Mija już 49 lat od tragicznych wydarzeń z 17 grudnia 1970 r., gdy
władza ludowa przy pomocy uzbrojonych oddziałów wojska i milicji
obywatelskiej zmasakrowała robotników, ośmielających się wyrazić w
proteście pokojowym niezadowolenie z podwyżek cen żywności. W dniu 14
grudnia zastrajkował Gdańsk, 15 grudnia Gdynia — tego dnia o godz. 9.00
zapadł wyrok. Najwyższe organy polityczne zezwoliły na użycie broni. W
nocy z 16 na 17 grudnia z ponurym łoskotem wjechała do Gdyni 8. Dywizja
Zmechanizowana dowodzona przez płk. Stanisława Kruczka, z działami,
czołgami, transporterami, kuchniami polowymi i mało zorientowanymi w
sprawie żołnierzami. — Wojna? — pytali. Ale z kim? Gdzie ci Niemcy?
Odpowiedź padła 17 grudnia na ranem, gdy robotnicy, wzywani gorącym
apelem towarzysza Kociołka o powrót do pracy, zdecydowali przerwać
strajk i przyjechali na dworzec SKM Gdynia Stocznia. Zdezorientowani
stanęli na peronie, słuchając głosu z megafonu zalecającego powrót do
domów. Tymczasem z kolejnych pociągów wysiadały setki ludzi. Na peronie i
pomoście nad torami robiło się coraz ciaśniej. Pierwsze szeregi
napierane z tyłu schodziły z pomostu. Wystrzelone pociski świetlne, a za
chwilę ostrzegawczy wystrzał z działa czołgu rozświetliły smugami ognia
okolicę. W mroku grudniowego poranka ku zdumieniu setek przybyłych do
pracy ludzi zarysowały się sylwetki czołgów i opancerzonych pojazdów.
Przed nimi i tuż przy zejściu z pomostu stali uzbrojeni milicjanci i
żołnierze.
Ludzie przystanęli. — Ani kroku dalej — krzyczał głos z
megafonu. — Ostrożnie — powiedział ktoś w tłumie — ta władza kocha
wyłącznie posłusznych poddanych… Lecz stało się, czołówka przesunęła się
o kolejny krok do przodu… następnie tłum ruszył ławą… nagle gruchnęła
seria z karabinu maszynowego, padli pierwsi zabici, wielu zostało
rannych. Na moment zapadła cisza... Na przystanku Gdynia Stocznia
rozgrywał się dramat. Milicja i wojsko stali dalej z bronią gotową do
strzału. Nie było komu nieść pierwszej pomocy. Tłum rozpierzchł się,
wielu uciekało. Zanim dojechały pierwsze karetki i zanim pierwsze ofiary
znalazły się pod opieką nieprzygotowanej na masową egzekucję służby
zdrowia, tragiczne skutki pozostawiono ratującym się nawzajem ludziom i
przypadkowemu transportowi do szpitala.
Mówi dr Adam Kunert:
Przypadek zrządził, iż w parę minut po serii z karabinu maszynowego znalazłem się w pobliżu stacji Gdynia Stocznia, wioząc karetką do szpitala rodzącą kobietę. Na peronie, wiadukcie i tuż pod nim, głowa przy głowie tłum ludzi. Naprzeciw, w odległości mniej więcej 20 m stali żołnierze z bronią w ręku, a na skraju jezdni leżał człowiek. Karetka zatrzymała się przy nim. Zobaczyłem zdeformowaną twarz z wyrwaną okolicą oczodołu… Człowiek nie żył. W tym czasie tłum otoczył karetkę, krzycząc: — Trzeba go zabrać, ratować. Nie miałem wyjścia, rodzącą przesadziłem na siedzenie, a zabitego położyliśmy na noszach. Nie mogłem jednak odjechać, jeden po drugim zgłaszali się ranni. Dokonałem szybko selekcji, ulokowałem w karetce najciężej rannych i odesłałem ją do szpitala, sam pozostając na miejscu. Tymczasem z tłumu wyniesiono młodego człowieka z obficie krwawiącą raną klatki piersiowej. Nie miałem już opatrunków, ktoś rozebrał się i dał podkoszulek, którym ucisnąłem ranę. Zabrała nas przypadkowo przejeżdżająca taksówka. Nie zdążyliśmy dojechać, w drodze ranny mężczyzna zmarł.
Mówi Stanisław Adam Gotner:
Zobaczyłem wokół siebie padających ludzi. Jednemu z nich chciałem pomóc, lecz moja ręka wisiała bezwładnie, poczułem także wzmagającą się duszność, dziwną słabość i… zemdlałem. Koledzy opowiadali, że ułożyli mnie na podłodze przypadkowo zatrzymanej furgonetki. Jednak wkrótce uznali mnie za zmarłego i położyli pod murem, w chwilę potem dostrzegając we mnie trochę życia, ponownie wnieśli mnie do furgonetki. Odzyskałem przytomność kiedy już przed Szpitalem Miejskim samochód został zatrzymany przez grupę wojskowych. Oficer, który otworzył przesuwane drzwi, przy których leżałem, i przyłożył mi pistolet do głowy, wykrzykiwał słowa w języku niemieckim, których nie rozumiałem. Tę dramatyczną scenę przerwały obecne przy wejściu pracownice szpitala: — Powariowali, to ranni stoczniowcy, trzeba ich ratować — krzyczały, odpychając oficera. — Lepiej oddajcie krew. Ortopedzi R. Okoniewski i Cz. Kaźmirski stwierdzili u Adama Gotnera sześć ran postrzałowych barku i klatki piersiowej. W godzinach rannych przed samym wejściem do Szpitala Miejskiego stały dwie ekipy. Pierwsza składała się z pracowników szpitala zaopatrzonych w nosze, oczekiwała kolejnych rannych. Drugą stanowił wieloosobowy patrol wojskowy, którego zadaniem było „wyławianie” tak zwanych wrogich elementów usiłujących się ukryć w szpitalu. Natomiast zadaniem ekipy szpitalnej było szybkie przenoszenie do izby przyjęć z pominięciem kontroli wojskowych. Z każdym kolejnym transportem scenariusz był podobny. Pracownice szpitala z krzykiem odpychały wojskowych od rannych, podczas gdy mężczyźni układali ich na noszach i znikali w izbie przyjęć.
Za: facebook.com