Sceptycyzm
dwóch ubiegłych wieków wielokrotnie atakował postawę patriotyzmu –
podobnie jak wszystkie inne teoretyczne namiętności rodzaju ludzkiego, w
tym zaś wypadku, atak ów był nader interesujący i godny szacunku, ze
względu na fakt, iż wyszedł on od grupy współczesnych pisarzy, którzy
nie są wyłącznie sceptyczni, ale posiadają także organiczną wiarę w
filozofię i politykę. Tołstojowi, być może największemu z żyjących
Europejczyków, udało się założyć szkołę, która, pomimo wszystkich swoich
wad (a nie są one małe ani nieliczne), posiada wszelkie cechy
charakterystyczne wielkiej religii. Jak każda wielka religia, jest ona
konkretna, publiczna, a nade wszystko – paradoksalna. Tołstojanin
czerpie z wyznawania najtrudniejszych artykułów swojej wiary ową mroczną
i wspaniałą radość, której od prawie czterystu lat nie widziano na
świecie. Upaja się on mówieniem: „nikt nie powinien stosować przemocy,
nawet w celu obrony własnego kraju” dokładnie w taki sam sposób, w jaki
Tertulian upajał się mówieniem: „credo quia impossibile”.
Ta
ważna i rosnąca w siłę sekta, wspólnie z wieloma współczesnymi
intelektualistami rozmaitych szkół, bezpośrednio kwestionuje zasadność
idei patriotyzmu jako sprzecznej z większym sentymentem miłości
wszystkich ludzi. Dla nich szczegół jest zawsze wrogiem ogółu. Dla nich
każdy naród jest wrogiem ludzkości. Dla nich też, i to w całkiem wielu
wypadkach, każdy człowiek jest wrogiem ludzkości. Przypominają oni
dzięki temu, w mglisty i nie do końca dający się lubić sposób, pewien
sort ludzi, którzy przemierzają świat głosząc, że nikt nie powinien
chodzić do kościoła, ponieważ Bóg jest wszechobecny i w kościołach się
Go nie znajdzie.
Załóżmy,
że dwóch ludzi, zgubiwszy drogę na jakimś szarym pustkowi, w deszczu i
mroku, zdołało dotrzeć do rozjaśnionego ganku nieznanego domostwa, które
przyjęło ich z wszelką gościnnością. Może być i tak, że trwała właśnie
jakaś biesiada lub widowisko; że przygotowywano się do prywatnej
inscenizacji jakiejś sztuki albo prima vista zaczęto grać w wista. Jeden
z naszych podróżnych, mógłby, zupełnie instynktownie i nader
serdecznie, w bojowym duchu przystąpić do gry lub uczernić sobie twarz i
przyprawić o śmiech wszystkie obecne tam dzieci. Zrobiłby to zaś,
ponieważ czułby sympatię do całego towarzystwa. Ten drugi powiedziałby
jednak: „Lubię tu wszystkich tak bardzo, że nie podoba mi się, iż gra w
wista dzieli ich na pary; tak bardzo kocham ludzkie oblicze boże, iż nie
chcę, aby zakrywała je przed moim wzrokiem sadza albo farba; nie
wybiorę sobie także partnerki do lansjera, ponieważ oznaczałoby to
obdarzenie jednej kobiety specjalnymi względami, ja zaś kocham was
wszystkie tak samo”. Pierwszy z nich na pewno o wiele bardziej
rozbawiłby całą kompanię. I czy nie kochałby jej również o wiele
bardziej?
Istotnie,
każdy z nas zgubił się na szarym pustkowiu nieskończoności i
przypadkowo zawitał do bram tej naszej ziemi, która ma słońce za lampę.
Odnajdujemy na niej towarzystwo ludzkości, zaangażowane w pewne
starożytne festiwale i formy, pewne turnieje i rozróżnienia. I, z
drugiej strony, dwa rodzaje miłości, które możemy mu ofiarować.
Zarozumialec będzie utrzymywał, że łączy się z nim w jego jedności;
dobry towarzysz natomiast, naprawdę zjednoczy się z jego podziałami.
Jeżeli
zagubieni goście dostrzegają coś całkowicie niemoralnego w podziałach,
coś zupełnie niegodziwego w rytuałach, bez cienia wątpliwości muszą
protestować; nigdy jednak nie powinni oni wnosić pretensji z tego
względu, że podziały to podziały, a więc, z pewnej strony, kogoś
wykluczają, a rytuał to rytuał, a więc, z pewnej strony, rzecz
irracjonalna. Jeżeli gość w domu ma coś przeciwko graniu na pieniądze,
powinien odmówić, nie powinien wszakże cieszyć się ze swojej odmowy. Nie
może jednak pytać: „z jakiego względu arbitralnie przydziela mi się
jako partnera tego-to-a-tego?” Nie może mówić: „jaka jest właściwie
racjonalna różnica między pikiem a kierem?” Jeśli naprawdę kocha ten
narodek, zagra on, jak tylko będzie umiał, i pośród całej masy innych
rzeczy, wyznaczoną mu rolę. Zachowa ów radosny i impulsywny
konserwatyzm; zaangażuje się zupełnie w sportowe zawody narodowości;
upodoba sobie w starożytnym teatrze religii.
Jako
iż przeciwni patriotyzmowi, współcześni intelektualiści, tego nie
robią, ich miłości do rodzaju ludzkiego towarzyszy jakieś dziwne zimno i
nierzeczywistość. Jeśli zapytać ich, czy kochają ludzkość, odpowiedzą,
niewątpliwie szczerze, że jak najbardziej. Jeżeli jednak zapytać ich o
miłość do którejkolwiek z klas, które się na ową ludzkość składają,
szybko okaże się, że wszystkich ich nienawidzą. Nienawidzą królów,
nienawidzą księży, nienawidzą żołnierzy, nienawidzą żeglarzy. Nie ufają
naukowcom, potępiają klasę średnią, rozpaczają nad robotnikami –
niemniej, uwielbiają ludzkość. Tylko że zawsze mówią o niej tak, jakby
stanowiła ona jakiś egzotyczny, obcy naród. Oddzielają się coraz
bardziej i bardziej od rodzaju ludzkiego, aby opiewać nieznaną rasę
ludzi. W swoich wysiłkach bycia humanistycznymi, przestają być ludzcy.
Prawda
zaś jest, oczywiście, taka, że realną uniwersalność osiągnie się raczej
przez przekonanie samych siebie, że znajdujemy się w najlepszym
możliwym stosunku do naszego najbliższego otoczenia. Ktoś, kto kocha
swoje dzieci, ma w sobie znacznie więcej uniwersalności, znacznie
pełniej uczestniczy w porządku spraw ogólnych, niż ktoś, kto bawi małego
hipopotamka lub wozi w wózeczku małe krokodylątko. Ponieważ kochając
swoje dzieci, robi coś, co (jeśli mogę się tak wyrazić) jest
nieporównywalnie bardziej hipopotamiczne niż bawienie hipopotamów; robi
to samo, co one. Tak samo ma się rzecz z patriotyzmem. Człowiek, który
kocha ludzkość i ignoruje patriotyzm, w istocie ignoruje właśnie ową
ludzkość. Człowiek zaś, który kocha swój kraj, może niezmiernie rzadko
komplementować ludzkość werbalnie, niemniej tak naprawdę prawi on jej
najlepszy z możliwych komplementów – naśladuje ją.
Ta
podstawowa, duchowa zaleta patriotyzmu i podobnych sentymentów
przedstawia się, jak następuje: że dzięki niemu wszystkie rzeczy kocha
się po równo – ponieważ wszystkie kocha się indywidualnie. Kosmopolityzm
daje nam jeden kraj, który jest dobry; patriotyzm zaś, daje nam setkę
krajów, z których każdy jest najlepszy. Kosmopolityzm oferuje jedno miłe
słowo, patriotyzm – chór superlatywów. Patriotyzm zaczyna chwalić
świat, poczynając od rzeczy najbliższych, zamiast najbardziej odległych,
utwierdzając w ten sposób to, co stanowi, być może, najistotniejszy z
naszych ziemskich pomysłów, mianowicie: że każda rzecz powinna zostać
odpowiednio doceniona. Gdziekolwiek na jakiejś bezludnej wyspie wznosi
się jakaś góra o dziwacznym kształcie, gdziekolwiek w jakimś
nieprzebytym lesie rośnie nienazwany jeszcze owoc, patriotyzm
gwarantuje, że nie pogrążą się one w ciemności, zanim zostaną
upamiętnione w pieśni.
Występuje,
ponadto, jeszcze jedno istotne rozróżnienie, skłaniające nas do
opowiedzenia się raczej po stronie tych, którzy wspierają abstrakcyjną
ideę patriotyzmu, niż tych, którzy ją zwalczają. Są dwie metody, według
których obchodzić się można z problemem owego umiarkowania, stanowiącego
w każdym wypadku właściwy przedmiot moralności – w kwestii wina, wojny,
płci, patriotyzmu; owego umiarkowania, które pragnie, w miarę
możliwości, mieć wino bez pijaństwa, wojnę bez masakry, miłość bez
rozpusty i patriotyzm bez Alfreda Harmswortha[1].
Jedna z nich, popierana przez wielu jak najszczerszych ludzi od
początku dziejów, to ta, którą ogólnie nazwać można metodą abstynencką;
to znaczy zakładającą, że – w związku z oczywistymi niebezpieczeństwami,
które się z nimi wiążą – lepiej jest pozbyć się zupełnie wszystkich
tych wielkich i historycznych pasji. Z kolei, zwolennicy drugiej metody
(do których sam się zaliczam) utrzymują, że przeciwnie – jedynym
ostatecznym i skutecznym sposobem, aby pozbyć się tego
niebezpieczeństwa, jest owych pasji doświadczyć i gruntownie je
zrozumieć. Twierdzimy, że z każdym wielkim uczuciem w życiu wiąże się
pewna groza, która, jeśli potraktować ją na serio i z wyobraźnią,
stanowi najmocniejszą możliwą przesłankę przeciw nieumiarkowaniu;
twierdzimy, inaczej mówiąc, że sposobem na to, aby bać się wojny, jest
coś o niej wiedzieć; aby bać się miłości – wiedzieć coś o miłości; że
sposobem unikania przesady w piciu wina jest widzieć je jako
niebezpieczne dobrodziejstwo – i że patriotyzm mieści się w tej samej
kategorii. Druga strona uważa, że najlepszą gwarancję trzeźwości stanowi
noszenie niebieskiej wstążki; my zaś – urodzenie się w kraju, w którym
rosną winnice. Oni uważają, że najlepszą gwarancję czystości stanowi
ślub celibatu; my zaś – że zakochanie. Oni uważają, że najlepszym
sposobem uniknięcia lekkomyślnej konfliktowości jest wyrzec się walki;
my zaś – że kiedyś wziąć w niej udział. Oni uważają, że powinniśmy
troszczyć się o nasz kraj za mało, by przejmować się różnymi, błahymi
bezczelnościami; my zaś – że powinniśmy troszczyć się oń za bardzo, by
zwracać na nie uwagę. Różnica jest taka, jak między mahometańskim i
chrześcijańskim pojęciem umiaru. Mahometanizm czyni wino trucizną;
chrześcijaństwo – sakramentem.
Wielu
współczesnych humanistów z trwogą mówi o narodowości jako o matce
wojen. I, w pewnym sensie, rzeczywiście nią ona jest, podobnie jak
miłość i religia. Ludzie zawsze będą walczyć o rzeczy, na których im
zależy – i w wielu wypadkach słusznie. Jest jednak inna jeszcze kwestia,
o której nie wolno zapominać, a która przedstawia się następująco: że w
miarę jak ludzie zyskują na inteligencji, muszą zacząć w końcu
dostrzegać, że przystępowanie do brutalnej rywalizacji dotyczącej dwóch
zupełnie pierwotnych i mistycznych afektów, to zwyczajna głupota. Można
się spierać o racjonalne preferencje – bo w tym wypadku zwycięstwo może
rzeczywiście czegoś dowieść. Wszakże preferencja irracjonalna to rzecz
zbyt subtelna, aby się o nią spierać, jako że co do niej zwycięstwo nie
dowiedzie zupełnie niczego.
Kiedy
ludzie po raz pierwszy uświadamiają sobie pewne niesamowite i
niepokojące emocje, ich naturalnym instynktem, ich pierwszym,
najbardziej naturalnym i najrozsądniejszym instynktem, jest chęć
zabijania innych ludzi. Dlatego właśnie, na przykład, sentyment miłości
romantycznej przeszedł dokładnie taką samą ewolucją historyczną jak
sentyment patriotyzmu. Kiedy tylko średniowieczny rycerz bądź trubadur
zorientował się, że w sentymencie czystym i monogamicznym zawiera się
jakieś napięcie, całkowicie wykraczające poza domenę prostych,
zwierzęcych żądz, natychmiast chwytał długą włócznię i zaczynał biegać
po najbliższej okolicy, zobowiązując się zabić każdego, kto ośmieliłby
się przeczyć, że zakochał się on w tej jedynej, właściwej osobie. Nie
sądzę, aby dało się racjonalnie utrzymywać, że miłość romantyczna w
następnych wiekach uległa degeneracji. Wydarzyło się tylko tyle, że
ludzie zdali sobie sprawę nie z tego, iż miłość jest zbyt nieistotna,
aby o nią walczyć, ale przeciwnie – że nie można o nią walczyć, bo ma
zbyt wielkie znaczenie. Innymi słowy, zorientowano się się, że w materii
afektów żadna konfrontacja na nic się nie zda, ponieważ nikt z
biorących w niej udział nie zaakceptuje jej rezultatu. Każdy z nas uważa
swój kraj za najlepszy na świecie, podobnie jak każdy z nas mógłby
uważać własną matkę za najlepszą na świecie. Myśląc tak jednak nie
próbujemy zarazem, a przynajmniej nie mamy takiego pragnienia, aby
sprawdzić to w boju. Nie umieszczamy naszych matek w amfiteatrze, aby
toczyły tam ze sobą pojedynki – z tego prostego powodu, że gdyby jedna
matka pokonała drugą, nie zrobiłoby to nikomu najmniejszej różnicy. To
właśnie stanowi również jedyny poważny zarzut przeciwko pojedynkom.
Fakt, że w pojedynku giną ludzie, mnie osobiście wydaje się sprawą
raczej nie największej wagi; podobnie dzieje się w wypadku piłki nożnej,
polowań na lisy czy wizyt w londyńskich szpitalach. Jedyny racjonalny
zarzut przeciwko pojedynkowi opiera się na tym, iż wymaga on najbardziej
bolesnej i krwawej procedury działania, niczego właściwie nie
rozwiązując. Wierzymy zatem, że właściwą drogę do uniknięcia
patriotycznego nieumiarkowania stanowi to samo, co w wypadku płci lub
wojny – zdobycie jakiegoś rozeznania w temacie. Podobnie jak, według
naszego poglądu, zawsze istnieć będzie potęga relacji między płciami i
użytek z wina, tak samo zawsze będzie istnieć możliwość wojny
patriotycznej. Niemniej na tej samej zasadzie, na jakiej ktoś, kto
naprawdę się kiedyś zakochał, odkryje, że ciężko jest mu napisać długi i
namiętny poemat dotyczący flirtu, cała ta swoistego typu retoryka o
fladze Imperium i anglosaskiej krwi, która od sześciu lat nasyca nasze
dziennikarstwo elementem komicznym, okaże się zwyczajną niemożliwością
dla człowieka, który chociaż raz w życiu wyobraził sobie, jak poczułby
się na wieść o tym, że obca armia rozbiła obóz na wzgórzu Box. Lekka i
niezobowiązująca gadka na temat narodowych tryumfów mnie i tych, którzy
myślą podobnie, uderza wyłącznie jako znak braku poważnego
zaangażowania. Przeciętny, obdarzony rozsądkiem obywatel powiedziałby
zapewne, że dowodzi ona nadmiaru patriotyzmu. My zaś – że jego
niedoboru.
Kosmopolicie,
twierdzącemu, ze kocha ludzkość i nienawidzi lokalnych upodobań,
odpowiemy zatem w ten sposób: „Jak można kochać ludzkość i nienawidzić
czegoś, co jest aż tak ludzkie?” Jeżeli on z kolei odpowie, że lokalne
upodobania są jednoznacznym grzechem, i są ludzkie tylko w tym sensie, w
jakim bicie żony jest ludzkie, ripostujemy mu, iż jego kodeks moralny
przedstawia się tak różnie od naszego, że samo użycie słowa „grzech” w
dyskusji między nami to rzecz niemal zupełnie bezsensowna. Jeśli zaś
powie, że nie jest to jednoznaczny grzech, ale głupstwo i ciasnota
horyzontów, odpowiemy, że to tylko kwestia gustu i dla nas jego
atmosfera intelektualna odznacza się ciasnotą tak wielką, że powodującą
uduszenie. I będziemy się za niego modlić, w nadziei że pewnego dnia
zdoła on uciec z owej maleńkiej, dusznej celi kosmopolitycznego świata,
aby zamieszkać wreszcie na otwartych przestrzeniach pod nieskończonym
niebem Anglii. Wreszcie, jeśli powie on, jak z pewnością zresztą uczyni,
że czymś nierozsądnym jest stawiać granicę w jednym miejscu raczej niż w
drugim, i że nie wie on, co jest narodem, a co nie, odpowiemy: „I w tym
właśnie leży przyczyna twej klęski; twoja słabość polega dokładnie na
tym, że nie rozpoznajesz narodu, kiedy go widzisz. Jest wiele rodzajów
romansów – i wiele rodzajów pieśni, niemniej większość zwykłych ludzi
rozpoznaje romans i pieśń, kiedy takowe zobaczy. Wiedzą oni bardzo
dobrze, że konkubinat niekoniecznie jest romansem i że mowa wiązana
niekoniecznie jest wierszem. Jeżeli nie rozumiesz nieprecyzyjnych
określeń, idź, usiądź sobie pomiędzy pedanty i pozwól ludziom, którzy je
rozumieją, spokojnie wykonywać ich pracę na świecie”. Lepiej od czasu
do czasu nazwać jakąś górę pagórkiem, niż znaleźć się w sytuacji
umysłowej, w której myśli się, że ponieważ nie da się określić
precyzyjnie wysokości, od której zaczyna się góra, nie ma na świecie
żadnych gór.
II.
Tołstojanizm,
w związku z tym, z całą jego szczerością, z całą jego godną podziwu
logiką, uważamy, z naszego punktu widzenia, za oziębłą i arbitralną
fantazję, nieporównywalną w swojej wartości moralnej do owego napięcia,
które związało żyjących ludzi z ich rzeczywistą i starożytną ziemią. W
bezpośrednim porównaniu cierpi on na wrażeniu, że pierwsza z tych opinii
jest czysto powierzchowna, druga zaś – żywotna; inaczej mówiąc: nie
mamy wątpliwości, że każdy zwykły, urodzony w Anglii człowiek może
uważać się za tołstojanina i przeciwnika patriotyzmu ze wszelką
szczerością i rozsądkiem; nie mamy również wątpliwości, że gdyby nagle
zobaczył on rosyjską flagę powiewającą nad Trafalgar Square, zrobiłby
się biały aż po same usta. Niemniej, ta humanitarna teoria niesłuszności
narodowego sentymentu, choć istotna, w żadnym wypadku nie stanowi dziś
wcale owego sentymentu najpotężniejszego przeciwnika. Występuje tu
jeszcze inna siła, ze swojej natury prawie tak samo nieprzyjazna
patriotyzmowi, wyposażona jednak, w przeciwieństwie do tej drugiej,
także w potęgę, bogactwo i dużą szansę na tryumf w praktycznej sferze
polityki. Owym drugim nieprzyjacielem patriotyzmu jest, oczywiście, idea
potocznie nazywana imperializmem. Imperializm pragnie unicestwić
patriotyzm nie przez przygotowanie zarysu odległego i nieosiągalnego
zjednoczenia różnych ludów, ale wskazując jak i w którym momencie
podobne zjednoczenie może zostać przeprowadzone. Imperializm to
kosmopolityzm oportunistyczny. W swoich racjonalnych momentach (bo
posiada on także swoje momenty racjonalne, i tylko o nich wypada tutaj
mówić) mówi on: „Nie twierdzimy, że powinniśmy zaanektować Hiszpanię dla
zabawy albo wdać się w spór z Norwegią dla samej przyjemności spierania
się. Jeśli jednak okoliczności wytworzą dla nas mniej lub więcej
naturalnie okazję do likwidacji jakichś różnic albo ściągnięcia jakiejś
flagi z masztu – zrobimy to. Kiedykolwiek będziemy mogli zmienić jakieś
odrębne królestwo lub republikę, z własną pamięcią i symboliką, w część
Imperium Brytanii, Rosji albo Niemiec, i zmusić je do przyjęcia naszej
pamięci i naszej symboliki – zrobimy to. Wierzymy, że cywilizacja stoi
po naszej stronie, i kierujemy ją przeciwko Finom, Burom, Polakom czy
Irlandczykom. My, imperialiści, nie odnosimy się do patriotyzmu z
lekkomyślną wrogością – niemniej naprawdę jesteśmy jego wrogami”. Taki
właśnie jest głos trzeźwej i wykształconej mocarstwowości. Zdaję sobie
sprawę, że ze względu na niedawne zamieszanie w kwestii partii
politycznych, sprawa imperializmu do pewnego stopnia umocniła się przez
odwołanie do nieśmiertelnego sentymentu patriotycznego. Niemniej, jest
to zaledwie jedna z owych wyborczych konfuzji, typowych dla polityki
praktycznej w ogóle, a dla polityki angielskiej w szczególności. Uczucia
patriotycznego używa się na korzyść imperializmu na podobnej zasadzie,
na której nienawiść do tyranów mogła zostać użyta przeciwko Rewolucji
Francuskiej lub litera konstytucji przeciwko Pymowi czy Hampdenowi[2],
to znaczy: całkiem szczerze i z jakimś elementem racjonalnego sensu,
bez jednego wszakże odniesienia do różnic między wielkimi ideami. Jeśli
ująć ten problem u samych jego podstaw, zupełnie oczywiste jest, iż nie
może istnieć twór taki, jak imperialny patriotyzm; innymi słowy, nie da
się czuć w stosunku do amorficznej i nieokreślonej zbieraniny różnych
ludów wszystkich odmian dobrego i złego dokładnie owego sentymentu, jaki
wzbudza w człowieku, słusznie albo nie, kontemplacja szczególnych
obyczajów jego przodków i szczególnej krainy jego narodzenia. Rzecz
jasna, zupełnie racjonalnie jest używać frazy typu „patriotyzm do
Imperium” jako metafory, podobnie jak dopuszczalne jest mówić
metaforycznie o „patriotyzmie do ludzkości” czy zakochaniu się w
katedrze w Rouen. Niemniej, ten całkowicie usprawiedliwiony sentyment,
który skłania człowieka do poparcia, z powodów politycznych, ogromnej,
kosmopolitycznej konfederacji, ma mniej więcej tyle wspólnego z
namiętnością sprawiającą, że jest się gotowym śpiewać pieśni i umrzeć
dla jednego strzępu ziemi, co podziw dla architektury normandzkiej z
głodem serca Szekspirowskiego Romea. Na tym etapie dyskusji nie
stwierdzam jeszcze, czy owo stare i wyjątkowe przywiązanie do jakiegoś
jednego miejsca czy więzów krwi stanowi słuszny sentyment. Być może, że
teoria polityczna, jednocząca Żydów pokroju Disraelego czy Niemców
pokroju lorda Milnera z rozległą cywilizacją współczesności, to
sentyment znacznie bardziej racjonalny, niż stare uczucie patriotyzmu.
Być może, że patriotyzm to tylko brutalna fantazja człowieka
prymitywnego, którą świat współczesny może teraz przerosnąć. Wszystkim
tym zajmę się później. To, na co chciałbym w tym momencie wskazać, to
mniej więcej oczywisty fakt, iż imperialnej idei czy planu konsolidacji i
unifikacji coraz większej liczby różnych społeczności nie można nazwać
patriotyzmem w jakimkolwiek sensie, który słowo to rzeczywiście
posiadało kiedyś między ludźmi. Jeżeli „patriotyzm” nie oznacza
określonych i zadeklarowanych preferencji co do pewnych tradycji i
pewnego otoczenia, nie oznacza on zgoła nic. Coś takiego, jak wielkie
imperium, jak Imperium Rzymskie, zamieszkiwane przez Greków, Gotów i
starożytnych Brytów; jak Imperium Brytyjskie, zamieszkiwane przez
Holendrów, Murzynów i Chińczyków z Hongkongu, zupełnie zasadnie może
stać się przedmiotem pewnego intelektualnego podziwu, niemniej nazywać
ów podziw patriotyzmem albo odwoływać się w związku z nim do pradawnych
bóstw ogniska domowego, rzeki czy pagórka, to rzecz całkowicie wyzuta z
rozumu. Może istnieć jakiś naprawdę dobry powód do popierania działań
pana Beita[3] w
Afryce Południowej, niemniej prosić nas, abyśmy w imię patriotyzmu
pamiętali, że należy on do naszego ludu ma tyle sensu, co prosić nas w
imię afektów rodzinnych, abyśmy pamiętali, że jest on naszą cioteczną
babką.
W
poprzek drogi, którą ma do przebycia imperializm, jeśli interpretować
go w sensie patriotycznym, leży najtrudniejsza do pokonania ze
wszystkich ludzkich trudności, niemożliwość większa nad niemożliwość
polityczną czy finansową – niemożliwość psychologiczna. Imperium ma
wszelkie potrzebne cechy, aby uczynić narodowe przywiązania rzeczą
niemożliwą. Jest ono ogromne, po większej części odległe, wszędzie zaś –
różnorodne i sprzeczne. Nade wszystko, jest ono nieokreślone i
nieograniczone. Nie widzieć, że fakt ten unicestwia wszelki autentyczny
entuzjazm, to nie znać alfabetu ludzkiego serca. Istnieje jedna rzecz,
zupełnie niezbywalna dla wszystkiego, co może stać się przedmiotem
intensywnej radości lub podziwu – ograniczenie. Kiedykolwiek spoglądamy
przez bramę i wpadamy w zachwyt nad magnetyczną przejrzystością i pełnią
rozciągającego się za nią widoku, zdajemy sobie sprawę z konieczności
stawiania granic. Kiedykolwiek wsadzamy obraz w ramkę, działamy zgodnie z
ową pierwotną prawdą, stanowiącą o wartości małych narodów.
Kiedykolwiek z przyjemnością piszemy lub czytamy opowieść o człowieku,
pędzącym szczęśliwe i pełne przygód życia na jakiejś małej wyspie,
potwierdzamy prawdę, która złamała Imperium Rzymskie – i zawsze będzie
łamać wszelki imperializm. Każda mocarstwowa poezja, nawet ta najlepsza
(na przykład z wcześniejszego okresu twórczości Rudyarda Kiplinga) musi
być, z punktu widzenia psychologii, fałszywa, bo kiedy naprawdę kocha
się jakąś rzecz, uwaga kieruje się nie na jej wielkość – ale małość.
Całą psychologię patriotyzmu znaleźć można w patriotyzmie Szekspira,
przede wszystkim w owym oklepanym i cudownym passusie z Ryszarda II,
stanowiącym czystą ekstazę małego Wyspiarza. Czymś nadzwyczajnie
charakterystycznym dla Szekspira jest fakt, że wychwalając swój kraj,
porównuje go on do dwóch rzeczy – fortecy i klejnotu –
Ten klejnot w srebrne oprawiony morze,
które mu stoi za sypane wały
i za przekopy obronnego zamku.[4]
Fort,
to coś, co, dzięki cesze, którą można nazwać wyłącznie przytulnością,
przemawia zarówno do chłopięcych, jak i praktycznych instynktów
człowieka. Klejnot to coś, czego ogromną wartość podnosi dodatkowo fakt,
że jest on naraz rzadki i malutki. Forteca niezdatna do obrony, klejnot
rozmnożony po świecie niby kamyki na brzegu morza, zmienia nutę
emocjonalną w sposób radykalny i nieodwracalny. Imperializm to właśnie
otwarcie Szekspirowskiej fortecy i zmniejszanie ceny jego klejnotu. W
wypadku tego rodzaju poezji miłosnej, jak i w wypadku wszelkiej innej
poezji, Szekspir miał rację. Podczas gdy anemiczni współcześni próbują
wzbudzić w innych zapał bredząc o rozmiarach, przestrzeni i wieczności,
olbrzym z epoki elżbietańskiej w kwestii patriotyzmu pamięta o tej
psychologicznej prawdzie, że wszelka poezja miłosna naturalnie lubuje
się w zdrobnieniach.
Pouczające
jest porównać tę plastyczną Małą Anglię patriotyzmu z najlepszym
dziełem pana Rudyarda Kiplinga. Dzieło owo, to naprawdę piękna
literatura, niemniej najwyższe swoje piękno osiąga ona zawsze wtedy, gdy
jej autor mówi o kosmopolityzmie, o wrażeniach podróżnika, który
widział wiele różnych krajów. Sens słynnej wypowiedzi Jana z Gandawy
stanowi to, że Anglia wystarczy; sens „Sestyny królewskiego włóczęgi”
stanowi to, że nic nie wystarczy, z ledwością nawet cała kula ziemska.
Bosz, pobłogosław świat! Cókolwiek kiedy zrobił –
poza tym, z czim się guzdrał, zawsze było dobre.
Zapiszcie, zanim umrę: „On to lubił, wszysko!”[5]
To
prawdziwa poezja, i prawdziwy sentyment, ale stanowiący dokładne
przeciwieństwo patriotyzmu. Stanowi on lekką i nader ludzką melancholię
osoby, która przysięgała w swoim życiu wielu bogom i wielu kobietom.
Patriotyzm Szekspira ma w sobie radość i ból namiętnego kochanka;
patriotyzm pana Kiplinga – wesołość i smutek kobieciarza między
narodami.
W
związku z tym utrzymujemy, że z duchowego punktu widzenia, zdrowy
człowiek nie potrzebuje kosmopolityzmu i nie potrzebuje imperium.
Potrzebuje za to czegoś, co znajduje swoją mniejszą lub większą
reprezentację w nacjonalizmie. Inaczej mówiąc, potrzebuje on szczególnej
relacji z pewną homogeniczną społecznością uchwytnych i wyobrażalnych
rozmiarów, wystarczająco dużych, aby wzbudzała ona szacunek swoim
wpływem na dzieje i wystarczająco małych, aby wzbudzała czułość swoim
wpływem na niego samego. Gdybyśmy byli bogami, przygotowującymi projekt
idealnej planety, poetami, wymyślającymi utopię, powinniśmy podzielić
świat na wspólnoty o takim właśnie stopniu jedności i umiarkowanym
formacie. W naszym wypadku zatem, nieprawdą jest powiedzieć, że
kosmopolityczna ludzkość to odległy ideał; dla nas to wcale nie ideał,
lecz koszmar.
Teraz
zaś, mając ową czysto idealistyczną wiarę w lojalności o takim właśnie
zasięgu i grupy tego właśnie rodzaju, musimy odwrócić się od czystej
etyki i poezji w stronę dyskusji o ziemi takiej, jak obecnie wygląda. Do
tej pory starałem się wykazać, że idea narodowa jest w abstrakcji
bardziej szlachetna i przyjemniejsza zarówno od kosmopolityzmu, jak i
imperializmu, jeśli oczywiście imperializm może zostać pojęty jako coś
od kosmopolityzmu realnie różnego. Zwróćmy się jednak teraz ku ludziom
praktycznym – convertimur in gentes.
Wierząc
zatem, że wspólnoty o rozmiarach znacznie mniejszych niż imperia
stanowią zdrowe mieszkania dla ludzi, że są lepsze zarówno od
kosmopolitycznej anarchii, jak imperializmu, spoglądamy na praktyczny
przebieg dziejów i odkrywamy w nich skądinąd godny uwagi fakt.
Orientujemy się oto, iż cywilizacja przewodząca światu pod względem
politycznym nie tylko, bez cienia wątpliwości, rozgałęziła się lub
rozdrobniła w takiego właśnie typu wspólnoty, lecz także uczyniła ich
zarys i naturę sprawą świętą. Europa, cywilizacja najbardziej
praktyczna, jest także jedyną cywilizacją nacjonalistyczną. Imperializm
to rzecz azjatycka. W jego najlepszej i najbardziej intelektualistycznej
formie możemy go zobaczyć w czymś takim, jak cywilizacja Chin. Tylko w
Europie występuje poczucie świętości narodu. W innych miejscach świata,
ludzie walczą o niepodległość własnych plemion. Wyłącznie w naszej
nacjonalistycznej Europie mamy jakieś pojęcie o obowiązku respektowania
niepodległości również innego plemienia. To zaś, rzecz jasna, stanowi
jedyną próbę rzeczywistego istnienia religii. Fakt, że ktoś chce
zachować własne życie, nie jest żadnym dowodem na to, że życie w ogóle
uważa za rzecz świętą; dowiedzie tego, jeżeli powstrzyma się od
zamordowania swojego wroga. Dokładnie na tym opierała się całość naszego
sprzeciwu wobec aneksji Transwalu – na tym, że stanowiła ona grzech
przeciwko europejskiej cnocie patriotycznej. Jako iż nikt nie ma
większego prawa powiedzieć, że jego brytyjski patriotyzm zobowiązuje go
do zniszczenia narodu burskiego, niż że jego poczucie świętości węzła
małżeńskiego zobowiązuje go do ulotnienia się nagle z małżonką sąsiada.
Niewątpliwie,
obecnie zagranicą da się usłyszeć opinie, jakoby małe narody wymierały.
Jest takie ogólne przeświadczenie, że imperia żyją albo są przynajmniej
przeznaczone do niekończącego się życia, narody zaś – już umarły albo
umrą za moment. Pomysł taki jak ten mógł wziąć się wyłącznie ze zwykłej
nieznajomości historii Europy. Prawda, że imperium często wygląda na
silne, a naród często wygląda na słaby, lecz dzieje się tak tylko z tego
powodu, że rzeczy wieczne zawsze wyglądają na słabe. To proste odkrycie
stanowi zaczyn wszelkich religii.
Praktycznie
wygląda to tak, że imperia zawsze stanowiły zjawiska zwiewne i
przejściowe, trwające tyle, co żywot motyla; narody zaś były twarde,
solidne i zwycięskie – i nic nie mogło ich złamać. Największe z imperiów
to w rzeczywistości zaledwie przelotna moda. A najmniejszy z narodów to
sprawa od mody znacznie większa – to obyczaj. Imperializm nie jest ani
chwalebnym wynalazkiem narodu angielskiego, jak się niektórym Anglikom
wydaje, ani haniebnym wynalazkiem narodu angielskiego, jak wydaje się to
innym Anglikom. To męcząca, stara, europejska fanaberia czy moda,
powracająca do nas po tym, jak wypróbowały ją i odrzuciły jako
wybrakowaną niemal wszystkie bratnie nacje.
Niczego
ona nie zaczyna, ani niczego nie kończy: po prostu wraca, jak
krynolina. Jednakże, podczas gdy imperializm od czasu do czasu wchodzi i
wychodzi, jak krynolina, narodowość trwa, jak zwyczaj noszenia ubrań.
Hiszpania
również była kiedyś mocarstwem kolonialnym, znacznie wspanialszym i
oryginalniejszym, niż nasze. Imperium przeminęło – a jednak wciąż
istnieją ludzie, którzy gotowi są ginąć za Hiszpanię; którzy gwizdną cię
w twarz, jeżeli powiesz im, że nie są Hiszpanami.
Francja,
po wielkiej ekstazie rewolucji, również miała imperium, pokrywające
całą Europę. Przeminęło ono bez śladu – wszystkie zaś jego idee
przechodzą teraz w Europie ciężki okres. Nadal istnieją jednak ludzie,
gotowi umrzeć za Francję. I kiedy ów nieśmiertelny błąd opuści wreszcie
nasz śmiertelny naród, kiedy wszystkie nasze kolonie pójdą tą samą,
dziką drogą, co kolonie Hiszpanii, kiedy jakieś przedziwne i
niespodziewane Waterloo uczyni maleńkie marzenia Beaconsfield tak samo
szalonymi, jak wielkie marzenia Napoleona, pozostanie coś, co – jestem
tego zupełnie pewny – znaczy znacznie więcej niż te wszystkie
powierzchowne bzdury. Wciąż będą istnieć ludzie, gotowi umrzeć za
Anglię.
Jeżeli
jakikolwiek przeciętny Anglik zechciałby poczuć różnicę między
nierzeczywistością imperializmu, a rzeczywistością nacjonalizmu – nie ma
znaczenia, czy jest akurat imperialistą, czy kimkolwiek innym – niech
przeprowadzi bardzo prosta próbę. Po pierwsze, niech powie sam do
siebie: „To w znacznej mierze właśnie dzięki angielskim wysiłkom
Australia dostała się pod panowanie Niemiec”. Podobne zdanie z zupełną
pewnością napełni go wcale nie nieusprawiedliwioną furią. Może skojarzyć
to z Majubą[6] i
nazwać skandalicznym przykładem słabości swojego kraju. Niech jednak
później powie sam sobie: „To w znacznie mierze właśnie dzięki
australijskim wysiłkom Anglia dostała się pod panowanie Niemiec”. Nie
pomyśli sobie wcale, że to przykład słabości jego kraju. Pomyśli sobie,
że po prostu nie ma już żadnego kraju, który mógłby być słaby. Nie
pomyśli, że to coś jak Majuba, ale raczej Ragnarök, czas zmierzchu
bogów.
Wyłącznie
dlatego, że nasi współcześni imperialiści nie widzą ogromnej otchłani,
ziejącej między roszczeniami narodu, a roszczeniami imperium, ich
filozofia jest do tego stopnia powierzchowna i tak bardzo nieszczera.
Nie ma żadnej przesady w powiedzeniu, że między domaganiem się od
jakiegoś Anglika, aby zrezygnował ze swojego imperium a domaganiem się
odeń, by zrezygnował ze swojej Anglii zachodzi taka różnica, jak między
roszczeniem, aby zmienił kształt swojego kapelusza a roszczeniem, by
zmienił kształt swojej głowy. Te dwie rzeczy geograficznie są ze sobą
bardzo blisko i dla osób pedantycznego usposobienia kwestia granicy
między kapeluszem a głową może, na ile mi wiadomo, stać się przedmiotem
zawiłej debaty.
Ludzie,
żyjący w naszych ogromnych miastach i czytający nasze ogromne gazety –
prawdopodobnie najbardziej łatwowierny sort ludzi, jaki kiedykolwiek
istniał – wbili sobie do głowy przeświadczenie, że rzeczy takie jak
aneksja Transwalu stanowią część normalnego, historycznego procesu.
Wierzą, że wielkie europejskie imperia zawsze zjadały małe europejskie
narody, na tej samej zasadzie, na której wieloryby zawsze zjadały
śledzie. Bierze się to stąd, że nie wiedzą oni nic o historii. Jeśli
spojrzeć na fakty, czymś naprawdę niezwykłym jest to, dlaczego
pochłanianie białych narodów przez większe instytucje nie zdarzało się
częściej. W tym dzikim i zepsutym świecie najbardziej żarliwy
nacjonalista spodziewałby się, że będzie się to dziać nagminnie – i
nagminnie udawać.
Tymczasem,
działo się to bardzo rzadko – i nigdy nie udawało. Udało się kiedyś
odgryźć fragmenty narodu, jak miało to miejsce w wypadku Alzacji i
Lotaryngii, jednak nawet tych nie dało się łatwo przełknąć. Dzikie
plemiona, w epoce zupełnego chaosu, pozbawionego wszelkiego sentymentu
narodowego w naszym europejskim sensie tego słowa – plemiona, które
istniały kiedyś w Europie i wciąż istnieją w Azji – wielokrotnie
dominowały i zjadały się wzajemnie; niemniej, naród to zupełnie inna
sprawa.
Niektóre
chrześcijańskie nacje zostały kiedyś pożarte; ani jedna z nich nie
została strawiona. Kawałki Polski wciąż ciążą na żołądkach imperiów
centralnych; Irlandia to przewlekła niedyspozycja gastryczna. Ponieważ
żyjące narody nie zostały przygotowane przez Naturę jako nasze jedzenie.
Około
całej chrześcijańskiej historii, i chrześcijańskiego świata, znaleźć
można jeden, jedyny wypadek patriotycznego, europejskiego ludu, żyjącego
z zadowoleniem pod zwierzchnictwem rządu przeniesionego do stolicy
innego państwa. Wypadkiem tym jest Szkocja; i jeśli kiedykolwiek istniał
na świecie wyjątek potwierdzający regułę, oto on – ponieważ Szkoci
wznieśli dumnie głowy po tym, jak wchłonęło ich inne państwo z tego
samego powodu, dla którego Szwajcarzy wznieśli wysoko głowy po swoim
wyzwoleniu – bo nikt ich nigdy nie podbił. Jeśli ktokolwiek chciałby
stworzyć paralelę między przypadkami Szkocji i Transwalu, kroki, które
trzeba tu podjąć, są naprawdę łatwe. Wystarczy, że król Edward VII
przekaże koronę prezydentowi Steynowi – i wtedy będziemy mogli ręczyć za
lojalność Holendrów z Afryki Południowej.
Utrzymujemy
zatem, że to właśnie nacjonalizm stanowi, w każdym wypadku,
niezaprzeczalny fakt naszej Europy. Twierdzenie, że Imperium Brytyjskie
przeżyje patriotyzm Holendrów z Afryki Południowej jest równie
prawdopodobne, jak prawdopodobne mogło być twierdzenie, że Imperium
Hiszpanii przeżyje patriotyzm Holendrów w Europie. Narody są niezłomne,
imperia – niedbałe. I w tym właśnie momencie dochodzimy do innej, nader
istotnej kwestii – tej mianowicie, czy imperia, silne bądź słabe,
przynoszą szkodę czy pożytek – i czy narody, silne bądź słabe, również
przynoszą szkodę, czy pożytek. Czy wspierając Imperium Brytyjskie czy
Hiszpańskie, robimy coś, co ma szansę przynieść ludzkości coś dobrego?
Ponieważ, oczywiście, w takim wypadku bardzo chętnie stanęlibyśmy po
stronie ich wszystkich słabości i rozpaczliwej nadziei stawienia oporu
nieprzemijającej tyranii narodów.
Jest
taki rodzaj ufności, pokładanej w imperializmie przez bardzo wielu
dobrych ludzi, którą nie wolno pogardzać – ale którą trzeba z pełnym
szacunkiem doszczętnie zdruzgotać. Otóż, wielu dobrych ludzi uważa, że
wielkie konglomeracje ludów, takie jak Imperium Brytyjskie, mogą
zjednoczyć ze sobą wiele różnych zalet. Wierzą, że dzięki nim uda się
wyekstrahować to, co najlepsze w Sipaju, Australijczyku, Irlandczyku,
Holendrze, Murzynie, londyńczyku. Jak twierdzą, zalety owe będą mogły
dzięki temu rosnąć w jednym sadzie, cywilizacja zaś – zbierać z nich
najlepsze owoce.
Takiego
rodzaju imperium ma wiele pięknych cech; jest ono wewnętrznie
zróżnicowane, fascynujące i pouczające. Ma jednak także jedną wadę: nie
istnieje. Absolutną nieprawdą jest twierdzić, że podbijając jakiś lud,
wydobywamy z niego to, co w nim dobre. Wprost przeciwnie: prawdziwa
wydaje się raczej odwrotność tej tezy – że, mianowicie, podbijając jakiś
lud, na zawsze się go traci. Posłużmy się przykładem. Ostatnimi laty,
nic nie interesowało nas w takim stopniu, niezależnie od tego, czy
jesteśmy filozofami, czy dziećmi, jak starożytne mity. Niemal każdy
maluch wzrasta obecnie między bogami antycznej Grecji czy Skandynawii.
Wielu uczniaków mogłoby spokojnie zdać egzamin z tego, kto jest wujkiem
Merkurego albo dalszym kuzynem Lokisa. Przetrząsnęliśmy każdy
najmniejszy zakamarek Olimpu i Asgardu – cały zaś ten czas istniała w
Europie inna jeszcze wielka mitologia, tak samo rozbudowana i
urozmaicona, tak samo potężna i doskonała.
Główną
cechą charakterystyczną podobnej mitologii jest fakt, że same używane
przez nią sformułowania wystarczą do zbudowania jej wielkości. Wyrażenie
„Syn człowieczy” wystarczyłoby za dowód, że chrześcijaństwo to wielka
religia, nawet jeśli ani ślad nie pozostałby po osobowości Chrystusa.
Sama fraza „zmierzch bogów” wystarczy, aby dowieść, że Nordycy byli
zarówno poetami, jak i filozofami. Równie jasno zaś i z równie zupełną
pewnością, cały wszechświat pierwotnej wyobraźni ujawnia się w
sformułowaniu „Kraina Młodości”. I mówimy tu o mitologii, której „Kraina
Młodości” stanowi ledwie przykład, a której inne przykłady odnaleźć
można w tak niezgłębionych rozumem imionach, jak Tajemna Róża czy Czarny
Dzik, który w swojej brutalnej prostocie jest figurą pierwotnego mroku
wszystkich rzeczy; – gdzież zatem, w jakim zakątku Europy, w której z
wielkich rozpadlin Kaukazu, natrafiono na ową wspaniałą mitologię?
Mianowicie – odkryto ją w Irlandii. Ze wszystkich krajów świata odkryto
ją właśnie w tym, który jest nam najbliższy i najbardziej przez nas
pogardzany, który zawsze uważaliśmy za uschłą rękę Europy. Dlaczego
mogliśmy wiedzieć tak dużo o mitologii Niemiec, nie mając przy tym
pojęcia o mitologii irlandzkiej? Każdy człowiek, posiadający najbardziej
przynajmniej podstawową wiedzę na temat tego świata, musi zdać sobie
sprawę, że powód tego leży w tym, iż podbój Zielonej Wyspy ustawił nas w
całkowicie sztucznym stosunku do wszystkiego, co irlandzkie. Nie
bardziej chcieliby Irlandczycy śpiewać nam swoje pieśni, niż Żydzi, jak
sami opisują to w swoim surowym i znakomitym psalmie, chcieliby śpiewać
swoje Babilończykom. Trudno mi uwierzyć, że może znaleźć się ktoś na
tyle nieobznajmiony z praktyką istnienia, aby nie wiedział, że przez
całe wieki po podboju jakakolwiek podjęta przez Irlandczyków próba
opowiedzenia nam czegoś o ich historii i legendach nie spotkałaby się
zupełnie z niczym, może poza dowcipami na temat Briana Boru[7].
Wszyscy bardzo dobrze wiemy, że Anglia nigdy nie zgodziłaby się nauczyć
czegokolwiek od Irlandii. Nauczyła się wiele od Francji, ponieważ nie
zdołała jej podbić. Gdyby Edwardowi II albo Henrykowi V udało się
włączyć Francję w granice Imperium, moglibyśmy mieć absolutną pewność,
że nauczylibyśmy się równie mało z Pieśni o Rolandzie co z legendy o królowej Maeve – i że skorzystalibyśmy na geniuszu Mirabeau równie mało, co na geniuszu Parnella.
Weźmy
jednak inny jeszcze przykład, z nieco innej dziedziny. Od wieków
wszystkie narody Europy, Anglia w takim samym stopniu, jak inne, krążyły
bez końca wokół metafizycznego problemu bytu, pesymizmu i optymizmu,
wielości i jedności. Przez cały ten czas istniała natomiast w Indiach
wielka i logiczna filozofia, która, prawdziwa czy fałszywa, była, w
przypadku bardzo wielu angielskich filozofów, dokładnie tym, czego
poszukiwali; w przypadku zaś bardzo wielu z nich – dokładnie tym, co
mówili. Wiek osiemnasty pełen był smutnych i dzikich spekulacji; jego
reprezentanci nie byli jednak w stanie zabawić się na spekulację tak
nieokiełznaną i przygnębiającą jak ta, że ich ponura filozofia została
zredukowana do swoich najlogiczniejszych elementów przez nagich,
brązowych ludzi w azjatyckiej dziczy. Dziwna jest myśl, że kiedy biedny
Robert Clive[8] stał
z pistoletem w ręku i pytał sam siebie o wartość życia i śmierci, mógł
nauczyć się od jakiegoś obdartego fakira, którego traktował jak śmiecia,
pesymizmu nieskończenie głębszego i bardziej racjonalnego, niż jego
własny. Anglicy nie potrafili go odszukać – nie potrafili zorientować
się, że jest tam, gdzie jest. Odkrycie największego ze wszystkich
filozoficznych schematów rozpłynięcia się osobowości w czymś innym od
niej, stało się zadaniem Schopenhauera, Niemca. Nie miał rąk związanych
całkowitą bezsilnością imperium.
Doświadczenie
zatem całkowicie podważa pogląd, jakoby podbijając jakiś lud, dało się
wydobyć czy wykorzystać to, co w nim dobre. Pogląd, że podbijając
Irlandczyków, imperium wchłania w siebie irlandzkie zalety lub
podbijając Indie, wchodzi w posiadanie hinduskiej mądrości, to jedno z
tysiąca złudzeń, jakże charakterystycznych dla świata polityki.
Przypomina ono pogląd kanibala, jakoby człowiek stawał się odważny,
zjadając innego, odważnego człowieka lub osiągał stopień mistrzowski w
jeździe konnej, pałaszując wybitnego jeźdźca. Nie w większym stopniu
możemy odkryć sekret chińskiego stoicyzmu dzięki aneksji Chin, niż
dzikus mógłby stać się wielkim aktorem dzięki posiłkowi z Karola
Wyndhama[9].
Powód zaś tego jest zupełnie oczywisty. Otóż, relacje poddanych do rasy
panującej jako takie stanowią relacje fałszywe i żadna ze stron nie
może nigdy naprawdę dowiedzieć się czegoś istotnego o drugiej. Bardzo
przypominają stosunek człowieka do jego lokaja albo pokojówki. Gdyby
ktokolwiek powiedział nam, że baronowa musi wiedzieć więcej o swoim
kamerdynerze, niż o kręgu swoich osobistych przyjaciół, bo tego
pierwszego spotyka przecież codziennie i dzieli ich zaledwie warstwa
podłogi, nie odnieślibyśmy wrażenia, że człowiek taki ma przesadnie dużą
wiedzę o świecie. Nigdy jednak nie wpadło nam do głowy, że z dokładnie
tego samego powodu usposobienie Francuzów przyniosło nam wielkie
korzyści, usposobienie Irlandczyków zaś – zgoła żadnych. Prawda, rzecz
jasna, jest taka, że przyjaźnie narodów przypominają przyjaźnie
jednostek. Nic podobnego nie jest możliwe, jeżeli obie strony nie są
wolne. Narodowa niepodległość w takim samym stopniu stanowi wymóg
szczerej przyjaźni, jak szczerej wrogości między narodami. Jakkolwiek
często słyszeliśmy o równości, wolności i braterstwie, nie dość dobrze
pamiętamy, że dwiema rzeczami kluczowymi dla braterstwa są właśnie:
wolność i równość.
Anglicy
zaś, w ostatecznym rozrachunku najhojniejsi ludzie świata, mają na
swojej hojności jedną skazę – nie da się im wytłumaczyć, że ktoś może
nie chcieć kupować ich towarów. Po prawdzie, Anglicy odznaczają się
hojnością szczególną, a nawet wręcz mistyczną – hojnością, która gotowa
jest oddać wszystkie nasze dobra biednym, nie potrafi jednak dać się
przekonać do pozostawienia biednym tych dóbr, które już akurat mają. W
konsekwencji, kiedy zaczynamy mówić o samorządzie, niepodległości i tym
podobnych rzeczach, typowy Anglik zaraz wyobraża sobie, że chodzi nam o
wybierany na angielskich zasadach parlament, z zielonymi ławkami i mówcą
w peruce; i ponieważ wyobraża sobie, że to jest właśnie jedyny możliwy
rodzaj samorządu, mówi on, w pełni zgodnie z prawdą, że żaden naród na
świecie nie uczynił dla samorządu tyle, co Anglia. A jednak, nie
przychodzi mu przy tym do głowy, że każdy rząd, jaki kiedykolwiek
istniał na tej ziemi, miał charakter reprezentatywny i że każdy tyran
wybierany był na stanowisko w głosowaniu powszechnym. Jeżeli jakiś naród
ma zamiłowanie do polityki, jak ma to miejsce w wypadku Anglików,
reprezentują go jego politycy; jeżeli jednak ma zamiłowanie do wojny,
reprezentują go raczej jego wojownicy; w przypadku zaś, gdy ma
zamiłowanie do medytacji religijnej – pustelnicy i święci. Dla
przykładu, nawet w Anglii, gdzie rzeczywiście mamy do polityki niejaki
afekt – i w związku z tym możemy powiedzieć, że pan Chamberlain nas
reprezentuje – znacznie gorętszym uczuciem darzymy grę w krykieta – i w
związku z tym pan C.B. Fry[10]reprezentuje nas daleko lepiej, niż pan Chamberlain.
W
świetle niniejszej zasady nasza relacja do problemu takiego jak
polityka indyjska staje się zupełnie jasna. Powodu, dla którego
rozszerzanie praw wyborczych na Hindusów w Indiach jest niepożądane, nie
stanowi to, że wywołałoby to rebelię albo dało początek jakiemuś
groteskowemu widowisku, ale po prostu to, iż w Indiach rząd
reprezentatywny nie byłby reprezentatywny. Powód zaś, dla którego nie
byłby on reprezentatywny, jest bardzo prosty: że ponieważ talent
polityczny nie należy do puli talentów hinduskich, politycy, którzy
zdominowaliby w efekcie ten kraj, stanowiliby najmniej hinduskich
Hindusów, o jakich tylko można by pomyśleć. Żadne prawa wyborcze,
jakkolwiek szerokie, żadna polityczna maszyneria, jakkolwiek
perfekcyjna, nie mogłaby uczynić przemądrzałego, rozgadanego,
zeuropeizowanego łowcy przygód z Bengalu reprezentantem Indii. Nic nie
mogłoby zmienić faktu, że zawsze będzie on pogardzał starożytnym,
wiejskim życiem tego kraju, owo wiejskie życie zaś, w sposób znacznie
bardziej usprawiedliwiony, zawsze będzie pogardzało nim. Talent
polityczny mógłby, rzecz jasna, być kultywowany i, być może,
doprowadzony do wysokiego stopnia doskonałości przez niektórych
Hindusów, niemniej oczom Indii jawiłby się on wciąż tylko jako wyjątkowe
i eleganckie, ale skądinąd niekonieczne osiągnięcie. Bardziej
prawdopodobne, że bengalski polityk inaugurowałby w Indiach, pod
jakimikolwiek formami demokracji, rządy ekspertów – albo, inaczej
mówiąc, głupich i fanatycznych ciemiężców. Podobny schemat przyniósłby
Indiom demokratyzację w dokładnie takim samym stopniu, w jakim Anglii
przyniosłoby ją organizowanie co trzy lata wyborów powszechnych, w
których wielka dusza narodu realnie decydowałaby, kto jest najlepszym
puzonistą.
Zatem,
owa fundamentalnie hojna, angielska idea, jakobyśmy musieli obdarowywać
wszystkie krańce ziemi, na które tylko możemy wpłynąć, naszymi
instytucjami politycznymi, upada – i to upada, jeśli można tak
powiedzieć, z hukiem – przy pierwszym spojrzeniu na największy obecnie
brytyjski problem – problem Indii. Stojąc z Indiami twarzą w twarz,
musimy przyznać, że to, co jest pożywieniem dla jednego narodu, dla
drugiego narodu jest trucizną. W momencie zaś, w którym uznaliśmy ów
fakt, jednym uderzeniem zdruzgotaliśmy całe pojęcie rozpowszechniania
wszędzie anglosaskiej cywilizacji, tak podstawowe dla naszego obecnego
imperializmu. Jeżeli nasze instytucje polityczne niekoniecznie wcale
udoskonaliłyby lub reprezentowały Hindusa, cała rzecz to kwestia
lokalnego temperamentu i czymś równie możliwym jest, że nigdy nie
udoskonaliły one ani nie wyrażały aspiracji Irlandczyka, a także, że
nigdy nie udoskonalą ani nie wyrażą aspiracji Bura. Oczywiście,
ofiarowanie owym ludziom naszej cywilizacji może, w poszczególnych
wypadkach, być dobrym uczynkiem – niemniej nie możemy już utrzymywać, że
jest ono dobrym uczynkiem w takim samym sensie, jak ofiarowanie
bochenka chleba cierpiącemu głód. Najistotniejsza zasada nacjonalizmu,
głosząca, że instytucje wyrastające wprost z ziemi, na której istnieją, z
natury swojej górują nad innymi, pozostaje niewzruszona.
III.
Cywilizacja
to dobra rzecz, niemniej nie taka, jak miłość Boga, ze swojej natury
pozbawiona granic. Można mieć przesyt cywilizacji – na tej samej
zasadzie, na jakiej można przesycić się piwem – całe zaś cywilizacyjne
zło wyrazić można jednym sformułowaniem. Zawiera się ono w przyzwoleniu,
aby ludzkie osiągnięcia prześcignęły ludzką wyobraźnię. Człowiek ma
tyle, ile może pomyśleć – i ani atomu więcej. Gdyby ktoś, zarabiający
dwanaście milionów funtów miesięcznie, jednego miesiąca zarobił nagle
trzynaście milionów, tak naprawdę nie otrzymałby ani pensa nadwyżki,
gdyby nie był w stanie wyobrazić sobie zachodzącej tu różnicy. Na
podobnej zasadzie, gdyby mieszkaniec jakiegoś imperium, już
zamieszkiwanego przez niezliczoną ilość obcych i niezrozumiałych ludów,
dodał do swojego dziedzictwa jeszcze jeden obcy i niezrozumiały lud, nic
by to nie zmieniło. Człowiek jest częścią takiej społeczności, której
naturę potrafi objąć umysłem – i żadnej innej. Jeżeli wspólnota ta
ogranicza się zaledwie do ulicy Dominikańskiej, ulica owa jest jego
ojczyzną – i to właśnie jej barwy powinien nosić i za nią przelewać
krew.
Niebezpieczeństwem,
łączącym się z małymi wspólnotami, jest wąskość horyzontów, ich zaletą
wszakże – rzeczywistość. W każdej zaś określonej epoce w historii świata
powinniśmy pytać samych siebie, czy ludzkości zagraża większe
niebezpieczeństwo ze strony zaściankowej arogancji małych ludów, czy też
fantastycznych rojeń wielkich imperiów. Współczesny Europejczyk staje
dziś dokładnie przed takim pytaniem, odpowiedź zaś nie jest szczególnie
trudna. Bezsensownie prawić mu, że nacjonalizm czasami, przez ogólne
zamieszanie w heptarchii, może powodować zło, w momencie, gdy świeci mu
prosto w oczy nagi zupełnie fakt wszystkich współczesnych nadużyć,
mających swoje źródło w oddaleniu, nierzeczywistości, kapitale krążącym z
dala od tych, którzy go produkują, wojnach wypowiadanych z daleka od
miejsca akcji, w nieokiełznanym posługiwaniu się statystykami, w
nieokrzesanym sposobie używania imion, w inwestorze, teoretyku i
wiecznie nieobecnym właścicielu ziemskim.
W
naszym współczesnym świecie osiągnęliśmy tak radykalnie ohydny poziom
nierzeczywistości, że wszystko dzieje się dzisiaj na papierze. Niektórzy
ludzie znają przeznaczenie różnych krajów, nie spotkawszy nigdy nawet
ich rdzennego mieszkańca, wyznają miłość albo nienawiść do bliźnich,
których, gdyby spotkali ich na ulicy, nie umieliby odróżnić od Polaków
lub Portugalczyków. Na użytek tej obdarzonej wielkim rozmachem metody
teoretycznej, ukuli oni pewne godne podziwu sformułowanie –
sformułowanie, z uderzającą wprost precyzją oraz ironią, których są
zupełnie świadomi, dające wyraz naturze ich politycznego zajęcia.
Nazwali je „malowaniem mapy na czerwono”. Jak dzieci, zajmują się
wyłącznie kolorami w atlasie. Jak długo tylko będą mogli spokojnie
malować sobie mapę na czerwono, tak długo będą z pogodą ducha
utrzymywać, że przedstawione na niej kraje mogą aż po Dzień Sądu
zatrzymać sobie swoje niewyczerpane i obce kolory lasów oraz pól.
Naszej
współczesnej cywilizacji realnie zagraża dekadencja – i dokładnie w tym
punkcie różnię się w moich poglądach od imperialistów. Oni sądzą, że
imperializm (innymi słowy: kosmopolityzm) stanowi na nią lekarstwo. Ja
sądzę, że imperializm (innymi słowy: kosmopolityzm) jest tutaj chorobą.
Pomijam w tym momencie kwestię, czy, abstrakcyjnie rzecz ujmując,
kombinaty, centralizacje, parostatki i kable marki Marconi są dobre, czy
złe. Ale próba rozwiązania problemów Birmingham i zbawienia duszy
Chicago przez zwiększanie liczby kombinacji, centralizacji, parostatków i
kabli marki Marconi wydaje mi się kompletnym szaleństwem; to coś, jakby
doktor przepisał brandy pacjentowi w stanie delirium tremens. Bo
właśnie w tych rzeczach tkwi przyczyna naszych porażek – w anarchicznym
dziennikarstwie, nieprecyzyjnej geografii, w biorącej się z
powierzchownej znajomości wszystkiego łatwości podniecenia, w natrętnym
zainteresowaniu sprawami wszystkich ludzi, w zatraceniu mocnych typów
narodowych, mocnych ograniczeń religijnych, poczucia pamięci i bojaźni
Bożej. Naszej skazy nie stanowi żadne bolesne i niebezpieczne
podobieństwo do religijnych fanatyków, którzy rządzili Spartą albo
ginęli w Jerozolimie w dzień jej upadku. Tylko do tłumu niszczejącego
Rzymu.
Czy
istnieje dzisiaj jeszcze choć jedna osoba, mogąca racjonalnie wątpić,
że tym, co doprowadziło nas do naszych błędów politycznych w sprawie
Afryki Południowej, był właśnie nasz imperializm, a nie nacjonalizm? Nie
nasze wiekowe zainteresowanie Anglią, ale relatywnie nowe
zainteresowanie wszystkim innym? Można by przywołać miliony przykładów
unaoczniających, do jakiego stopnia nie mieliśmy pojęcia o
południowoafrykańskiej duszy. Dobrze może będzie sprowadzić je tutaj do
zaledwie dwóch.
Zarówno pan rezydent Kruger[11] jak i pan Cecil Rhodes[12] to
ludzie wielkich talentów, wielkich ambicji i ekscytujących życiorysów;
obydwaj mają także w Anglii wielu szczerych sympatyków – i obaj w
najbardziej kryzysowym momencie swojego życia robili rzeczy dla owych
sympatyków naraz zdumiewające i odrażające. Żaden angielski Rodezyjczyk
nie mógłby popierać słynnego Rajdu Jamesona[13];
żaden angielski sympatyk burskiej sprawy nigdy nie znalazł
wytłumaczenia dla słynnego ultimatum Krugera. Wynika to z faktu, że ani
Rhodes ani Kruger nie byli angielskimi politykami. Nie potrafimy ich
zrozumieć; prawdopodobnie oni sami wzajemnie się nie rozumieli.
Rzeczywiście,
czasami uważa się, że wynalazki takie jak dziennikarstwo i telegrafia
naprawdę zniosły coś takiego, jak dystans. Nie tylko jest to błąd – ale
też błąd przerażająco niebezpieczny. Telegrafia i dziennikarstwo
faktycznie potrafią w łatwy sposób komunikować pewne rzeczy, niemniej są
to dokładnie rzeczy pozbawione znaczenia – zwykłe nazwy, daty,
wydarzenia. W najgorszym wypadku, dziennikarstwo dostarcza nam fałszu – w
najlepszym: samych faktów. Fakty zaś, brane bez związku z ich
atmosferą, lokalnym sentymentem oraz miejscem w życiu, są prawie tak
samo fałszywe, jak fałsz. Wiemy, że burski policjant kogoś zastrzelił;
jaki wszakże jest z tego pożytek? Czego musimy się dowiedzieć, to czy
wydarzenie to było typowe, czy wyjątkowe, czy zaplanowane, czy ktoś je
usprawiedliwił i czy dało się je usprawiedliwić. Chcemy wiedzieć, czy
rzecz owa przypominała bardziej niemiecki pojedynek, czy morderstwo w
dzielnicy Whitechapel w Londynie. Wszystkiego zaś tego dowiedzieć
moglibyśmy się wyłącznie żyjąc w tamtej społeczności. Nasze gazety nie
mogłyby nam tego powiedzieć – nawet gdyby były one uczciwe.
Albo
weźmy wypadek gazet jako takich. Jak owa subtelna rzeczywistość,
prestiż danego pisma, mogłaby dać się poznać poza okolicznościami
bezpośredniej styczności? Wiemy, że wydawca gazety Canadian Tomahawk przeprowadził
impeachment Lorda Dundonalda, niemniej czy przeciętny Anglik zdobędzie
się na dostateczną nieszczerość, aby udawać, że wie, czy chodzi tutaj o Time czyDaily Express?
Nigdy nie dowiemy się, jak bardzo pan Chamberlain wygłupił się w
związku z francuskimi karykaturami królowej Wiktorii – ponieważ nie
żyjemy we Francji i nie czujemy smaku i prestiżu Le Rire.
Możemy jednak domniemać stopnia owego wygłupu wyobrażając sobie, co by
było, gdyby jutro Kaiser wygłosił przemówienie, w którym zaklinałby Boga
i swą waleczną Brandenburgię z powodu jakiegoś poświęconego mu akapitu w Modern Society.
Za
wszelką cenę musimy powrócić do mniejszych bytów politycznych, ponieważ
za wszelką cenę musimy powrócić do rzeczywistości. Musimy przybliżać
się coraz bardziej i bardziej do miłości, nienawiści, zdrowego rozsądku i
prawdziwych twarzy innych ludzi. W chwili obecnej, rozgrywka polityki
światowej to ogromna zabawa w konflikt interesów. W fantastycznym
świetle zachodzącego słońca dekadencji ludzkie cienie są znacznie
większe niż ci, którzy je rzucają.
Prezydenta
Roosevelta traktuje się w Anglii jak kogoś znacznie większego, niż jest
naprawdę. Pan Chamberlain traktuje pana Seddona[14] bardziej
na serio, niż Nowa Zelandia. Prawdziwie złej roboty pana Rhodesa nie
stanowił jego wpływ na kolonialnych polityków, których rozumiał, ale na
angielskich gentlemanów, których zrozumieć nie potrafił.
Cechą
charakterystyczną tego ogólnego zamieszania, nazywanego przez nas
polityką światową, jest to, że nader często pomija ona milczeniem
kwestie najbardziej istotne nawet dla jej własnej linii. Na przykład,
nieustannie mówi się nam, że rasa angielska ma talent do kolonizacji i
zaklina się ją, aby odnajdywała wciąż nowe wyspy i nowe kontynenty na
morzach zmierzchu lub świtu. Istnieje jednak jedna taka wyspa, którą
Anglicy mogliby skolonizować niezmiernie wprost łatwo i której właśnie
kolonizować im nie wolno – Anglia. Spośród wszystkich współczesnych
krajów, w jednej, jedynej Anglii więzi się obywateli pomiędzy
żywopłotami i wozi po ścieżkach wyznaczonych przez prawa przejazdu. Nie
są oni w Anglii u siebie; w znacznie mniejszym stopniu, niż byli u
siebie uitlanders[15] w
przedwojennym Transwalu. I to głównie ta właśnie klasa, której rozległe
i absurdalne posiadłości czynią kolonizację Anglii przedsięwzięciem
niemożliwym, nawołuje Anglików, aby kolonizowali sobie coś innego,
najlepiej na drugim końcu świata. Owi właściciele w bardzo naturalny
sposób pragną tego, co sami nazywają energiczną polityką zagraniczną i
kolonialną. Pragną, aby Anglicy najechali każdy stary, teokratyczny
kraj, od Transwalu aż po Tybet; ponieważ wszystkie podobne
przedsięwzięcia odsuwają w czasie ów przerażający dzień, w którym
wreszcie najadą Anglię.
Nie
sądźmy jednak ani przez chwilę, że zwracając w ten sposób angielską
lojalność na powrót w stronę Anglii, działamy tylko we własnym
interesie. Wykonujemy zwrot, który, jeżeli chce przeżyć, wykonać musi
cała nasza wielka, chrześcijańska cywilizacja. To cywilizacja bardzo
stara i na ten moment zmęczona – zmęczona cywilizacją, tanią kulturą,
sceptycyzmem, gadaniem, pogłoskami, słowem: polityką imperialną. Musi
powrócić, jak uczyniła to przyjmując chrześcijaństwo, do intensywności i
pokory, do oddania rzeczom konkretnym. Co do naszego europejskiego
imperializmu, pamiętajmy przede wszystkim o jednej rzeczy: że to już
było. Tysiąc lat temu miał miejsce koniec świata. Pod koniec epoki Rzymu
wszystko, co rzymskie, wydawało się bezpowrotnie zmurszałe. Po
bezgranicznej agonii świat stał się znowu młody, ponieważ istniały pewne
plemiona, których Imperium nigdy nie podbiło i pewne Pisma, których
nigdy nie przeczytało. Imperium owo, i cały kontynent, zostały ocalone w
ostatniej chwili przez niepowodzenia imperializmu. Obce religie
przyszły z dziewiczego Wschodu, z dziewiczej Północy przybyły obce rasy –
i stały się pożyteczne, ponieważ wcześniej były lekceważone. Tak
właśnie przedstawiają się losy i szczęśliwa porażka imperializmu; ludzki
umysł rzadko ośmiela się wyobrażać sobie jego zwycięstwo. Kto potrafi
sprostać wizji potęgi, która zniszczyła wszystko oprócz siebie, i która
nagle zaczyna mieć siebie samej dosyć? Jakiż pesymista mógłby wyobrazić
sobie, jak wielkie Imperium, zorientowawszy się, że rzymskie drogi i
rzymskie trofea to zwykła marność, wyciąga ręce na wschód i na zachód, i
nie odnajduje nic poza swoją niedającą się znieść wszechobecnością –
nic poza rzymskimi drogami i rzymskimi trofeami?
G.K. Chesterton
Tłm. Maciej Wąs
[1]
Alfred Harmsworth (1865-1922) – angielski arystokrata, magnat prasowy,
jeden z pionierów dziennikarstwa brukowego, posiadający w swoim czasie
ogromny wpływ na angielską opinie publiczną.
[2]
Jan Pym i Jan Hampden – dwóch antymonarchistycznych polityków z ery
panowania Stuartów, których działania walnie przyczyniły się do wybuchu
angielskiej wojny domowej.
[3]
Alfred Beit (1853-1906) – angielski magnat finansowy, zajmujący się
handlem złotem i diamentami w Afryce Południowej, wielki filantrop. W
kwestii Wojen Burskich przejawiał tendencje imperialistyczne.
[4] Fragment w tłumaczeniu Leona Ulricha.
[5]
‚Gawd bless this world! Whatever she ‚ath done./ Excep’ when awful long
I’ve found it good./ So write before I die, „E’ liked it all!”
[6]
Zapewne aluzja do bitwy na wzgórzu Majuba, ostatniego starcia pierwszej
Wojny Burskiej, ostatecznie pieczętującego porażkę wojsk brytyjskich.
[7] Brian Śmiały, inaczej Brian Boru (941(?)-1014) – król Irlandii, wsławiony licznymi zwycięstwami nad wojskiem Wikingów.
[8]
Robert Clive (1724-1774) – angielski baron, czołowa postać kolonializmu
angielskiego w Indiach. Odniósł on wiele zwycięstw nad wojskami Francji
i Bengalu. Popełnił samobójstwo z powodu oskarżeń o oszustwa finansowe.
[9] Karol Wyndham (1837-1919) – słynny angielski aktor teatralny, właściwie: Karol Culverwell.
[10]
Karol Burgess Fry (1872-1956) – angielski sportowiec, nauczyciel
akademicki, dyplomata, polityk. Polityką zaczął zajmować się kilkanaście
lat po napisaniu przez Chestertona niniejszego eseju, co potwierdza
chyba pogląd na temat profetycznych darów autora.
[11]
Paweł Kruger (1825-1904) – prezydent Transwalu, jeden z głównych
liderów oporu przeciwko Brytyjczykom. Chesterton mówi o nim w związku ze
słynnym ultimatum, które postawił rządowi brytyjskiemu w 1899, czym dał
pretekst do rozpoczęcia drugiej Wojny Burskiej.
[12] Cecil Rhodes (1853-1902) – angielski polityk i przedsiębiorca, główna postać kolonializmu brytyjskiego w Afryce.
[13]
Rajd Jamesona – zorganizowana przez Rhodesa prowokacja rodezyjskiej
policji, mająca na celu wywołanie anty-burskiego powstania w Afryce
Południowej; walnie przyczyniła się ona do wybuchu drugiej Wojny
Burskiej.
[14] Ryszard Seddon (1845-1906) – najdłużej urzędujący premier Nowej Zelandii, liberał.
[15] Z języka afrikaans: obcokrajowiec.