więcej: konserwatysta usiłujący grać uczciwie nie ma szans z przeciwnikiem takich skrupułów nie posiadającym, dysponującym za to nieograniczonym dostępem do mediów. I tu pojawia się kolejny problem: jak mamy przekonywać do swoich racji nie posiadając własnej telewizji i prasy o zasięgu ogólnopolskim?
 
Rzeczowa dyskusja bez deprecjonowania rozmówcy? To możliwe w sferze nauki, ale w świecie pozbawionej zasad informacyjno-medialnej wojny podjazdowej stawia nas na pozycjach z góry przegranych. Zauważmy, że największą przewagę zyskuje nie ten, kto ma rację z uwagi na przytoczenie słusznych argumentów, lecz ten, kto potrafi przeciwnika zmanipulować, zakrzyczeć lub ośmieszyć.
Uczciwe interesy bez oszukiwania kontrahentów… W świecie zdominowanym przez ogromne korporacje i banki, mocno zespolone ze sferą polityki, na większą skalę nie jest to możliwe (chyba że rozmawiamy o prowadzeniu osiedlowego warzywniaka). A to m. in. dzięki tym nieuczciwym nieraz interesom oraz powiązaniom i eliminowaniu konkurencji to nasi przeciwnicy dysponują zasobami, których my mieć nie będziemy jeszcze bardzo długo. Powtórzmy raz jeszcze: ich nasze zasady etyczne i honorowe nie obowiązują.
 
Skuteczna dyplomacja bez użycia kolan – to podstawa każdej zdrowej polityki międzynarodowej. W przypadku Polski jest to niestety kolejny pusty postulat. Po pierwsze: od lat bez mała 30 odgrywamy rolę wasala, posłusznie czekającego na posłuchanie u możniejszych. Niektórzy, jak np. p. Tusk, otrzymują czasem za swoje zasługi w utrzymaniu tego stanu rzeczy całkiem intratne posady i gratyfikacje. Po drugie: wyrwanie się z tej roli i prowadzenie zdrowej polityki zagranicznej na prawach partnera wymaga silnej armii (której nie mamy), mocnej pozycji ekonomicznej (której też nie mamy) oraz sprawnej dyplomacji (której wypracować nie możemy ze względu na nie do końca przemyślaną politykę, a także brak elementów wymienionych wcześniej, na których dyplomację trzeba opierać).
 
I tak dalej… Proszę mnie źle nie zrozumieć: z każdym z postulatów p. Marty zgadzam się w 100% i w każdym normalnym państwie sprawy powinny tak właśnie wyglądać. Niestety, w otaczającej nas rzeczywistości, przy zachowaniu zasad, którym obowiązani jesteśmy wierność, są one nierealne.  Zbyt nieliczni i nie dysponujący odpowiednimi środkami monarchiści mają do wyboru tylko dwie realne drogi postępowania: trwanie przy fundamentach idei, którą reprezentują – ale wtedy nie będą mieli szans na realny sukces polityczny i zmianę zastanej rzeczywistości, albo z nich zrezygnują – ale wtedy pozbawią się prawa reprezentowania porządku, którego filarami są Wiara, Etyka, Tradycja i Autorytet.
W moim przekonaniu najważniejsze to nie rozmienić się na drobne. Zbyt nas niewielu.
 
Co jednak w zamian? Na naszym portalu pisaliśmy o tym już nieraz. Czeka nas praca u podstaw, co więcej: musimy zacząć planować na dziesiątki lat. Najtrudniejsze – to pracować bez nadziei ujrzenia zwycięstwa i intronizacji Bożego Pomazańca, któremu służymy, za naszego życia. Ludwik August Plater w podobnej sytuacji pisał:  Działajmy tymczasem w świętem i religijnym utajeniu, łączmy zdolności nasze, jednoczmy zdania, prostujmy opinie. Niech się w kraju naszym choć uciemiężonym, utrzymuje duch żywotny; niech na łonie jego tworzy się masa sił, która gdy będzie przygotowana, skupiona, do jednego celu skierowana, a następnie w chwilę korzystną wezwana, dzielnie i wszędzie razem powstanie; wszystkie wtedy niezawodnie zwalczymy przeszkody i pożądany cel osiągniemy”. I w tym rzecz: najpierw potrzeba nam odbudować szeregi, dopiero potem zacząć wojnę. Musimy mieć kim walczyć, potrzebny jest kapitał, media i ludzie świadomi tego, co jest stawką. 
 
Konstanty Broel-Plater konstatował, że obóz nasz winien „spod znaku wyborów przejść pod znak wyboru; zwycięstwem (…) będzie nie liczba przeprowadzonych kandydatów, ale stopień urobienia kierunku zachowawczego (…) w społeczeństwie. Nie chodzi zatem w pierwszym etapie pracy o stworzenie silnej i wpływowej partii konserwatywnej w całym tego słowa znaczeniu, ale o wychowanie adeptów i urobienie w kraju konserwatystów”.
 
Czteroletnie interwały nic nie zmieniają, z kolei demokratyczne ruchome piaski wciągną każdego. Więc po prostu nie wchodzimy na nie. Nasze zadanie jest niewdzięczne – prawda. To praca bez nadziei doczesnej nagrody. Ale my musimy przekazać sztafetę, a zanim zobaczymy króla na tronie, musimy przygotować szeregi tych, którzy Restaurację przeprowadzą. To nasze zadanie: wychować dzieci  w walce z reżimową propagandą, pisać i formować choć kilka dusz – a one niech formują kolejne. Jeżeli Bóg z nami – któż przeciw nam?
 
Pisze dalej Konstanty Broel-Plater: „wytworzenie zespołu o zachowawczym kierunku jest nieodzownym obowiązkiem tych, którzy pojmują jego znaczenie i wartość społeczną, którzy zdają sobie jasno z tego sprawę, że obecnie w konkretnej formie dogmatycznej i programowej zjawić się musi, nawet gdyby istniało u jego współtwórców przeświadczenie, że na razie, a może i w okresie całego pokolenia nie tylko nic realnego nie zdziała, ale narażonym będzie wskutek nieuniknionej walki na tymczasową defensywę. Ale istnienie swoje zaznaczy i ideologię, którą przedstawia, utrzyma przy życiu. A wówczas już wielkie spełni zadanie”. I dalej: „Przynależność jednak do partii konserwatywnej nie może mieć jako celu kariery, ani stać się czynnikiem podwyższającym klasę społeczną członka. Tu miarą jest jedynie poczucie etyki i uczciwość. Zachowawczość przeto musi wyniknąć z cech środowiska”. My środowisko to musimy dopiero odbudować, a wraz z nim – przywrócić myślenie o polityce oderwane od realiów demokratycznych. Wtedy dopiero stanie się możliwe odbudowanie zdrowych podstaw społeczeństwa, a także organizacji państwowej.  
 
Jedno wiem na pewno: jeżeli zaczniemy się bawić w demokrację – przegramy z kretesem.
 
Mariusz Matuszewski