środa, 28 września 2016

G. K. Chesterton: Idea patriotyzmu

420px-aust_allegory_of_patriotism_moritz_von_schwindt_1824 
     Sceptycyzm dwóch ubiegłych wieków wielokrotnie atakował postawę patriotyzmu – podobnie jak wszystkie inne teoretyczne namiętności rodzaju ludzkiego, w tym zaś wypadku, atak ów był nader interesujący i godny szacunku, ze względu na fakt, iż wyszedł on od grupy współczesnych pisarzy, którzy nie są wyłącznie sceptyczni, ale posiadają także organiczną wiarę w filozofię i politykę. Tołstojowi, być może największemu z żyjących Europejczyków, udało się założyć szkołę, która, pomimo wszystkich swoich wad (a nie są one małe ani nieliczne), posiada wszelkie cechy charakterystyczne wielkiej religii. Jak każda wielka religia, jest ona konkretna, publiczna, a nade wszystko – paradoksalna. Tołstojanin czerpie z wyznawania najtrudniejszych artykułów swojej wiary ową mroczną i wspaniałą radość, której od prawie czterystu lat nie widziano na świecie. Upaja się on mówieniem: „nikt nie powinien stosować przemocy, nawet w celu obrony własnego kraju” dokładnie w taki sam sposób, w jaki Tertulian upajał się mówieniem: „credo quia impossibile”.
 
Ta ważna i rosnąca w siłę sekta, wspólnie z wieloma współczesnymi intelektualistami rozmaitych szkół, bezpośrednio kwestionuje zasadność idei patriotyzmu jako sprzecznej z większym sentymentem miłości wszystkich ludzi. Dla nich szczegół jest zawsze wrogiem ogółu. Dla nich każdy naród jest wrogiem ludzkości. Dla nich też, i to w całkiem wielu wypadkach, każdy człowiek jest wrogiem ludzkości. Przypominają oni dzięki temu, w mglisty i nie do końca dający się lubić sposób, pewien sort ludzi, którzy przemierzają świat głosząc, że nikt nie powinien chodzić do kościoła, ponieważ Bóg jest wszechobecny i w kościołach się Go nie znajdzie.
Załóżmy, że dwóch ludzi, zgubiwszy drogę na jakimś szarym pustkowi, w deszczu i mroku, zdołało dotrzeć do rozjaśnionego ganku nieznanego domostwa, które przyjęło ich z wszelką gościnnością. Może być i tak, że trwała właśnie jakaś biesiada lub widowisko; że przygotowywano się do prywatnej inscenizacji jakiejś sztuki albo prima vista zaczęto grać w wista. Jeden z naszych podróżnych, mógłby, zupełnie instynktownie i nader serdecznie, w bojowym duchu przystąpić do gry lub uczernić sobie twarz i przyprawić o śmiech wszystkie obecne tam dzieci. Zrobiłby to zaś, ponieważ czułby sympatię do całego towarzystwa. Ten drugi powiedziałby jednak: „Lubię tu wszystkich tak bardzo, że nie podoba mi się, iż gra w wista dzieli ich na pary; tak bardzo kocham ludzkie oblicze boże, iż nie chcę, aby zakrywała je przed moim wzrokiem sadza albo farba; nie wybiorę sobie także partnerki do lansjera, ponieważ oznaczałoby to obdarzenie jednej kobiety specjalnymi względami, ja zaś kocham was wszystkie tak samo”. Pierwszy z nich na pewno o wiele bardziej rozbawiłby całą kompanię. I czy nie kochałby jej również o wiele bardziej?
 
Istotnie, każdy z nas zgubił się na szarym pustkowiu nieskończoności i przypadkowo zawitał do bram tej naszej ziemi, która ma słońce za lampę. Odnajdujemy na niej towarzystwo ludzkości, zaangażowane w pewne starożytne festiwale i formy, pewne turnieje i rozróżnienia. I, z drugiej strony, dwa rodzaje miłości, które możemy mu ofiarować. Zarozumialec będzie utrzymywał, że łączy się z nim w jego jedności; dobry towarzysz natomiast, naprawdę zjednoczy się z jego podziałami.
Jeżeli zagubieni goście dostrzegają coś całkowicie niemoralnego w podziałach, coś zupełnie niegodziwego w rytuałach, bez cienia wątpliwości muszą protestować; nigdy jednak nie powinni oni wnosić pretensji z tego względu, że podziały to podziały, a więc, z pewnej strony, kogoś wykluczają, a rytuał to rytuał, a więc, z pewnej strony, rzecz irracjonalna. Jeżeli gość w domu ma coś przeciwko graniu na pieniądze, powinien odmówić, nie powinien wszakże cieszyć się ze swojej odmowy. Nie może jednak pytać: „z jakiego względu arbitralnie przydziela mi się jako partnera tego-to-a-tego?” Nie może mówić: „jaka jest właściwie racjonalna różnica między pikiem a kierem?” Jeśli naprawdę kocha ten narodek, zagra on, jak tylko będzie umiał, i pośród całej masy innych rzeczy, wyznaczoną mu rolę. Zachowa ów radosny i impulsywny konserwatyzm; zaangażuje się zupełnie w sportowe zawody narodowości; upodoba sobie w starożytnym teatrze religii.
Jako iż przeciwni patriotyzmowi, współcześni intelektualiści, tego nie robią, ich miłości do rodzaju ludzkiego towarzyszy jakieś dziwne zimno i nierzeczywistość. Jeśli zapytać ich, czy kochają ludzkość, odpowiedzą, niewątpliwie szczerze, że jak najbardziej. Jeżeli jednak zapytać ich o miłość do którejkolwiek z klas, które się na ową ludzkość składają, szybko okaże się, że wszystkich ich nienawidzą. Nienawidzą królów, nienawidzą księży, nienawidzą żołnierzy, nienawidzą żeglarzy. Nie ufają naukowcom, potępiają klasę średnią, rozpaczają nad robotnikami – niemniej, uwielbiają ludzkość. Tylko że zawsze mówią o niej tak, jakby stanowiła ona jakiś egzotyczny, obcy naród. Oddzielają się coraz bardziej i bardziej od rodzaju ludzkiego, aby opiewać nieznaną rasę ludzi. W swoich wysiłkach bycia humanistycznymi, przestają być ludzcy.
Prawda zaś jest, oczywiście, taka, że realną uniwersalność osiągnie się raczej przez przekonanie samych siebie, że znajdujemy się w najlepszym możliwym stosunku do naszego najbliższego otoczenia. Ktoś, kto kocha swoje dzieci, ma w sobie znacznie więcej uniwersalności, znacznie pełniej uczestniczy w porządku spraw ogólnych, niż ktoś, kto bawi małego hipopotamka lub wozi w wózeczku małe krokodylątko. Ponieważ kochając swoje dzieci, robi coś, co (jeśli mogę się tak wyrazić) jest nieporównywalnie bardziej hipopotamiczne niż bawienie hipopotamów; robi to samo, co one. Tak samo ma się rzecz z patriotyzmem. Człowiek, który kocha ludzkość i ignoruje patriotyzm, w istocie ignoruje właśnie ową ludzkość. Człowiek zaś, który kocha swój kraj, może niezmiernie rzadko komplementować ludzkość werbalnie, niemniej tak naprawdę prawi on jej najlepszy z możliwych komplementów – naśladuje ją.
Ta podstawowa, duchowa zaleta patriotyzmu i podobnych sentymentów przedstawia się, jak następuje: że dzięki niemu wszystkie rzeczy kocha się po równo – ponieważ wszystkie kocha się indywidualnie. Kosmopolityzm daje nam jeden kraj, który jest dobry; patriotyzm zaś, daje nam setkę krajów, z których każdy jest najlepszy. Kosmopolityzm oferuje jedno miłe słowo, patriotyzm – chór superlatywów. Patriotyzm zaczyna chwalić świat, poczynając od rzeczy najbliższych, zamiast najbardziej odległych, utwierdzając w ten sposób to, co stanowi, być może, najistotniejszy z naszych ziemskich pomysłów, mianowicie: że każda rzecz powinna zostać odpowiednio doceniona. Gdziekolwiek na jakiejś bezludnej wyspie wznosi się jakaś góra o dziwacznym kształcie, gdziekolwiek w jakimś nieprzebytym lesie rośnie nienazwany jeszcze owoc, patriotyzm gwarantuje, że nie pogrążą się one w ciemności, zanim zostaną upamiętnione w pieśni.
Występuje, ponadto, jeszcze jedno istotne rozróżnienie, skłaniające nas do opowiedzenia się raczej po stronie tych, którzy wspierają abstrakcyjną ideę patriotyzmu, niż tych, którzy ją zwalczają. Są dwie metody, według których obchodzić się można z problemem owego umiarkowania, stanowiącego w każdym wypadku właściwy przedmiot moralności – w kwestii wina, wojny, płci, patriotyzmu; owego umiarkowania, które pragnie, w miarę możliwości, mieć wino bez pijaństwa, wojnę bez masakry, miłość bez rozpusty i patriotyzm bez Alfreda Harmswortha[1]. Jedna z nich, popierana przez wielu jak najszczerszych ludzi od początku dziejów, to ta, którą ogólnie nazwać można metodą abstynencką; to znaczy zakładającą, że – w związku z oczywistymi niebezpieczeństwami, które się z nimi wiążą – lepiej jest pozbyć się zupełnie wszystkich tych wielkich i historycznych pasji. Z kolei, zwolennicy drugiej metody (do których sam się zaliczam) utrzymują, że przeciwnie – jedynym ostatecznym i skutecznym sposobem, aby pozbyć się tego niebezpieczeństwa, jest owych pasji doświadczyć i gruntownie je zrozumieć. Twierdzimy, że z każdym wielkim uczuciem w życiu wiąże się pewna groza, która, jeśli potraktować ją na serio i z wyobraźnią, stanowi najmocniejszą możliwą przesłankę przeciw nieumiarkowaniu; twierdzimy, inaczej mówiąc, że sposobem na to, aby bać się wojny, jest coś o niej wiedzieć; aby bać się miłości – wiedzieć coś o miłości; że sposobem unikania przesady w piciu wina jest widzieć je jako niebezpieczne dobrodziejstwo – i że patriotyzm mieści się w tej samej kategorii. Druga strona uważa, że najlepszą gwarancję trzeźwości stanowi noszenie niebieskiej wstążki; my zaś – urodzenie się w kraju, w którym rosną winnice. Oni uważają, że najlepszą gwarancję czystości stanowi ślub celibatu; my zaś – że zakochanie. Oni uważają, że najlepszym sposobem uniknięcia lekkomyślnej konfliktowości jest wyrzec się walki; my zaś – że kiedyś wziąć w niej udział. Oni uważają, że powinniśmy troszczyć się o nasz kraj za mało, by przejmować się różnymi, błahymi bezczelnościami; my zaś – że powinniśmy troszczyć się oń za bardzo, by zwracać na nie uwagę. Różnica jest taka, jak między mahometańskim i chrześcijańskim pojęciem umiaru. Mahometanizm czyni wino trucizną; chrześcijaństwo – sakramentem.
Wielu współczesnych humanistów z trwogą mówi o narodowości jako o matce wojen. I, w pewnym sensie, rzeczywiście nią ona jest, podobnie jak miłość i religia. Ludzie zawsze będą walczyć o rzeczy, na których im zależy – i w wielu wypadkach słusznie. Jest jednak inna jeszcze kwestia, o której nie wolno zapominać, a która przedstawia się następująco: że w miarę jak ludzie zyskują na inteligencji, muszą zacząć w końcu dostrzegać, że przystępowanie do brutalnej rywalizacji dotyczącej dwóch zupełnie pierwotnych i mistycznych afektów, to zwyczajna głupota. Można się spierać o racjonalne preferencje – bo w tym wypadku zwycięstwo może rzeczywiście czegoś dowieść. Wszakże preferencja irracjonalna to rzecz zbyt subtelna, aby się o nią spierać, jako że co do niej zwycięstwo nie dowiedzie zupełnie niczego.
Kiedy ludzie po raz pierwszy uświadamiają sobie pewne niesamowite i niepokojące emocje, ich naturalnym instynktem, ich pierwszym, najbardziej naturalnym i najrozsądniejszym instynktem, jest chęć zabijania innych ludzi. Dlatego właśnie, na przykład, sentyment miłości romantycznej przeszedł dokładnie taką samą ewolucją historyczną jak sentyment patriotyzmu. Kiedy tylko średniowieczny rycerz bądź trubadur zorientował się, że w sentymencie czystym i monogamicznym zawiera się jakieś napięcie, całkowicie wykraczające poza domenę prostych, zwierzęcych żądz, natychmiast chwytał długą włócznię i zaczynał biegać po najbliższej okolicy, zobowiązując się zabić każdego, kto ośmieliłby się przeczyć, że zakochał się on w tej jedynej, właściwej osobie. Nie sądzę, aby dało się racjonalnie utrzymywać, że miłość romantyczna w następnych wiekach uległa degeneracji. Wydarzyło się tylko tyle, że ludzie zdali sobie sprawę nie z tego, iż miłość jest zbyt nieistotna, aby o nią walczyć, ale przeciwnie – że nie można o nią walczyć, bo ma zbyt wielkie znaczenie. Innymi słowy, zorientowano się się, że w materii afektów żadna konfrontacja na nic się nie zda, ponieważ nikt z biorących w niej udział nie zaakceptuje jej rezultatu. Każdy z nas uważa swój kraj za najlepszy na świecie, podobnie jak każdy z nas mógłby uważać własną matkę za najlepszą na świecie. Myśląc tak jednak nie próbujemy zarazem, a przynajmniej nie mamy takiego pragnienia, aby sprawdzić to w boju. Nie umieszczamy naszych matek w amfiteatrze, aby toczyły tam ze sobą pojedynki – z tego prostego powodu, że gdyby jedna matka pokonała drugą, nie zrobiłoby to nikomu najmniejszej różnicy. To właśnie stanowi również jedyny poważny zarzut przeciwko pojedynkom. Fakt, że w pojedynku giną ludzie, mnie osobiście wydaje się sprawą raczej nie największej wagi; podobnie dzieje się w wypadku piłki nożnej, polowań na lisy czy wizyt w londyńskich szpitalach. Jedyny racjonalny zarzut przeciwko pojedynkowi opiera się na tym, iż wymaga on najbardziej bolesnej i krwawej procedury działania, niczego właściwie nie rozwiązując. Wierzymy zatem, że właściwą drogę do uniknięcia patriotycznego nieumiarkowania stanowi to samo, co w wypadku płci lub wojny – zdobycie jakiegoś rozeznania w temacie. Podobnie jak, według naszego poglądu, zawsze istnieć będzie potęga relacji między płciami i użytek z wina, tak samo zawsze będzie istnieć możliwość wojny patriotycznej. Niemniej na tej samej zasadzie, na jakiej ktoś, kto naprawdę się kiedyś zakochał, odkryje, że ciężko jest mu napisać długi i namiętny poemat dotyczący flirtu, cała ta swoistego typu retoryka o fladze Imperium i anglosaskiej krwi, która od sześciu lat nasyca nasze dziennikarstwo elementem komicznym, okaże się zwyczajną niemożliwością dla człowieka, który chociaż raz w życiu wyobraził sobie, jak poczułby się na wieść o tym, że obca armia rozbiła obóz na wzgórzu Box. Lekka i niezobowiązująca gadka na temat narodowych tryumfów mnie i tych, którzy myślą podobnie, uderza wyłącznie jako znak braku poważnego zaangażowania. Przeciętny, obdarzony rozsądkiem obywatel powiedziałby zapewne, że dowodzi ona nadmiaru patriotyzmu. My zaś – że jego niedoboru.
Kosmopolicie, twierdzącemu, ze kocha ludzkość i nienawidzi lokalnych upodobań, odpowiemy zatem w ten sposób: „Jak można kochać ludzkość i nienawidzić czegoś, co jest aż tak ludzkie?” Jeżeli on z kolei odpowie, że lokalne upodobania są jednoznacznym grzechem, i są ludzkie tylko w tym sensie, w jakim bicie żony jest ludzkie, ripostujemy mu, iż jego kodeks moralny przedstawia się tak różnie od naszego, że samo użycie słowa „grzech” w dyskusji między nami to rzecz niemal zupełnie bezsensowna. Jeśli zaś powie, że nie jest to jednoznaczny grzech, ale głupstwo i ciasnota horyzontów, odpowiemy, że to tylko kwestia gustu i dla nas jego atmosfera intelektualna odznacza się ciasnotą tak wielką, że powodującą uduszenie. I będziemy się za niego modlić, w nadziei że pewnego dnia zdoła on uciec z owej maleńkiej, dusznej celi kosmopolitycznego świata, aby zamieszkać wreszcie na otwartych przestrzeniach pod nieskończonym niebem Anglii. Wreszcie, jeśli powie on, jak z pewnością zresztą uczyni, że czymś nierozsądnym jest stawiać granicę w jednym miejscu raczej niż w drugim, i że nie wie on, co jest narodem, a co nie, odpowiemy: „I w tym właśnie leży przyczyna twej klęski; twoja słabość polega dokładnie na tym, że nie rozpoznajesz narodu, kiedy go widzisz. Jest wiele rodzajów romansów – i wiele rodzajów pieśni, niemniej większość zwykłych ludzi rozpoznaje romans i pieśń, kiedy takowe zobaczy. Wiedzą oni bardzo dobrze, że konkubinat niekoniecznie jest romansem i że mowa wiązana niekoniecznie jest wierszem. Jeżeli nie rozumiesz nieprecyzyjnych określeń, idź, usiądź sobie pomiędzy pedanty i pozwól ludziom, którzy je rozumieją, spokojnie wykonywać ich pracę na świecie”. Lepiej od czasu do czasu nazwać jakąś górę pagórkiem, niż znaleźć się w sytuacji umysłowej, w której myśli się, że ponieważ nie da się określić precyzyjnie wysokości, od której zaczyna się góra, nie ma na świecie żadnych gór.
II.
Tołstojanizm, w związku z tym, z całą jego szczerością, z całą jego godną podziwu logiką, uważamy, z naszego punktu widzenia, za oziębłą i arbitralną fantazję, nieporównywalną w swojej wartości moralnej do owego napięcia, które związało żyjących ludzi z ich rzeczywistą i starożytną ziemią. W bezpośrednim porównaniu cierpi on na wrażeniu, że pierwsza z tych opinii jest czysto powierzchowna, druga zaś – żywotna; inaczej mówiąc: nie mamy wątpliwości, że każdy zwykły, urodzony w Anglii człowiek może uważać się za tołstojanina i przeciwnika patriotyzmu ze wszelką szczerością i rozsądkiem; nie mamy również wątpliwości, że gdyby nagle zobaczył on rosyjską flagę powiewającą nad Trafalgar Square, zrobiłby się biały aż po same usta. Niemniej, ta humanitarna teoria niesłuszności narodowego sentymentu, choć istotna, w żadnym wypadku nie stanowi dziś wcale owego sentymentu najpotężniejszego przeciwnika. Występuje tu jeszcze inna siła, ze swojej natury prawie tak samo nieprzyjazna patriotyzmowi, wyposażona jednak, w przeciwieństwie do tej drugiej, także w potęgę, bogactwo i dużą szansę na tryumf w praktycznej sferze polityki. Owym drugim nieprzyjacielem patriotyzmu jest, oczywiście, idea potocznie nazywana imperializmem. Imperializm pragnie unicestwić patriotyzm nie przez przygotowanie zarysu odległego i nieosiągalnego zjednoczenia różnych ludów, ale wskazując jak i w którym momencie podobne zjednoczenie może zostać przeprowadzone. Imperializm to kosmopolityzm oportunistyczny. W swoich racjonalnych momentach (bo posiada on także swoje momenty racjonalne, i tylko o nich wypada tutaj mówić) mówi on: „Nie twierdzimy, że powinniśmy zaanektować Hiszpanię dla zabawy albo wdać się w spór z Norwegią dla samej przyjemności spierania się. Jeśli jednak okoliczności wytworzą dla nas mniej lub więcej naturalnie okazję do likwidacji jakichś różnic albo ściągnięcia jakiejś flagi z masztu – zrobimy to. Kiedykolwiek będziemy mogli zmienić jakieś odrębne królestwo lub republikę, z własną pamięcią i symboliką, w część Imperium Brytanii, Rosji albo Niemiec, i zmusić je do przyjęcia naszej pamięci i naszej symboliki – zrobimy to. Wierzymy, że cywilizacja stoi po naszej stronie, i kierujemy ją przeciwko Finom, Burom, Polakom czy Irlandczykom. My, imperialiści, nie odnosimy się do patriotyzmu z lekkomyślną wrogością – niemniej naprawdę jesteśmy jego wrogami”. Taki właśnie jest głos trzeźwej i wykształconej mocarstwowości. Zdaję sobie sprawę, że ze względu na niedawne zamieszanie w kwestii partii politycznych, sprawa imperializmu do pewnego stopnia umocniła się przez odwołanie do nieśmiertelnego sentymentu patriotycznego. Niemniej, jest to zaledwie jedna z owych wyborczych konfuzji, typowych dla polityki praktycznej w ogóle, a dla polityki angielskiej w szczególności. Uczucia patriotycznego używa się na korzyść imperializmu na podobnej zasadzie, na której nienawiść do tyranów mogła zostać użyta przeciwko Rewolucji Francuskiej lub litera konstytucji przeciwko Pymowi czy Hampdenowi[2], to znaczy: całkiem szczerze i z jakimś elementem racjonalnego sensu, bez jednego wszakże odniesienia do różnic między wielkimi ideami. Jeśli ująć ten problem u samych jego podstaw, zupełnie oczywiste jest, iż nie może istnieć twór taki, jak imperialny patriotyzm; innymi słowy, nie da się czuć w stosunku do amorficznej i nieokreślonej zbieraniny różnych ludów wszystkich odmian dobrego i złego dokładnie owego sentymentu, jaki wzbudza w człowieku, słusznie albo nie, kontemplacja szczególnych obyczajów jego przodków i szczególnej krainy jego narodzenia. Rzecz jasna, zupełnie racjonalnie jest używać frazy typu „patriotyzm do Imperium” jako metafory, podobnie jak dopuszczalne jest mówić metaforycznie o „patriotyzmie do ludzkości” czy zakochaniu się w katedrze w Rouen. Niemniej, ten całkowicie usprawiedliwiony sentyment, który skłania człowieka do poparcia, z powodów politycznych, ogromnej, kosmopolitycznej konfederacji, ma mniej więcej tyle wspólnego z namiętnością sprawiającą, że jest się gotowym śpiewać pieśni i umrzeć dla jednego strzępu ziemi, co podziw dla architektury normandzkiej z głodem serca Szekspirowskiego Romea. Na tym etapie dyskusji nie stwierdzam jeszcze, czy owo stare i wyjątkowe przywiązanie do jakiegoś jednego miejsca czy więzów krwi stanowi słuszny sentyment. Być może, że teoria polityczna, jednocząca Żydów pokroju Disraelego czy Niemców pokroju lorda Milnera z rozległą cywilizacją współczesności, to sentyment znacznie bardziej racjonalny, niż stare uczucie patriotyzmu. Być może, że patriotyzm to tylko brutalna fantazja człowieka prymitywnego, którą świat współczesny może teraz przerosnąć. Wszystkim tym zajmę się później. To, na co chciałbym w tym momencie wskazać, to mniej więcej oczywisty fakt, iż imperialnej idei czy planu konsolidacji i unifikacji coraz większej liczby różnych społeczności nie można nazwać patriotyzmem w jakimkolwiek sensie, który słowo to rzeczywiście posiadało kiedyś między ludźmi. Jeżeli „patriotyzm” nie oznacza określonych i zadeklarowanych preferencji co do pewnych tradycji i pewnego otoczenia, nie oznacza on zgoła nic. Coś takiego, jak wielkie imperium, jak Imperium Rzymskie, zamieszkiwane przez Greków, Gotów i starożytnych Brytów; jak Imperium Brytyjskie, zamieszkiwane przez Holendrów, Murzynów i Chińczyków z Hongkongu, zupełnie zasadnie może stać się przedmiotem pewnego intelektualnego podziwu, niemniej nazywać ów podziw patriotyzmem albo odwoływać się w związku z nim do pradawnych bóstw ogniska domowego, rzeki czy pagórka, to rzecz całkowicie wyzuta z rozumu. Może istnieć jakiś naprawdę dobry powód do popierania działań pana Beita[3] w Afryce Południowej, niemniej prosić nas, abyśmy w imię patriotyzmu pamiętali, że należy on do naszego ludu ma tyle sensu, co prosić nas w imię afektów rodzinnych, abyśmy pamiętali, że jest on naszą cioteczną babką.
W poprzek drogi, którą ma do przebycia imperializm, jeśli interpretować go w sensie patriotycznym, leży najtrudniejsza do pokonania ze wszystkich ludzkich trudności, niemożliwość większa nad niemożliwość polityczną czy finansową – niemożliwość psychologiczna. Imperium ma wszelkie potrzebne cechy, aby uczynić narodowe przywiązania rzeczą niemożliwą. Jest ono ogromne, po większej części odległe, wszędzie zaś – różnorodne i sprzeczne. Nade wszystko, jest ono nieokreślone i nieograniczone. Nie widzieć, że fakt ten unicestwia wszelki autentyczny entuzjazm, to nie znać alfabetu ludzkiego serca. Istnieje jedna rzecz, zupełnie niezbywalna dla wszystkiego, co może stać się przedmiotem intensywnej radości lub podziwu – ograniczenie. Kiedykolwiek spoglądamy przez bramę i wpadamy w zachwyt nad magnetyczną przejrzystością i pełnią rozciągającego się za nią widoku, zdajemy sobie sprawę z konieczności stawiania granic. Kiedykolwiek wsadzamy obraz w ramkę, działamy zgodnie z ową pierwotną prawdą, stanowiącą o wartości małych narodów. Kiedykolwiek z przyjemnością piszemy lub czytamy opowieść o człowieku, pędzącym szczęśliwe i pełne przygód życia na jakiejś małej wyspie, potwierdzamy prawdę, która złamała Imperium Rzymskie – i zawsze będzie łamać wszelki imperializm. Każda mocarstwowa poezja, nawet ta najlepsza (na przykład z wcześniejszego okresu twórczości Rudyarda Kiplinga) musi być, z punktu widzenia psychologii, fałszywa, bo kiedy naprawdę kocha się jakąś rzecz, uwaga kieruje się nie na jej wielkość – ale małość. Całą psychologię patriotyzmu znaleźć można w patriotyzmie Szekspira, przede wszystkim w owym oklepanym i cudownym passusie z Ryszarda II, stanowiącym czystą ekstazę małego Wyspiarza. Czymś nadzwyczajnie charakterystycznym dla Szekspira jest fakt, że wychwalając swój kraj, porównuje go on do dwóch rzeczy – fortecy i klejnotu –
Ten klejnot w srebrne oprawiony morze,
które mu stoi za sypane wały
i za przekopy obronnego zamku.[4]
 
Fort, to coś, co, dzięki cesze, którą można nazwać wyłącznie przytulnością,  przemawia zarówno do chłopięcych, jak i praktycznych instynktów człowieka. Klejnot to coś, czego ogromną wartość podnosi dodatkowo fakt, że jest on naraz rzadki i malutki. Forteca niezdatna do obrony, klejnot rozmnożony po świecie niby kamyki na brzegu morza, zmienia nutę emocjonalną w sposób radykalny i nieodwracalny. Imperializm to właśnie otwarcie Szekspirowskiej fortecy i zmniejszanie ceny jego klejnotu. W wypadku tego rodzaju poezji miłosnej, jak i w wypadku wszelkiej innej poezji, Szekspir miał rację. Podczas gdy anemiczni współcześni próbują wzbudzić w innych zapał bredząc o rozmiarach, przestrzeni i wieczności, olbrzym z epoki elżbietańskiej w kwestii patriotyzmu pamięta o tej psychologicznej prawdzie, że wszelka poezja miłosna naturalnie lubuje się w zdrobnieniach.
Pouczające jest porównać tę plastyczną Małą Anglię patriotyzmu z najlepszym dziełem pana Rudyarda Kiplinga. Dzieło owo, to naprawdę piękna literatura, niemniej najwyższe swoje piękno osiąga ona zawsze wtedy, gdy jej autor mówi o kosmopolityzmie, o wrażeniach podróżnika, który widział wiele różnych krajów. Sens słynnej wypowiedzi Jana z Gandawy stanowi to, że Anglia wystarczy; sens „Sestyny królewskiego włóczęgi” stanowi to, że nic nie wystarczy, z ledwością nawet cała kula ziemska.
Bosz, pobłogosław świat! Cókolwiek kiedy zrobił –
poza tym, z czim się guzdrał, zawsze było dobre.
Zapiszcie, zanim umrę: „On to lubił, wszysko!”[5]
 
To prawdziwa poezja, i prawdziwy sentyment, ale stanowiący dokładne przeciwieństwo patriotyzmu. Stanowi on lekką i nader ludzką melancholię osoby, która przysięgała w swoim życiu wielu bogom i wielu kobietom. Patriotyzm Szekspira ma w sobie radość i ból namiętnego kochanka; patriotyzm pana Kiplinga – wesołość i smutek kobieciarza między narodami.
W związku z tym utrzymujemy, że z duchowego punktu widzenia, zdrowy człowiek nie potrzebuje kosmopolityzmu i nie potrzebuje imperium. Potrzebuje za to czegoś, co znajduje swoją mniejszą lub większą reprezentację w nacjonalizmie. Inaczej mówiąc, potrzebuje on szczególnej relacji z pewną homogeniczną społecznością uchwytnych i wyobrażalnych rozmiarów, wystarczająco dużych, aby wzbudzała ona szacunek swoim wpływem na dzieje i wystarczająco małych, aby wzbudzała czułość swoim wpływem na niego samego. Gdybyśmy byli bogami, przygotowującymi projekt idealnej planety, poetami, wymyślającymi utopię, powinniśmy podzielić świat na wspólnoty o takim właśnie stopniu jedności i umiarkowanym formacie. W naszym wypadku zatem, nieprawdą jest powiedzieć, że kosmopolityczna ludzkość to odległy ideał; dla nas to wcale nie ideał, lecz koszmar.
Teraz zaś, mając ową czysto idealistyczną wiarę w lojalności o takim właśnie zasięgu i grupy tego właśnie rodzaju, musimy odwrócić się od czystej etyki i poezji w stronę dyskusji o ziemi takiej, jak obecnie wygląda. Do tej pory starałem się wykazać, że idea narodowa jest w abstrakcji bardziej szlachetna i przyjemniejsza zarówno od kosmopolityzmu, jak i imperializmu, jeśli oczywiście imperializm może zostać pojęty jako coś od kosmopolityzmu realnie różnego. Zwróćmy się jednak teraz ku ludziom praktycznym – convertimur in gentes.
Wierząc zatem, że wspólnoty o rozmiarach znacznie mniejszych niż imperia stanowią zdrowe mieszkania dla ludzi, że są lepsze zarówno od kosmopolitycznej anarchii, jak imperializmu, spoglądamy na praktyczny przebieg dziejów i odkrywamy w nich skądinąd godny uwagi fakt. Orientujemy się oto, iż cywilizacja przewodząca światu pod względem politycznym nie tylko, bez cienia wątpliwości, rozgałęziła się lub rozdrobniła w takiego właśnie typu wspólnoty, lecz także uczyniła ich zarys i naturę sprawą świętą. Europa, cywilizacja najbardziej praktyczna, jest także jedyną cywilizacją nacjonalistyczną. Imperializm to rzecz azjatycka. W jego najlepszej i najbardziej intelektualistycznej formie możemy go zobaczyć w czymś takim, jak cywilizacja Chin. Tylko w Europie występuje poczucie świętości narodu. W innych miejscach świata, ludzie walczą o niepodległość własnych plemion. Wyłącznie w naszej nacjonalistycznej Europie mamy jakieś pojęcie o obowiązku respektowania niepodległości również innego plemienia. To zaś, rzecz jasna, stanowi jedyną próbę rzeczywistego istnienia religii. Fakt, że ktoś chce zachować własne życie, nie jest żadnym dowodem na to, że życie w ogóle uważa za rzecz świętą; dowiedzie tego, jeżeli powstrzyma się od zamordowania swojego wroga. Dokładnie na tym opierała się całość naszego sprzeciwu wobec aneksji Transwalu – na tym, że stanowiła ona grzech przeciwko europejskiej cnocie patriotycznej. Jako iż nikt nie ma większego prawa powiedzieć, że jego brytyjski patriotyzm zobowiązuje go do zniszczenia narodu burskiego, niż że jego poczucie świętości węzła małżeńskiego zobowiązuje go do ulotnienia się nagle z małżonką sąsiada.
Niewątpliwie, obecnie zagranicą da się usłyszeć opinie, jakoby małe narody wymierały. Jest takie ogólne przeświadczenie, że imperia żyją albo są przynajmniej przeznaczone do niekończącego się życia, narody zaś –  już umarły albo umrą za moment. Pomysł taki jak ten mógł wziąć się wyłącznie ze zwykłej nieznajomości historii Europy. Prawda, że imperium często wygląda na silne, a naród często wygląda na słaby, lecz dzieje się tak tylko z tego powodu, że rzeczy wieczne zawsze wyglądają na słabe. To proste odkrycie stanowi zaczyn wszelkich religii.
Praktycznie wygląda to tak, że imperia zawsze stanowiły zjawiska zwiewne i przejściowe, trwające tyle, co żywot motyla; narody zaś były twarde, solidne i zwycięskie – i nic nie mogło ich złamać. Największe z imperiów to w rzeczywistości zaledwie przelotna moda. A najmniejszy z narodów to sprawa od mody znacznie większa – to obyczaj. Imperializm nie jest ani chwalebnym wynalazkiem narodu angielskiego, jak się niektórym Anglikom wydaje, ani haniebnym wynalazkiem narodu angielskiego, jak wydaje się to innym Anglikom. To męcząca, stara, europejska fanaberia czy moda, powracająca do nas po tym, jak wypróbowały ją i odrzuciły jako wybrakowaną niemal wszystkie bratnie nacje.
Niczego ona nie zaczyna, ani niczego nie kończy: po prostu wraca, jak krynolina. Jednakże, podczas gdy imperializm od czasu do czasu wchodzi i wychodzi, jak krynolina, narodowość trwa, jak zwyczaj noszenia ubrań.
Hiszpania również była kiedyś mocarstwem kolonialnym, znacznie wspanialszym i oryginalniejszym, niż nasze. Imperium przeminęło – a jednak wciąż istnieją ludzie, którzy gotowi są ginąć za Hiszpanię; którzy gwizdną cię w twarz, jeżeli powiesz im, że nie są Hiszpanami.
Francja, po wielkiej ekstazie rewolucji, również miała imperium, pokrywające całą Europę. Przeminęło ono bez śladu – wszystkie zaś jego idee przechodzą teraz w Europie ciężki okres. Nadal istnieją jednak ludzie, gotowi umrzeć za Francję. I kiedy ów nieśmiertelny błąd opuści wreszcie nasz śmiertelny naród, kiedy wszystkie nasze kolonie pójdą tą samą, dziką drogą, co kolonie Hiszpanii, kiedy jakieś przedziwne i niespodziewane Waterloo uczyni maleńkie marzenia Beaconsfield tak samo szalonymi, jak wielkie marzenia Napoleona, pozostanie coś, co – jestem tego zupełnie pewny – znaczy znacznie więcej niż te wszystkie powierzchowne bzdury. Wciąż będą istnieć ludzie, gotowi umrzeć za Anglię.
Jeżeli jakikolwiek przeciętny Anglik zechciałby poczuć różnicę między nierzeczywistością imperializmu, a rzeczywistością nacjonalizmu – nie ma znaczenia, czy jest akurat imperialistą, czy kimkolwiek innym – niech przeprowadzi bardzo prosta próbę. Po pierwsze, niech powie sam do siebie: „To w znacznej mierze właśnie dzięki angielskim wysiłkom Australia dostała się pod panowanie Niemiec”. Podobne zdanie z zupełną pewnością napełni go wcale nie nieusprawiedliwioną furią. Może skojarzyć to z Majubą[6] i nazwać skandalicznym przykładem słabości swojego kraju. Niech jednak później powie sam sobie: „To w znacznie mierze właśnie dzięki australijskim wysiłkom Anglia dostała się pod panowanie Niemiec”. Nie pomyśli sobie wcale, że to przykład słabości jego kraju. Pomyśli sobie, że po prostu nie ma już żadnego kraju, który mógłby być słaby. Nie pomyśli, że to coś jak Majuba, ale raczej Ragnarök, czas zmierzchu bogów.
Wyłącznie dlatego, że nasi współcześni imperialiści nie widzą ogromnej otchłani, ziejącej między roszczeniami narodu, a roszczeniami imperium, ich filozofia jest do tego stopnia powierzchowna i tak bardzo nieszczera. Nie ma żadnej przesady w powiedzeniu, że między domaganiem się od jakiegoś Anglika, aby zrezygnował ze swojego imperium a domaganiem się odeń, by zrezygnował ze swojej Anglii zachodzi taka różnica, jak między roszczeniem, aby zmienił kształt swojego kapelusza a roszczeniem, by zmienił kształt swojej głowy. Te dwie rzeczy geograficznie są ze sobą bardzo blisko i dla osób pedantycznego usposobienia kwestia granicy między kapeluszem a głową może, na ile mi wiadomo, stać się przedmiotem zawiłej debaty.
Ludzie, żyjący w naszych ogromnych miastach i czytający nasze ogromne gazety – prawdopodobnie najbardziej łatwowierny sort ludzi, jaki kiedykolwiek istniał – wbili sobie do głowy przeświadczenie, że rzeczy takie jak aneksja Transwalu stanowią część normalnego, historycznego procesu. Wierzą, że wielkie europejskie imperia zawsze zjadały małe europejskie narody, na tej samej zasadzie, na której wieloryby zawsze zjadały śledzie. Bierze się to stąd, że nie wiedzą oni nic o historii. Jeśli spojrzeć na fakty, czymś naprawdę niezwykłym jest to, dlaczego pochłanianie białych narodów przez większe instytucje nie zdarzało się częściej. W tym dzikim i zepsutym świecie najbardziej żarliwy nacjonalista spodziewałby się, że będzie się to dziać nagminnie – i nagminnie udawać.
Tymczasem, działo się to bardzo rzadko – i nigdy nie udawało. Udało się kiedyś odgryźć fragmenty narodu, jak miało to miejsce w wypadku Alzacji i Lotaryngii, jednak nawet tych nie dało się łatwo przełknąć. Dzikie plemiona, w epoce zupełnego chaosu, pozbawionego wszelkiego sentymentu narodowego w naszym europejskim sensie tego słowa – plemiona, które istniały kiedyś w Europie i wciąż istnieją w Azji – wielokrotnie dominowały i zjadały się wzajemnie; niemniej, naród to zupełnie inna sprawa.
Niektóre chrześcijańskie nacje zostały kiedyś pożarte; ani jedna z nich nie została strawiona. Kawałki Polski wciąż ciążą na żołądkach imperiów centralnych; Irlandia to przewlekła niedyspozycja gastryczna. Ponieważ żyjące narody nie zostały przygotowane przez Naturę jako nasze jedzenie.
Około całej chrześcijańskiej historii, i chrześcijańskiego świata, znaleźć można jeden, jedyny wypadek patriotycznego, europejskiego ludu, żyjącego z zadowoleniem pod zwierzchnictwem rządu przeniesionego do stolicy innego państwa. Wypadkiem tym jest Szkocja; i jeśli kiedykolwiek istniał na świecie wyjątek potwierdzający regułę, oto on – ponieważ Szkoci wznieśli dumnie głowy po tym, jak wchłonęło ich inne państwo z tego samego powodu, dla którego Szwajcarzy wznieśli wysoko głowy po swoim wyzwoleniu – bo nikt ich nigdy nie podbił. Jeśli ktokolwiek chciałby stworzyć paralelę między przypadkami Szkocji i Transwalu, kroki, które trzeba tu podjąć, są naprawdę łatwe. Wystarczy, że król Edward VII przekaże koronę prezydentowi Steynowi – i wtedy będziemy mogli ręczyć za lojalność Holendrów z Afryki Południowej.
Utrzymujemy zatem, że to właśnie nacjonalizm stanowi, w każdym wypadku, niezaprzeczalny fakt naszej Europy. Twierdzenie, że Imperium Brytyjskie przeżyje patriotyzm Holendrów z Afryki Południowej jest równie prawdopodobne, jak prawdopodobne mogło być twierdzenie, że Imperium Hiszpanii przeżyje patriotyzm Holendrów w Europie. Narody są niezłomne, imperia – niedbałe. I w tym właśnie momencie dochodzimy do innej, nader istotnej kwestii – tej mianowicie, czy imperia, silne bądź słabe, przynoszą szkodę czy pożytek – i czy narody, silne bądź słabe, również przynoszą szkodę, czy pożytek. Czy wspierając Imperium Brytyjskie czy Hiszpańskie, robimy coś, co ma szansę przynieść ludzkości coś dobrego? Ponieważ, oczywiście, w takim wypadku bardzo chętnie stanęlibyśmy po stronie ich wszystkich słabości i rozpaczliwej nadziei stawienia oporu nieprzemijającej tyranii narodów.
Jest taki rodzaj ufności, pokładanej w imperializmie przez bardzo wielu dobrych ludzi, którą nie wolno pogardzać – ale którą trzeba z pełnym szacunkiem doszczętnie zdruzgotać. Otóż, wielu dobrych ludzi uważa, że wielkie konglomeracje ludów, takie jak Imperium Brytyjskie, mogą zjednoczyć ze sobą wiele różnych zalet. Wierzą, że dzięki nim uda się wyekstrahować to, co najlepsze w Sipaju, Australijczyku, Irlandczyku, Holendrze, Murzynie, londyńczyku. Jak twierdzą, zalety owe będą mogły dzięki temu rosnąć w jednym sadzie, cywilizacja zaś – zbierać z nich najlepsze owoce.
Takiego rodzaju imperium ma wiele pięknych cech; jest ono wewnętrznie zróżnicowane, fascynujące i pouczające. Ma jednak także jedną wadę: nie istnieje. Absolutną nieprawdą jest twierdzić, że podbijając jakiś lud, wydobywamy z niego to, co w nim dobre. Wprost przeciwnie: prawdziwa wydaje się raczej odwrotność tej tezy – że, mianowicie, podbijając jakiś lud, na zawsze się go traci. Posłużmy się przykładem. Ostatnimi laty, nic nie interesowało nas w takim stopniu, niezależnie od tego, czy jesteśmy filozofami, czy dziećmi, jak starożytne mity. Niemal każdy maluch wzrasta obecnie między bogami antycznej Grecji czy Skandynawii. Wielu uczniaków mogłoby spokojnie zdać egzamin z tego, kto jest wujkiem Merkurego albo dalszym kuzynem Lokisa. Przetrząsnęliśmy każdy najmniejszy zakamarek Olimpu i Asgardu – cały zaś ten czas istniała w Europie inna jeszcze wielka mitologia, tak samo rozbudowana i urozmaicona, tak samo potężna i doskonała.
Główną cechą charakterystyczną podobnej mitologii jest fakt, że same używane przez nią sformułowania wystarczą do zbudowania jej wielkości. Wyrażenie „Syn człowieczy” wystarczyłoby za dowód, że chrześcijaństwo to wielka religia, nawet jeśli ani ślad nie pozostałby po osobowości Chrystusa. Sama fraza „zmierzch bogów” wystarczy, aby dowieść, że Nordycy byli zarówno poetami, jak i filozofami. Równie jasno zaś i z równie zupełną pewnością, cały wszechświat pierwotnej wyobraźni ujawnia się w sformułowaniu „Kraina Młodości”. I mówimy tu o mitologii, której „Kraina Młodości” stanowi ledwie przykład, a której inne przykłady odnaleźć można w tak niezgłębionych rozumem imionach, jak Tajemna Róża czy Czarny Dzik, który w swojej brutalnej prostocie jest figurą pierwotnego mroku wszystkich rzeczy; – gdzież zatem, w jakim zakątku Europy, w której z wielkich rozpadlin Kaukazu, natrafiono na ową wspaniałą mitologię? Mianowicie – odkryto ją w Irlandii. Ze wszystkich krajów świata odkryto ją właśnie w tym, który jest nam najbliższy i najbardziej przez nas pogardzany, który zawsze uważaliśmy za uschłą rękę Europy. Dlaczego mogliśmy wiedzieć tak dużo o mitologii Niemiec, nie mając przy tym pojęcia o mitologii irlandzkiej? Każdy człowiek, posiadający najbardziej przynajmniej podstawową wiedzę na temat tego świata, musi zdać sobie sprawę, że powód tego leży w tym, iż podbój Zielonej Wyspy ustawił nas w całkowicie sztucznym stosunku do wszystkiego, co irlandzkie. Nie bardziej chcieliby Irlandczycy śpiewać nam swoje pieśni, niż Żydzi, jak sami opisują to w swoim surowym i znakomitym psalmie, chcieliby śpiewać swoje Babilończykom. Trudno mi uwierzyć, że może znaleźć się ktoś na tyle nieobznajmiony z praktyką istnienia, aby nie wiedział, że przez całe wieki po podboju jakakolwiek podjęta przez Irlandczyków próba opowiedzenia nam czegoś o ich historii i legendach nie spotkałaby się zupełnie z niczym, może poza dowcipami na temat Briana Boru[7]. Wszyscy bardzo dobrze wiemy, że Anglia nigdy nie zgodziłaby się nauczyć czegokolwiek od Irlandii. Nauczyła się wiele od Francji, ponieważ nie zdołała jej podbić. Gdyby Edwardowi II albo Henrykowi V udało się włączyć Francję w granice Imperium, moglibyśmy mieć absolutną pewność, że nauczylibyśmy się równie mało z Pieśni o Rolandzie co z legendy o królowej Maeve – i że skorzystalibyśmy na geniuszu Mirabeau równie mało, co na geniuszu Parnella.
Weźmy jednak inny jeszcze przykład, z nieco innej dziedziny. Od wieków wszystkie narody Europy, Anglia w takim samym stopniu, jak inne, krążyły bez końca wokół metafizycznego problemu bytu, pesymizmu i optymizmu, wielości i jedności. Przez cały ten czas istniała natomiast w Indiach wielka i logiczna filozofia, która, prawdziwa czy fałszywa, była, w przypadku bardzo wielu angielskich filozofów, dokładnie tym, czego poszukiwali; w przypadku zaś bardzo wielu z nich – dokładnie tym, co mówili. Wiek osiemnasty pełen był smutnych i dzikich spekulacji; jego reprezentanci nie byli jednak w stanie zabawić się na spekulację tak nieokiełznaną i przygnębiającą jak ta, że ich ponura filozofia została zredukowana do swoich najlogiczniejszych elementów przez nagich, brązowych ludzi w azjatyckiej dziczy. Dziwna jest myśl, że kiedy biedny Robert Clive[8] stał z pistoletem w ręku i pytał sam siebie o wartość życia i śmierci, mógł nauczyć się od jakiegoś obdartego fakira, którego traktował jak śmiecia, pesymizmu nieskończenie głębszego i bardziej racjonalnego, niż jego własny. Anglicy nie potrafili go odszukać – nie potrafili zorientować się, że jest tam, gdzie jest. Odkrycie największego ze wszystkich filozoficznych schematów rozpłynięcia się osobowości w czymś innym od niej, stało się zadaniem Schopenhauera, Niemca. Nie miał rąk związanych całkowitą bezsilnością imperium.
Doświadczenie zatem całkowicie podważa pogląd, jakoby podbijając jakiś lud, dało się wydobyć czy wykorzystać to, co w nim dobre. Pogląd, że podbijając Irlandczyków, imperium wchłania w siebie irlandzkie zalety lub podbijając Indie, wchodzi w posiadanie hinduskiej mądrości, to jedno z tysiąca złudzeń, jakże charakterystycznych dla świata polityki. Przypomina ono pogląd kanibala, jakoby człowiek stawał się odważny, zjadając innego, odważnego człowieka lub osiągał stopień mistrzowski w jeździe konnej, pałaszując wybitnego jeźdźca. Nie w większym stopniu możemy odkryć sekret chińskiego stoicyzmu dzięki aneksji Chin, niż dzikus mógłby stać się wielkim aktorem dzięki posiłkowi z Karola Wyndhama[9]. Powód zaś tego jest zupełnie oczywisty. Otóż, relacje poddanych do rasy panującej jako takie stanowią relacje fałszywe i żadna ze stron nie może nigdy naprawdę dowiedzieć się czegoś istotnego o drugiej. Bardzo przypominają stosunek człowieka do jego lokaja albo pokojówki. Gdyby ktokolwiek powiedział nam, że baronowa musi wiedzieć więcej o swoim kamerdynerze, niż o kręgu swoich osobistych przyjaciół, bo tego pierwszego spotyka przecież codziennie i dzieli ich zaledwie warstwa podłogi, nie odnieślibyśmy wrażenia, że człowiek taki ma przesadnie dużą wiedzę o świecie. Nigdy jednak nie wpadło nam do głowy, że z dokładnie tego samego powodu usposobienie Francuzów przyniosło nam wielkie korzyści, usposobienie Irlandczyków zaś – zgoła żadnych. Prawda, rzecz jasna, jest taka, że przyjaźnie narodów przypominają przyjaźnie jednostek. Nic podobnego nie jest możliwe, jeżeli obie strony nie są wolne. Narodowa niepodległość w takim samym stopniu stanowi wymóg szczerej przyjaźni, jak szczerej wrogości między narodami. Jakkolwiek często słyszeliśmy o równości, wolności i braterstwie, nie dość dobrze pamiętamy, że dwiema rzeczami kluczowymi dla braterstwa są właśnie: wolność i równość.
Anglicy zaś, w ostatecznym rozrachunku najhojniejsi ludzie świata, mają na swojej hojności jedną skazę – nie da się im wytłumaczyć, że ktoś może nie chcieć kupować ich towarów. Po prawdzie, Anglicy odznaczają się hojnością szczególną, a nawet wręcz mistyczną – hojnością, która gotowa jest oddać wszystkie nasze dobra biednym, nie potrafi jednak dać się przekonać do pozostawienia biednym tych dóbr, które już akurat mają. W konsekwencji, kiedy zaczynamy mówić o samorządzie, niepodległości i tym podobnych rzeczach, typowy Anglik zaraz wyobraża sobie, że chodzi nam o wybierany na angielskich zasadach parlament, z zielonymi ławkami i mówcą w peruce; i ponieważ wyobraża sobie, że to jest właśnie jedyny możliwy rodzaj samorządu, mówi on, w pełni zgodnie z prawdą, że żaden naród na świecie nie uczynił dla samorządu tyle, co Anglia. A jednak, nie przychodzi mu przy tym do głowy, że każdy rząd, jaki kiedykolwiek istniał na tej ziemi, miał charakter reprezentatywny i że każdy tyran wybierany był na stanowisko w głosowaniu powszechnym. Jeżeli jakiś naród ma zamiłowanie do polityki, jak ma to miejsce w wypadku Anglików, reprezentują go jego politycy; jeżeli jednak ma zamiłowanie do wojny, reprezentują go raczej jego wojownicy; w przypadku zaś, gdy ma zamiłowanie do medytacji religijnej – pustelnicy i święci. Dla przykładu, nawet w Anglii, gdzie rzeczywiście mamy do polityki niejaki afekt – i w związku z tym możemy powiedzieć, że pan Chamberlain nas reprezentuje – znacznie gorętszym uczuciem darzymy grę w krykieta – i w związku z tym pan C.B. Fry[10]reprezentuje nas daleko lepiej, niż pan Chamberlain.
W świetle niniejszej zasady nasza relacja do problemu takiego jak polityka indyjska staje się zupełnie jasna. Powodu, dla którego rozszerzanie praw wyborczych na Hindusów w Indiach jest niepożądane, nie stanowi to, że wywołałoby to rebelię albo dało początek jakiemuś groteskowemu widowisku, ale  po prostu to, iż w Indiach rząd reprezentatywny nie byłby reprezentatywny. Powód zaś, dla którego nie byłby on reprezentatywny, jest bardzo prosty: że ponieważ talent polityczny nie należy do puli talentów hinduskich, politycy, którzy zdominowaliby w efekcie ten kraj, stanowiliby najmniej hinduskich Hindusów, o jakich tylko można by pomyśleć. Żadne prawa wyborcze, jakkolwiek szerokie, żadna polityczna maszyneria, jakkolwiek perfekcyjna, nie mogłaby uczynić przemądrzałego, rozgadanego, zeuropeizowanego łowcy przygód z Bengalu reprezentantem Indii. Nic nie mogłoby zmienić faktu, że zawsze będzie on pogardzał starożytnym, wiejskim życiem tego kraju, owo wiejskie życie zaś, w sposób znacznie bardziej usprawiedliwiony, zawsze będzie pogardzało nim. Talent polityczny mógłby, rzecz jasna, być kultywowany i, być może, doprowadzony do wysokiego stopnia doskonałości przez niektórych Hindusów, niemniej oczom Indii jawiłby się on wciąż tylko jako wyjątkowe i eleganckie, ale skądinąd niekonieczne osiągnięcie. Bardziej prawdopodobne, że bengalski polityk inaugurowałby w Indiach, pod jakimikolwiek formami demokracji, rządy ekspertów – albo, inaczej mówiąc, głupich i fanatycznych ciemiężców. Podobny schemat przyniósłby Indiom demokratyzację w dokładnie takim samym stopniu, w jakim Anglii przyniosłoby ją organizowanie co trzy lata wyborów powszechnych, w których wielka dusza narodu realnie decydowałaby, kto jest najlepszym puzonistą.
Zatem, owa fundamentalnie hojna, angielska idea, jakobyśmy musieli obdarowywać wszystkie krańce ziemi, na które tylko możemy wpłynąć, naszymi instytucjami politycznymi, upada – i to upada, jeśli można tak powiedzieć, z hukiem – przy pierwszym spojrzeniu na największy obecnie brytyjski problem – problem Indii. Stojąc z Indiami twarzą w twarz, musimy przyznać, że to, co jest pożywieniem dla jednego narodu, dla drugiego narodu jest trucizną. W momencie zaś, w którym uznaliśmy ów fakt, jednym uderzeniem zdruzgotaliśmy całe pojęcie rozpowszechniania wszędzie anglosaskiej cywilizacji, tak podstawowe dla naszego obecnego imperializmu. Jeżeli nasze instytucje polityczne niekoniecznie wcale udoskonaliłyby lub reprezentowały Hindusa, cała rzecz to kwestia lokalnego temperamentu i czymś równie możliwym jest, że nigdy nie udoskonaliły one ani nie wyrażały aspiracji Irlandczyka, a także, że nigdy nie udoskonalą ani nie wyrażą aspiracji Bura. Oczywiście, ofiarowanie owym ludziom naszej cywilizacji może, w poszczególnych wypadkach, być dobrym uczynkiem – niemniej nie możemy już utrzymywać, że jest ono dobrym uczynkiem w takim samym sensie, jak ofiarowanie bochenka chleba cierpiącemu głód. Najistotniejsza zasada nacjonalizmu, głosząca, że instytucje wyrastające wprost z ziemi, na której istnieją, z natury swojej górują nad innymi, pozostaje niewzruszona.
III.
Cywilizacja to dobra rzecz, niemniej nie taka, jak miłość Boga, ze swojej natury pozbawiona granic. Można mieć przesyt cywilizacji – na tej samej zasadzie, na jakiej można przesycić się piwem – całe zaś cywilizacyjne zło wyrazić można jednym sformułowaniem. Zawiera się ono w przyzwoleniu, aby ludzkie osiągnięcia prześcignęły ludzką wyobraźnię. Człowiek ma tyle, ile może pomyśleć – i ani atomu więcej. Gdyby ktoś, zarabiający dwanaście milionów funtów miesięcznie, jednego miesiąca zarobił nagle trzynaście milionów, tak naprawdę nie otrzymałby ani pensa nadwyżki, gdyby nie był w stanie wyobrazić sobie zachodzącej tu różnicy. Na podobnej zasadzie, gdyby mieszkaniec jakiegoś imperium, już zamieszkiwanego przez niezliczoną ilość obcych i niezrozumiałych ludów, dodał do swojego dziedzictwa jeszcze jeden obcy i niezrozumiały lud, nic by to nie zmieniło. Człowiek jest częścią takiej społeczności, której naturę potrafi objąć umysłem – i żadnej innej. Jeżeli wspólnota ta ogranicza się zaledwie do ulicy Dominikańskiej, ulica owa jest jego ojczyzną – i to właśnie jej barwy powinien nosić i za nią przelewać krew.
Niebezpieczeństwem, łączącym się z małymi wspólnotami, jest wąskość horyzontów, ich zaletą wszakże – rzeczywistość. W każdej zaś określonej epoce w historii świata powinniśmy pytać samych siebie, czy ludzkości zagraża większe niebezpieczeństwo ze strony zaściankowej arogancji małych ludów, czy też fantastycznych rojeń wielkich imperiów. Współczesny Europejczyk staje dziś dokładnie przed takim pytaniem, odpowiedź zaś nie jest szczególnie trudna. Bezsensownie prawić mu, że nacjonalizm czasami, przez ogólne zamieszanie w heptarchii, może powodować zło, w momencie, gdy świeci mu prosto w oczy nagi zupełnie fakt wszystkich współczesnych nadużyć, mających swoje źródło w oddaleniu, nierzeczywistości, kapitale krążącym z dala od tych, którzy go produkują, wojnach wypowiadanych z daleka od miejsca akcji, w nieokiełznanym posługiwaniu się statystykami, w nieokrzesanym sposobie używania imion, w inwestorze, teoretyku i wiecznie nieobecnym właścicielu ziemskim.
W naszym współczesnym świecie osiągnęliśmy tak radykalnie ohydny poziom nierzeczywistości, że wszystko dzieje się dzisiaj na papierze. Niektórzy ludzie znają przeznaczenie różnych krajów, nie spotkawszy nigdy nawet ich rdzennego mieszkańca, wyznają miłość albo nienawiść do bliźnich, których, gdyby spotkali ich na ulicy, nie umieliby odróżnić od Polaków lub Portugalczyków. Na użytek tej obdarzonej wielkim rozmachem metody teoretycznej, ukuli oni pewne godne podziwu sformułowanie – sformułowanie, z uderzającą wprost precyzją oraz ironią, których są zupełnie świadomi, dające wyraz naturze ich politycznego zajęcia. Nazwali je „malowaniem mapy na czerwono”. Jak dzieci, zajmują się wyłącznie kolorami w atlasie. Jak długo tylko będą mogli spokojnie malować sobie mapę na czerwono, tak długo będą z pogodą ducha utrzymywać, że przedstawione na niej kraje mogą aż po Dzień Sądu zatrzymać sobie swoje niewyczerpane i obce kolory lasów oraz pól.
Naszej współczesnej cywilizacji realnie zagraża dekadencja – i dokładnie w tym punkcie różnię się w moich poglądach od imperialistów. Oni sądzą, że imperializm (innymi słowy: kosmopolityzm) stanowi na nią lekarstwo. Ja sądzę, że imperializm (innymi słowy: kosmopolityzm) jest tutaj chorobą. Pomijam w tym momencie kwestię, czy, abstrakcyjnie rzecz ujmując, kombinaty, centralizacje, parostatki i kable marki Marconi są dobre, czy złe. Ale próba rozwiązania problemów Birmingham i zbawienia duszy Chicago przez zwiększanie liczby kombinacji, centralizacji, parostatków i kabli marki Marconi wydaje mi się kompletnym szaleństwem; to coś, jakby doktor przepisał brandy pacjentowi w stanie delirium tremens. Bo właśnie w tych rzeczach tkwi przyczyna naszych porażek – w anarchicznym dziennikarstwie, nieprecyzyjnej geografii, w biorącej się z powierzchownej znajomości wszystkiego łatwości podniecenia, w natrętnym zainteresowaniu sprawami wszystkich ludzi, w zatraceniu mocnych typów narodowych, mocnych ograniczeń religijnych, poczucia pamięci i bojaźni Bożej. Naszej skazy nie stanowi żadne bolesne i niebezpieczne podobieństwo do religijnych fanatyków, którzy rządzili Spartą albo ginęli w Jerozolimie w dzień jej upadku. Tylko do tłumu niszczejącego Rzymu.
Czy istnieje dzisiaj jeszcze choć jedna osoba, mogąca racjonalnie wątpić, że tym, co doprowadziło nas do naszych błędów politycznych w sprawie Afryki Południowej, był właśnie nasz imperializm, a nie nacjonalizm? Nie nasze wiekowe zainteresowanie Anglią, ale relatywnie nowe zainteresowanie wszystkim innym? Można by przywołać miliony przykładów unaoczniających, do jakiego stopnia nie mieliśmy pojęcia o południowoafrykańskiej duszy. Dobrze może będzie sprowadzić je tutaj do zaledwie dwóch.
Zarówno pan rezydent Kruger[11] jak i pan Cecil Rhodes[12] to ludzie wielkich talentów, wielkich ambicji i ekscytujących życiorysów; obydwaj mają także w Anglii wielu szczerych sympatyków – i obaj w najbardziej kryzysowym momencie swojego życia robili rzeczy dla owych sympatyków naraz zdumiewające i odrażające. Żaden angielski Rodezyjczyk nie mógłby popierać słynnego Rajdu Jamesona[13]; żaden angielski sympatyk burskiej sprawy nigdy nie znalazł wytłumaczenia dla słynnego ultimatum Krugera. Wynika to z faktu, że ani Rhodes ani Kruger nie byli angielskimi politykami. Nie potrafimy ich zrozumieć; prawdopodobnie oni sami wzajemnie się nie rozumieli.
Rzeczywiście, czasami uważa się, że wynalazki takie jak dziennikarstwo i telegrafia naprawdę zniosły coś takiego, jak dystans. Nie tylko jest to błąd – ale też błąd przerażająco niebezpieczny. Telegrafia i dziennikarstwo faktycznie potrafią w łatwy sposób komunikować pewne rzeczy, niemniej są to dokładnie rzeczy pozbawione znaczenia – zwykłe nazwy, daty, wydarzenia. W najgorszym wypadku, dziennikarstwo dostarcza nam fałszu – w najlepszym: samych faktów. Fakty zaś, brane bez związku z ich atmosferą, lokalnym sentymentem oraz miejscem w życiu, są prawie tak samo fałszywe, jak fałsz. Wiemy, że burski policjant kogoś zastrzelił; jaki wszakże jest z tego pożytek? Czego musimy się dowiedzieć, to czy wydarzenie to było typowe, czy wyjątkowe, czy zaplanowane, czy ktoś je usprawiedliwił i czy dało się je usprawiedliwić. Chcemy wiedzieć, czy rzecz owa przypominała bardziej niemiecki pojedynek, czy morderstwo w dzielnicy Whitechapel w Londynie. Wszystkiego zaś tego dowiedzieć moglibyśmy się wyłącznie żyjąc w tamtej społeczności. Nasze gazety nie mogłyby nam tego powiedzieć – nawet gdyby były one uczciwe.
Albo weźmy wypadek gazet jako takich. Jak owa subtelna rzeczywistość, prestiż danego pisma, mogłaby dać się poznać poza okolicznościami bezpośredniej styczności? Wiemy, że wydawca gazety Canadian Tomahawk przeprowadził impeachment Lorda Dundonalda, niemniej czy przeciętny Anglik zdobędzie się na dostateczną nieszczerość, aby udawać, że wie, czy chodzi tutaj o Time czyDaily Express? Nigdy nie dowiemy się, jak bardzo pan Chamberlain wygłupił się w związku z francuskimi karykaturami królowej Wiktorii – ponieważ nie żyjemy we Francji i nie czujemy smaku i prestiżu Le Rire. Możemy jednak domniemać stopnia owego wygłupu wyobrażając sobie, co by było, gdyby jutro Kaiser wygłosił przemówienie, w którym zaklinałby Boga i swą waleczną Brandenburgię z powodu jakiegoś poświęconego mu akapitu w Modern Society.
Za wszelką cenę musimy powrócić do mniejszych bytów politycznych, ponieważ za wszelką cenę musimy powrócić do rzeczywistości. Musimy przybliżać się coraz bardziej i bardziej do miłości, nienawiści, zdrowego rozsądku i prawdziwych twarzy innych ludzi. W chwili obecnej, rozgrywka polityki światowej to ogromna zabawa w konflikt interesów. W fantastycznym świetle zachodzącego słońca dekadencji ludzkie cienie są znacznie większe niż ci, którzy je rzucają.
Prezydenta Roosevelta traktuje się w Anglii jak kogoś znacznie większego, niż jest naprawdę. Pan Chamberlain traktuje pana Seddona[14] bardziej na serio, niż Nowa Zelandia. Prawdziwie złej roboty pana Rhodesa nie stanowił jego wpływ na kolonialnych polityków, których rozumiał, ale na angielskich gentlemanów, których zrozumieć nie potrafił.
Cechą charakterystyczną tego ogólnego zamieszania, nazywanego przez nas polityką światową, jest to, że nader często pomija ona milczeniem kwestie najbardziej istotne nawet dla jej własnej linii. Na przykład, nieustannie mówi się nam, że rasa angielska ma talent do kolonizacji i zaklina się ją, aby odnajdywała wciąż nowe wyspy i nowe kontynenty na morzach zmierzchu lub świtu. Istnieje jednak jedna taka wyspa, którą Anglicy mogliby skolonizować niezmiernie wprost łatwo i której właśnie kolonizować im nie wolno – Anglia. Spośród wszystkich współczesnych krajów, w jednej, jedynej Anglii więzi się obywateli pomiędzy żywopłotami i wozi po ścieżkach wyznaczonych przez prawa przejazdu. Nie są oni w Anglii u siebie; w znacznie mniejszym stopniu, niż byli u siebie uitlanders[15] w przedwojennym Transwalu. I to głównie ta właśnie klasa, której rozległe i absurdalne posiadłości czynią kolonizację Anglii przedsięwzięciem niemożliwym, nawołuje Anglików, aby kolonizowali sobie coś innego, najlepiej na drugim końcu świata. Owi właściciele w bardzo naturalny sposób pragną tego, co sami nazywają energiczną polityką zagraniczną i kolonialną. Pragną, aby Anglicy najechali każdy stary, teokratyczny kraj, od Transwalu aż po Tybet; ponieważ wszystkie podobne przedsięwzięcia odsuwają w czasie ów przerażający dzień, w którym wreszcie najadą Anglię.
Nie sądźmy jednak ani przez chwilę, że zwracając w ten sposób angielską lojalność na powrót w stronę Anglii, działamy tylko we własnym interesie. Wykonujemy zwrot, który, jeżeli chce przeżyć, wykonać musi cała nasza wielka, chrześcijańska cywilizacja. To cywilizacja bardzo stara i na ten moment zmęczona – zmęczona cywilizacją, tanią kulturą, sceptycyzmem, gadaniem, pogłoskami, słowem: polityką imperialną. Musi powrócić, jak uczyniła to przyjmując chrześcijaństwo, do intensywności i pokory, do oddania rzeczom konkretnym. Co do naszego europejskiego imperializmu, pamiętajmy przede wszystkim o jednej rzeczy: że to już było. Tysiąc lat temu miał miejsce koniec świata. Pod koniec epoki Rzymu wszystko, co rzymskie, wydawało się bezpowrotnie zmurszałe. Po bezgranicznej agonii świat stał się znowu młody, ponieważ istniały pewne plemiona, których Imperium nigdy nie podbiło i pewne Pisma, których nigdy nie przeczytało. Imperium owo, i cały kontynent, zostały ocalone w ostatniej chwili przez niepowodzenia imperializmu. Obce religie przyszły z dziewiczego Wschodu, z dziewiczej Północy przybyły obce rasy – i stały się pożyteczne, ponieważ wcześniej były lekceważone. Tak właśnie przedstawiają się losy i szczęśliwa porażka imperializmu; ludzki umysł rzadko ośmiela się wyobrażać sobie jego zwycięstwo. Kto potrafi sprostać wizji potęgi, która zniszczyła wszystko oprócz siebie, i która nagle zaczyna mieć siebie samej dosyć? Jakiż pesymista mógłby wyobrazić sobie, jak wielkie Imperium, zorientowawszy się, że rzymskie drogi i rzymskie trofea to zwykła marność, wyciąga ręce na wschód i na zachód, i nie odnajduje nic poza swoją niedającą się znieść wszechobecnością – nic poza rzymskimi drogami i rzymskimi trofeami?
 
G.K. Chesterton
Tłm. Maciej Wąs
 
[1]     Alfred Harmsworth (1865-1922) – angielski arystokrata, magnat prasowy, jeden z pionierów dziennikarstwa brukowego, posiadający w swoim czasie ogromny wpływ na angielską opinie publiczną.
[2]     Jan Pym i Jan Hampden – dwóch antymonarchistycznych polityków z ery panowania Stuartów, których działania walnie przyczyniły się do wybuchu angielskiej wojny domowej.
[3]     Alfred Beit (1853-1906) – angielski magnat finansowy, zajmujący się handlem złotem i diamentami w Afryce Południowej, wielki filantrop. W kwestii Wojen Burskich przejawiał tendencje imperialistyczne.
[4]     Fragment w tłumaczeniu Leona Ulricha.
[5]     ‚Gawd bless this world! Whatever she ‚ath done./ Excep’ when awful long I’ve found it good./ So write before I die, „E’ liked it all!”
[6]     Zapewne aluzja do bitwy na wzgórzu Majuba, ostatniego starcia pierwszej Wojny Burskiej, ostatecznie pieczętującego porażkę wojsk brytyjskich.
[7]     Brian Śmiały, inaczej Brian Boru (941(?)-1014) – król Irlandii, wsławiony licznymi zwycięstwami nad wojskiem Wikingów.
[8]     Robert Clive (1724-1774) – angielski baron, czołowa postać kolonializmu angielskiego w Indiach. Odniósł on wiele zwycięstw nad wojskami Francji i Bengalu. Popełnił samobójstwo z powodu oskarżeń o oszustwa finansowe.
[9]     Karol Wyndham (1837-1919) – słynny angielski aktor teatralny, właściwie: Karol Culverwell.
[10]   Karol Burgess Fry (1872-1956) – angielski sportowiec, nauczyciel akademicki, dyplomata, polityk. Polityką zaczął zajmować się kilkanaście lat po napisaniu przez Chestertona niniejszego eseju, co potwierdza chyba pogląd na temat profetycznych darów autora.
[11]   Paweł Kruger (1825-1904) – prezydent Transwalu, jeden z głównych liderów oporu przeciwko Brytyjczykom. Chesterton mówi o nim w związku ze słynnym ultimatum, które postawił rządowi brytyjskiemu w 1899, czym dał pretekst do rozpoczęcia drugiej Wojny Burskiej.
[12]   Cecil Rhodes (1853-1902) – angielski polityk i przedsiębiorca, główna postać kolonializmu brytyjskiego w Afryce.
[13]   Rajd Jamesona – zorganizowana przez Rhodesa prowokacja rodezyjskiej policji, mająca na celu wywołanie anty-burskiego powstania w Afryce Południowej; walnie przyczyniła się ona do wybuchu drugiej Wojny Burskiej.
[14]   Ryszard Seddon (1845-1906) – najdłużej urzędujący premier Nowej Zelandii, liberał.
[15]   Z języka afrikaans: obcokrajowiec.