Przy
okazji ostatnich wyborów do parlamentu przez fora skupiające
konserwatystów i monarchistów różnych odcieni przetoczyła się dyskusja
co do miejsca, jakie winniśmy zająć w teatrze współczesnej gry
politycznej. Większość rozmówców skłania się do włączenia się w nią
uważając, że trzeba ratować co się da i próbować ugrać ile można.
Nie
zgadzam się z tym. Rozbieżność celów i poglądów na sprawy fundamentalne
(sojusz Tronu i Ołtarza, ustrój) czyni udział rozumiejącego swoje
posłannictwo konserwatysty we współczesnej grze politycznej bezcelowym, a
dla niego samego – wręcz niebezpiecznym. Niebezpieczeństwo to polega z
jednej strony na przyjęciu zasad i postulatów z paradygmatem
zachowawczym niezgodnych, z drugiej – na firmowaniu takich działań
poprzez członkostwo w przeprowadzających je partiach. „Pierwszym
warunkiem istnienia ugrupowania zachowawczego – pisał na ten temat
Konstanty hr. Broel-Plater – jest niedopuszczalność metody polegającej
na oddawaniu własnej firmy, pracy lub umysłów w arendę ludziom, na innym
stojącym etycznym poziomie”.
My
opieramy swoje myślenie o polityce na zupełnie innych od demokratów
fundamentach. Z głębi eonów, ze źródeł Światła i czasu mówi do nas
przedwieczne Słowo, które wcielone w Boga – Człowieka złożyło za nas
ofiarę przebłagalną. Ta ofiara – to nie tylko droga na Golgotę i moment
konania, to również pieczęć na spisanym krwią Baranka Nowym Przymierzu,
Boże tchnienie w dziejach, które przenika – i przenikać musi – wszelką
ludzką aktywność, również tę polityczną.
Konserwatysta,
świadom tego, a także rozumiejąc istotę oraz strukturę porządku, który
ma współtworzyć, nie może brać udziału w tym, co jest tego porządku
zaprzeczeniem. Przyjęcie zasad demokratycznej gry interesów, budowanie
ideologii oderwanej od sfery meta politycznej i nie opartej na Etyce,
kreowanie wizerunku bez troski o jego zgodność z rzeczywistym obrazem
osób i partii, dalej – kupowanie głosów zamiast zdobywania dusz i
włączania ich w Boży plan zbawienia (co stanowi jedno z zadań, które Bóg
wyznaczył państwu) – wszystko to wypacza istotę konserwatyzmu.
Konserwatysta próbujący dostosować się do narzuconych sobie warunków gry
politycznej z czasem przyjmuje jedną po drugiej zasady obce własnemu
paradygmatowi. Z czasem rezygnuje z własnych, konserwatyzm zaczyna
traktować jak kolejną ideologię, jedną z wielu równych, by wreszcie
wymazać z pamięci to, co winien jest zachowywać. Traci fundament, który
zastępuje dążeniem do osiągania doraźnych celów wyborczych – nawet,
jeżeli partia, do której wstępuje, wydaje się mieć wszelkie cechy
ugrupowania podzielającego nasze idee. Prof. Jacek Bartyzel pisał o tym
zjawisku tak: „Wstępujący do partii republikańskiej prawicy i
centroprawicy monarchiści rychło przekonywali się, że aby osiągnąć jakąś
w niej pozycję, muszą porzucić mrzonki o ich monarchizacji, toteż sami krok po kroku zaczęli się republikanizować, a niektórzy nawet demokratyzować”.
Stając
się członkiem partii politycznej, monarchista musi zrezygnować z
własnej tożsamości i podporządkować swoje postępowanie linii polityki
partii, jej celom – z których nadrzędnym będzie zawsze zdobycie władzy
lub jej utrzymanie bez względu na koszta. Mówienie o wskrzeszeniu
monarchii jest w warunkach demokratycznych bezcelowe – nie można bowiem
liczyć na poparcie sprawy Restauracji przez tych, którzy są
beneficjentami obecnego stanu rzeczy. Nie ma sensu poruszać jakże dla
nas ważnej sprawy sojuszu Tronu i Ołtarza tam, gdzie prym wiodą
organizacje jawnie ubliżające Bogu lub liberałowie, dla których religia
pozostaje (w najlepszym wypadku) sprawą prywatną. Trudno wreszcie
stanowić prawo zgodne z Etyką i prawem Bożym w sytuacji, gdy wszystkie
ustawy muszą być zgodne z konstytucją napisaną pod dyktando ugrupowań
liberalnych i lewicowych.
Tegoroczne
wybory pokazały zresztą, że nie brak wśród nas osób szlachetnych i
kompetentnych, ale ich uczciwość, program oraz postulaty, jakkolwiek
wzniosłe, nie mają szans w starciu z tym, z czym przychodzi nam się
mierzyć. Przykładem jest p. Marta Czech, której „małą piątkę” uprawiania
polityki (za zgodą zainteresowanej) chciałbym tu podać jako przykład
tego, o czym piszę powyżej. Owa „mała piątka” to:
1) Atrakcyjność merytoryczna bez afer i skandali.
2) Rzetelna informacja bez indoktrynacji wyborców.
3) Rzeczowa dyskusja bez deprecjonowania rozmówcy.
4) Uczciwe interesy bez oszukiwania kontrahentów.
5) Skuteczna dyplomacja bez użycia kolan.
Atrakcyjność
merytoryczna to piękny postulat, zakładający przygotowanie programu
działania i prezentowanie go w sposób atrakcyjny dla wyborców. Kto ma go
jednak zrozumieć? I dalej – kto to zechce przeczytać i porównać z
innymi podobnymi dokumentami? Demokratyczna rywalizacja o miejsca w
parlamencie w skali masowej oparta jest na grze emocjami i manipulacją
wizerunkiem, program – jakkolwiek każda partia jakiś ma, to rzecz drugo-
lub trzeciorzędna. Afery i skandale to pochodna układów i tajnych
sojuszy biznesowych, politycznych, a czasem funkcjonujących na styku
tych dwóch światów. Osoba spoza układów, zwłaszcza taka, która jawnie im
zagraża, nie ma szans w walce z przeciwnikiem dysponującym
nieograniczonym dostępem do mediów, funduszy, a także mogącym w razie
potrzeby uruchomić całą gamę narzędzi prawnych.
Rzetelna
informacja bez indoktrynacji: jak już mówiłem, demokratyczna gra
wyborcza oparta jest na grze emocjami i manipulacji, co więcej:
konserwatysta usiłujący grać uczciwie nie ma szans z przeciwnikiem
takich skrupułów nie posiadającym, dysponującym za to nieograniczonym
dostępem do mediów. I tu pojawia się kolejny problem: jak mamy
przekonywać do swoich racji nie posiadając własnej telewizji i prasy o
zasięgu ogólnopolskim?
Rzeczowa
dyskusja bez deprecjonowania rozmówcy? To możliwe w sferze nauki, ale w
świecie pozbawionej zasad informacyjno-medialnej wojny podjazdowej
stawia nas na pozycjach z góry przegranych. Zauważmy, że największą
przewagę zyskuje nie ten, kto ma rację z uwagi na przytoczenie słusznych
argumentów, lecz ten, kto potrafi przeciwnika zmanipulować, zakrzyczeć
lub ośmieszyć.
Uczciwe
interesy bez oszukiwania kontrahentów… W świecie zdominowanym przez
ogromne korporacje i banki, mocno zespolone ze sferą polityki, na
większą skalę nie jest to możliwe (chyba że rozmawiamy o prowadzeniu
osiedlowego warzywniaka). A to m. in. dzięki tym nieuczciwym nieraz
interesom oraz powiązaniom i eliminowaniu konkurencji to nasi
przeciwnicy dysponują zasobami, których my mieć nie będziemy jeszcze
bardzo długo. Powtórzmy raz jeszcze: ich nasze zasady etyczne i honorowe
nie obowiązują.
Skuteczna
dyplomacja bez użycia kolan – to podstawa każdej zdrowej polityki
międzynarodowej. W przypadku Polski jest to niestety kolejny pusty
postulat. Po pierwsze: od lat bez mała 30 odgrywamy rolę wasala,
posłusznie czekającego na posłuchanie u możniejszych. Niektórzy, jak np.
p. Tusk, otrzymują czasem za swoje zasługi w utrzymaniu tego stanu
rzeczy całkiem intratne posady i gratyfikacje. Po drugie: wyrwanie się z
tej roli i prowadzenie zdrowej polityki zagranicznej na prawach
partnera wymaga silnej armii (której nie mamy), mocnej pozycji
ekonomicznej (której też nie mamy) oraz sprawnej dyplomacji (której
wypracować nie możemy ze względu na nie do końca przemyślaną politykę, a
także brak elementów wymienionych wcześniej, na których dyplomację
trzeba opierać).
I
tak dalej… Proszę mnie źle nie zrozumieć: z każdym z postulatów p.
Marty zgadzam się w 100% i w każdym normalnym państwie sprawy powinny
tak właśnie wyglądać. Niestety, w otaczającej nas rzeczywistości, przy
zachowaniu zasad, którym obowiązani jesteśmy wierność, są one nierealne.
Zbyt nieliczni i nie dysponujący odpowiednimi środkami monarchiści
mają do wyboru tylko dwie realne drogi postępowania: trwanie przy
fundamentach idei, którą reprezentują – ale wtedy nie będą mieli szans
na realny sukces polityczny i zmianę zastanej rzeczywistości, albo z
nich zrezygnują – ale wtedy pozbawią się prawa reprezentowania porządku,
którego filarami są Wiara, Etyka, Tradycja i Autorytet.
W moim przekonaniu najważniejsze to nie rozmienić się na drobne. Zbyt nas niewielu.
Co
jednak w zamian? Na naszym portalu pisaliśmy o tym już nieraz. Czeka
nas praca u podstaw, co więcej: musimy zacząć planować na dziesiątki
lat. Najtrudniejsze – to pracować bez nadziei ujrzenia zwycięstwa i
intronizacji Bożego Pomazańca, któremu służymy, za naszego życia. Ludwik
August Plater w podobnej sytuacji pisał: „Działajmy
tymczasem w świętem i religijnym utajeniu, łączmy zdolności nasze,
jednoczmy zdania, prostujmy opinie. Niech się w kraju naszym choć
uciemiężonym, utrzymuje duch żywotny; niech na łonie jego tworzy się
masa sił, która gdy będzie przygotowana, skupiona, do jednego celu
skierowana, a następnie w chwilę korzystną wezwana, dzielnie i wszędzie
razem powstanie; wszystkie wtedy niezawodnie zwalczymy przeszkody i
pożądany cel osiągniemy”. I w tym rzecz: najpierw potrzeba nam odbudować
szeregi, dopiero potem zacząć wojnę. Musimy mieć kim walczyć, potrzebny
jest kapitał, media i ludzie świadomi tego, co jest stawką.
Konstanty Broel-Plater konstatował, że obóz nasz winien „spod znaku wyborów przejść pod znak wyboru;
zwycięstwem (…) będzie nie liczba przeprowadzonych kandydatów, ale
stopień urobienia kierunku zachowawczego (…) w społeczeństwie. Nie
chodzi zatem w pierwszym etapie pracy o stworzenie silnej i wpływowej
partii konserwatywnej w całym tego słowa znaczeniu, ale o wychowanie
adeptów i urobienie w kraju konserwatystów”.
Czteroletnie
interwały nic nie zmieniają, z kolei demokratyczne ruchome piaski
wciągną każdego. Więc po prostu nie wchodzimy na nie. Nasze zadanie jest
niewdzięczne – prawda. To praca bez nadziei doczesnej nagrody. Ale my
musimy przekazać sztafetę, a zanim zobaczymy króla na tronie, musimy
przygotować szeregi tych, którzy Restaurację przeprowadzą. To nasze
zadanie: wychować dzieci w walce z reżimową propagandą, pisać i
formować choć kilka dusz – a one niech formują kolejne. Jeżeli Bóg z
nami – któż przeciw nam?
Pisze
dalej Konstanty Broel-Plater: „wytworzenie zespołu o zachowawczym
kierunku jest nieodzownym obowiązkiem tych, którzy pojmują jego
znaczenie i wartość społeczną, którzy zdają sobie jasno z tego sprawę,
że obecnie w konkretnej formie dogmatycznej i programowej zjawić się
musi, nawet gdyby istniało u jego współtwórców przeświadczenie, że na
razie, a może i w okresie całego pokolenia nie tylko nic realnego nie
zdziała, ale narażonym będzie wskutek nieuniknionej walki na tymczasową
defensywę. Ale istnienie swoje zaznaczy i ideologię, którą przedstawia,
utrzyma przy życiu. A wówczas już wielkie spełni zadanie”. I dalej:
„Przynależność jednak do partii konserwatywnej nie może mieć jako celu
kariery, ani stać się czynnikiem podwyższającym klasę społeczną członka.
Tu miarą jest jedynie poczucie etyki i uczciwość. Zachowawczość przeto
musi wyniknąć z cech środowiska”. My środowisko to musimy dopiero
odbudować, a wraz z nim – przywrócić myślenie o polityce oderwane od
realiów demokratycznych. Wtedy dopiero stanie się możliwe odbudowanie
zdrowych podstaw społeczeństwa, a także organizacji państwowej.
Jedno wiem na pewno: jeżeli zaczniemy się bawić w demokrację – przegramy z kretesem.
Mariusz Matuszewski