piątek, 25 listopada 2016

Maciej Wąs: Dziewczyna szamana


      „My tu sobie tempus fugit, a czas płynie” głosił popularny niegdyś w mojej rodzinie bon mot. No i oczywistości tej spiżowej sentencji zwyczajnie nie da się zaprzeczyć.

Czas rzeczywiście płynie, a ludzie sobie nieodłącznie tempus fugit. I tak, skończyły się w Polsce „czarne marsze” i inne dziwne wynalazki w postaci „strajków kobiet”; nie oznacza to, ze awantura aborcyjna również zaczyna dobiegać końca – wprost przeciwnie. Wchodzi w nową fazę, jeszcze bardziej dynamiczną. Po tym, jak zachodnie media – na jakiej podstawie, można się jedynie domyślać – ogłosiły z nagła, że w proteście brało udział sześć (6!!!) milionów kobiet polskich, trudno oprzeć się wrażeniu, że to po prostu kolejna próba znalezienia pretekstu do obalenia rządu; a że chodzi tutaj o kwestie zupełnie fundamentalne, o kwestie życia, śmierci i koncepcji człowieczeństwa – to już chyba nie tak ważne… Przynajmniej nie dla tych, którzy się oddają podobnym rozrywkom. Niemniej, będę się upierać, że w tej politycznej komedii da się zauważyć także pewne ślady występujących teraz w Polsce, i chyba w sumie w całej Europie, różnic cywilizacyjnych; najlepszym zaś komentarzem dla takowych pozostają nieodmiennie myśli niejakiego Gilberta Chestertona. Poglądami tego pana na cywilizacyjny kontekst życia i śmierci zajęliśmy się w poprzednim felietonie; w celu przeciwdziałania jesiennej depresji, która niewątpliwie staje się z dnia na dzień coraz bardziej realną perspektywą, proponuję rzucić okiem na rzecz nieco mniej poważną; chociaż, trzeba dodać, również niepozbawioną znaczenia.

Tym, co zawsze najbardziej chyba osobiście zadziwia mnie w argumentacji współczesnych „kobiet wyzwolonych” są owe nieustanne odwołania do tzw. „ciała”, pojmowanego w sposób naprawdę niezwykły. „Moje ciało, mój wybór” – ten slogan znają chyba wszyscy; to jednak ledwie początek boleści. Stanowi on tylko punkt wyjścia dla dalszej argumentacji. Jakąkolwiek propozycję ograniczenia możliwości zabijania nienarodzonych rzeczone „kobiety wyzwolone” odbierają jako chęć „decydowania o ich ciele” czy wręcz „grzebania w ich ciele” (i zapamiętajcie sobie, drodzy Panowie – w ciałach kobiet się nie grzebie); nie wspominając tutaj nawet o tym, że w większej chyba części argumenty te przyjmują postać bardziej szczegółową, i nie mówią o „ciele”, ale o jednej jego konkretnej części, której, ze względów cenzuralnych nie będę nazywał. Mówi się zatem o „włażeniu” tu i tam, o „wyklinaniu” tego i tamtego, a nawet – o wtykaniu w to i tamto różańców. Pomijam w tym momencie kwestię oczywistych obrzydliwości, bluźnierstw, absurdów i manifestacji całkowitej ignorancji co do treści moralnej nauki Kościoła (choć to również zagadnienia bardzo ważne); staram się przyjrzeć tej histerii z naukowego dystansu; i chodzi mi tylko o towarzyszący jej nastrój. Otóż, niedawno wprowadzono na przykład w Polsce zakaz sprzedaży wyrobów tytoniowych przez internet; i co? Ogólna linia protestu nie mówiła o zamachu na „ciała” Polaków, ale na ich wolność, a może raczej – na ich fajki (bo dostać dobry tytoń fajkowy nie przez internet jest naprawdę trudno). Nie mówiono, że „oto rząd zabiera mi swobodę dysponowania moim ciałem”, ale „teraz, kurde, będę musiał latać po mieście i szukać, a nie mam czasu”. Weźmy inny jeszcze przykład; niedługo może wejść w życie umowa o wolnym handlu z Kanadą i USA, z którą wiązać się będzie zalanie Europy tanią i produkowaną w kontrowersyjnych warunkach żywnością z Ameryki Północnej. Oczywiście, podnoszone są przy tej okazji także argumenty natury medycznej; bo żywność produkowana w złych warunkach, i złymi metodami, może oznaczać nowotwory, otyłość i inne nieprzyjemne rzeczy. I znów: nie mówi się tych wszystkich rzeczy w taki dziwny sposób. Nie mówi się: „oto międzynarodowy kartel masoński próbuje wcisnąć się w ciała Polaków” albo „rząd ma za nic ciała własnych obywateli”, tylko – po chłopsku – „międzynarodowa finansjera gra zdrowiem naszego społeczeństwa”. Trudno to, być może, wytłumaczyć komuś, kto nigdy się z podobną argumentacją feministyczną nie spotkał. Pewien jestem jednak, że każdy, kto miał okazję przeczytać bądź posłuchać wymienionych wyżej argumentów o atakach na „ciało” kobiety w lot pojmie, o co chodzi. Występuje tu zasadnicza różnica natury retorycznej; będąca tylko przejawem bardziej fundamentalnej różnicy natury filozoficznej.

Chodzi mi o to, że w argumentacji feministek „ciało” nabiera jakiegoś znaczenia magicznego, a niemalże mistycznego. Ludzka fizyczność staje się świętością – a raczej może wprost Świętym Świętych; opuszcza bezpieczne i przyziemne królestwo biologii, aby wzbić się wzwyż, ku najwyższym niebiosom metafizyki. Jak bowiem inaczej tłumaczyć fakt, że to bezpośrednio właśnie jego dotyczą nawet najbardziej abstrakcyjne i suche rozporządzenia prawne? Tylko tak chyba, że to transcendentalium; rzecz tożsama z samą rzeczywistością – a może właśnie sama rzeczywistość? A każda myśl zdaje się  wracać do jednego, wiecznotrwałego światła intelektu, jakim jest… macica (jak to się w „dyskursie” feministycznym często ostatnio mówi).

Jak dla mnie sprawa jest co najmniej osobliwa; ma jednak, jak sądzę, swoją konkretną przyczynę w historii idei. Początek tego dziwnego stanu rzeczy zdiagnozował już dawno temu Gilbert Chesterton, który, w wykopanym przez Dale’a Ahlquista felietonie z Illustrated London News, komentując kwestię wprowadzanych przez rządy angielskie rozporządzeń na temat tzw. „zdrowia publicznego” napisał:
 „Nadmiar cywilizacji i barbarzyństwo dzieli zaledwie cal. Znakiem szczególnym obydwu jest władza szamana”.
Warto wtrącić tutaj słówko komentarza.
Stosunek Chestertona do kwestii zdrowotnych to jeden z najbardziej chyba nierozumianych elementów jego publicystki. Często spotkać można zarzuty, że w swoim sprzeciwie wobec prohibicji alkoholowej czy tytoniowej, czy wobec współczesnej mu promocji higieny postępował prostacko i kontrfaktycznie; i że sam musiał chyba lubić mieszkać w brudzie, skoro tak bardzo atakował dbałość o czystość (w sensie dosłownym, rzecz jasna) ciała. Oczywiście, w ogóle nie o to w tym wszystkim chodzi. Chesterton nie sprzeciwiał się higienie czy dbałości o zdrowie; ale zauważył, po prostu, pewien zasadniczy fakt. Otóż, człowiek – nie jest Bogiem. I, co za tym idzie, jego poznanie nie jest nieskończone. W związku z tym zaś, zmuszony jest dzielić swoją uwagę pomiędzy różne rzeczy – i dobrze byłoby, gdyby znał tutaj właściwą hierarchię celów. Rzecz zaś w tym, że kwestie zdrowotne, kwestie fizycznego dobro-bytu, jakkolwiek na pewno ważne, są także mniej ważne od wielu innych kwestii; na przykład – kwestii porządku moralnego, czy poznania prawdy. Klasyfikowanie ludzi ze względu na higienę i nawyki żywieniowe, wydawało się Gilbertowi stawianiem świata na głowie; myśl, że ktoś może mieć rację w kwestii reform gospodarczych, albo odznaczać się słuszniejszym podejściem w stosunku do bliźnich, wyłącznie dlatego, że się regularnie myje, wydawała mu się nie tylko absurdalna, ale bluźniercza; bo stanowiła bluźnierstwo przeciwko rozumowi. A tam, gdzie rozum idzie w odstawkę, budzą się stare demony ludzkości, czyli właśnie, na przykład – magia i czysto naturalna „mistyka”, czyli zwyczaj przypisywania znaczeń religijnych rzeczom, które z natury swojej nie są religijne. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Chesterton, jak zwykle, wykazał się w swoich obserwacjach charyzmatem prorockim; bo wszystko to właśnie dzieje się na naszych oczach.
Żyjemy w świecie ogarniętym istną obsesją zdrowia. Wszystko zdaje się kręcić się wokół odpowiedniej diety i sportu. Maratony to nowa forma procesji religijnej; uprawia się je nawet na cmentarzach, w celu uczczenia poległych żołnierzy, bez najlżejszego choćby poczucia, że jakoś nie wypada. Tryb życia, uznany za „niezdrowy”, spotyka się z potępieniem większym nieraz, niż największe świństwa moralne. Weźmy choćby przykład palaczy; piętnuje się ich nieraz bardziej, niż ludzi, którzy unikają płacenia alimentów na własne dzieci. Nieraz spotkać się wręcz można z sugestią, że leczenie raka płuc w wypadku palaczy nie powinno być finansowane z ubezpieczeń publicznych; pomijam tutaj ów oczywisty fakt, że palacze również płacą składki; nietrudno jednak zorientować się, że argument ten, jeśli rozwinąć go nieco dalej, może mieć doprawdy nieprzyjemne konsekwencje. Cóż bowiem w takim razie powiedzieć o człowieku, który skręcił sobie kark latając na motolotni w niesprzyjających warunkach? Albo dostał ataku serca podczas maratonu? A co o zawodowych sportowcach z kontuzjami (chociaż ich ten problem często nie dotyczy, bo mają dość pieniędzy, żeby się leczyć prywatnie)? Gdyby zwolennicy podobnych tez chcieli być tak zupełnie konsekwentni, musieliby uzależnić finansowanie leczenia z pieniędzy publicznych od drobiazgowych badań historii osobistej każdego pacjenta, podczas których zespół ekspertów orzekałby, czy dany jegomość rzeczywiście żył „zdrowo”, minimalizując wszystkie możliwe zagrożenia.
Tylko że w każdym wypadku wymagania są trochę inne; a co z rzeczami, których wpływ na zdrowie pozostaje nieznany?

Nonsens podobnego myślenia wydaje mi się aż nadto oczywisty i w sumie trochę wstydno poświęcać mu aż tyle miejsca; robię to jedynie po to, aby naświetlić dominującą obecnie mentalność. Bo przecież w ewidentny sposób, podobne postulaty nie mogły się wziąć z rozumu; wzięły się nie z czego innego, tylko właśnie – mistyki ciała. Współczesny „higienista” to nie filozof, ale mistyk; czy, by ująć rzecz ściślej – szaman. Bo takie połączenie magii i medycyny, to nic innego, jak szamaństwo.

Stąd też, jak się wydaje, wszystkie te pożałowania godne histerie współczesnych „różowych marszów”.
Skoro przy feministkach jesteśmy, warto dodać tutaj jeszcze jedną rzecz. Otóż, dużo mówi się teraz o kwestii dyskryminacji kobiet; na pewno – dużo mówiło się o tym na moich studiach. Osobiście, nie mam z kobietami najmniejszego problemu. Przez większość życia wychowywałem się bez ojca, za to pod wpływem tandemu mojej matki i mojej babci, utrzymując przy tym większy lub mniejszy kontakt z pięcioma siostrami tej drugiej; w związku z czym nabrałem niezbitego przekonania co do dwóch rzeczy. Po pierwsze: że mężczyźni i kobiety bardzo się od siebie różnią. Po drugie: że są to różnice ściśle drugorzędne; i że kobiety, w sensie fundamentalnym, wcale nie są bardziej „nieracjonalne”, niż mężczyźni. Jakie zatem było moje zdziwienie, gdy oto na jednych zajęciach, czytaliśmy sobie tekst niejakiej Julii Kristevy, bardzo uznanej dziś „filozofki” feminizmu, poświęcony w całości dokładnie kwestii nieracjonalności kobiety. Dowiedzieliśmy się z niego, że kobieta to taki dziwny, pierwotny stwór, który – ze względu na cykle płodności – zachowuje jakąś głębinową więź z księżycem oraz przypływami i odpływami morza; który nie pojmuje świata tak nieokrzesanie logicznie, jak mężczyźni, ale mistycznie i w ścisłej więzi z „naturą”; i który wymyka się wszelkiej generalizacji. Przyznam, że omal nie spadłem z krzesła.

To to ma być ta wielka obrona kobiet? Ja bym się obraził. Niezależnie od wszystkiego, jasno widać, jaka jest nić przewodnia podobnie pogańskiej wizji. Bo to też jest – szamaństwo.

Kobieta-szamanka? Czy może tylko dziewczyna szamana? Kwestia tego, na ile feminizm to rzeczywiście rzecz kobieca, to zagadnienie samo w sobie bardzo interesujące; i nim również można się bardzo owocnie zająć przez odwołanie do źródła, do którego tutaj obsesyjnie sięgamy. Być może jednak,  kobieta nie podpada pod żadne z wymienionych wyżej pojęć. Niezależnie od wszystkie, warto sięgnąć czasem do tych artykułów Chestertona, które traktują o zdrowiu i sposobie, w jakim temat ów funkcjonuje w przestrzeni publicznej. Bo naprawdę, jeśli czytać te teksty bez uprzedzeń i z odrobiną wyobraźni, okazuje się, że jest w nich więcej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Ja w każdym razie wierzę (głęboko), że to tylko chwilowa niedyspozycja; i że Europa wróci kiedyś do rozsądniejszych form rozmowy na pewne tematy. I że jednak, kobiety, które uważają, że ogólne rozporządzenia prawne stanowią bezpośrednie „grzebanie” w ich „ciałach”, to mniejszość najmniejszej mniejszości.

Appendix:
Przyznaję, że ten felieton pisało się mi się nadzwyczajnie trudno. „Nie lubię mówić o kobietach w ogólności; jest w tym coś nadzwyczajnie poligamicznego” napisał Chesterton w zbiorze esejów Co widziałem w Ameryce.

O. I to jest początek powrotu na właściwą drogę.
Maciej Wąs