środa, 1 marca 2017

Prof. Bartyzel: Porozumienie Episkopatu z rządem PRL jako argument przeciw Żołnierzom Niezłomnym (repetitio)


portret_kardynala
     Prawdę mówiąc ręce opadają, kiedy człowiek poddany jest lekturze tekstów jak  "Czy Kościół katolicki odciął się od Żołnierzy Wyklętych?",  autorstwa profesora Adama Wielomskiego. Czytając go nie można oprzeć się wrażeniu że to po prostu tania prowokacja. Poniżej, prezentujemy (ponownie!) Państwu, zeszłoroczny tekst profesora Bartyzela odnoszący się do tzw. Porozumienia, które zostało podpisane w roku 1950 przez Episkopat Polski i władze komunistyczne, okupujące ziemie Rzeczypospolitej.
 
Na początku chciałbym, po krótce, nakreślić z jakiego stanowiska wychodził wielki mąż stanu jakim był prymas Wyszyński, próbując „dogadać” się z nowymi rządami w Warszawie. Najważniejszym do zrozumienia jest fakt,  iż podziemie anty-komunistyczne nie było wcale ani powodem, ani punktem centralnym owego Porozumienia. Przewidując, że komunizm w Polsce nie upadnie szybko i będąc przekonanym „że Polska, a z nią i Kościół, zbyt wiele utraciła krwi w czasie okupacji hitlerowskiej, by mogła sobie pozwolić obecnie na dalszy jej upływ”, jak również że walka zbrojna (ŻN) z okupantem kraju i tak powoli dobiega końca, dopuszczał scenariusz tworzenia powojennej Polski we względnej zgodzie z komunistami; chciał rozmawiać z nimi i dać im szansę, by stali się Polakami. Wiedząc też, że w latach 1918–1939 komuniści  praktycznie zniszczyli w Rosji chrześcijaństwo (prawosławne i katolickie), wymordowali lub wysłali do łagrów większość kapłanów katolickich, odebrali całą własność kościelną na użytek państwa, zlikwidowali strukturę Kościoła i zakazali dzieciom i młodzieży prawa do katechezy oraz przyjmowania sakramentów, chciał wszelkimi sposobami zapobiec podobnej sytuacji nad Wisłą. Jak pisał profesor Żaryn, istotą podpisanego dokumentu nie była; „(…) próba podjęcia współpracy z reżimem komunistycznym, ale metodą na zamortyzowanie ciosów, które musiały spaść na Kościół i jego wiernych. Podpisanie Porozumienia było w gruncie rzeczy próbą zahamowania tej rewolucji na kilka lat – potrzebnych do tego, by „złapać oddech”, a następnie odwoływać się do jego litery.A zatem, kwestia „potępienia” Niezłomnych służyła raczej rządom PRL-u i ich propagandzie, niż Prymasowskiej długocelowości.
 
A.Jakubczyk
Dalej, profesor Bartyzel;
 
Nie mogę wyjść ze zdumienia, że znajdują się ludzie – i dobrzy katolicy, jak wszystko poza tym na to wskazuje – którzy uważają za stosowne używać jako maczugi przeciwko Żołnierzom Niezłomnym tzw. porozumienia pomiędzy Episkopatem Polski a rządem komunistycznym z kwietnia 1950 roku. Ponieważ nie mam zwyczaju zakładać z góry czyjejś złej woli, przyjmuję, że wynika to z zupełnego oderwania od rzeczywistości i historycznej ignorancji. Przypomnieć więc wypada „mądrym dla memoryału a idyotom dla nauki”, co następuje.
 
1) Owo nieszczęsne „porozumienie” było zawarte w sytuacji przymusowej, poprzedzone całą serią wrogich działań reżimu, mających na celu zastraszenie Kościoła, Jego rozbicie przez tworzenie ruchu tzw. księży patriotów, próbę doprowadzenia do schizmy przez wydanie dekretu o obsadzaniu stanowisk kościelnych oraz odebranie Mu stanu posiadania w zakresie instytucji charytatywnych (ustanowienie zarządu komisarycznego w Caritasie etc.) i wychowawczych. Wszystko to, jak również wydanie 28 lutego komunikatu, oskarżającego hierarchię o wrogość do „Polski Ludowej”, mogło wskazywać, że komuniści przechodzą do etapu mającego na celu zupełne rozbicie organizacji kościelnej w Polsce, tak samo jak stało się to już na Węgrzech i w Czechosłowacji, łącznie z aresztowaniem prymasa, tak jak w wypadku Mindszenty’ego i Berana. Niedwuznaczną zapowiedzią tego było demonstracyjnie zatrzymanie w lutym ordynariusza pelplińskiego, bpa Kazimierza Kowalskiego. Co do tego, że właśnie taki scenariusz jest alternatywą dla „porozumienia” ostrzegał biskupów nie kto inny, jak Bolesław Piasecki, pośredniczący w tych „negocjacjach”. Już z tego wiec powodu znaczenia tego aktu nie można traktować inaczej, jak jakiejkolwiek deklaracji wydanej przez zakładnika, któremu terrorysta przystawia do głowy pistolet.
 
2) Jeżeli mimo tej oczywistości ktokolwiek nadal chciałby utrzymywać, że tekst owego „porozumienia” wyraża autentyczną i stałą naukę Kościoła na temat państwa, władzy, stosunku do niej obywateli itd., tak jakby była ona formułowana w sposób niewymuszony, to muszę uznać, że taki ktoś nie tylko popadł w stan zamroczenia umysłu, ale jest ignorantem co do samego języka eklezjalnego. Gdyby bowiem nawet założyć, że polscy biskupi sami z siebie uznali za słuszne i potrzebne zdezawuować działalność zbrojnego podziemia (które zresztą w tym czasie już wygasało), to z pewnością nie używaliby sformułowań (faktycznie podyktowanych przez tow. Franciszka Mazura z Biura Politycznego PZPR) pochodzących wprost z zasobu reżimowej propagandy, tylko wyraziliby to pojęciami właściwymi nauce Kościoła. I dotyczy to nie tylko owych „zbrodniczych band podziemia”, ale również – w innych punktach – „walki o pokój”, będącej ówczesnym głównym szlagierem propagandowym Moskwy, czy zobowiązania duchowieństwa do niesprzeciwiania się zapędzaniu chłopów do spółdzielni produkcyjnych (no chyba, że ktoś taki podejmie się dowiedzenia, że kołchozy są wykładnikiem katolickiej nauki społecznej). Notabene, właśnie to ulegnięcie językowi propagandowemu miał za złe naszemu Episkopatowi papież Pius XII, co wyraził oficjalnie m.in. sekretarz stanu, kard. Tardini. Skądinąd ciekawe, że ci, którzy uważają, że można tekstem „porozumienia” walić jak sztachetą po oczach żołnierzy podziemia i pamięć po nich, zupełnie nie przejmują się tym negatywnym stanowiskiem Stolicy Apostolskiej, a więc najwyższej władzy w Kościele.
 
3) Również i w samym Episkopacie nie było wcale jednomyślności co do celowości tej ugody. Przede wszystkim za „niegodną i pozbawioną realizmu” uważał ją największy ówczesny moralny polskiego Kościoła, niezłomny książę-kardynał Adam Sapieha, ale również i inni biskupi, jak kielecki bp Kaczmarek.
4) Przyszłość pokazała, że „porozumienie” i tak natychmiast zaczęło być łamane przez reżim w tych punktach, które miały ocalić Kościół przed natychmiastową zagładą: już pięć dni później powołano Urząd ds. Wyznań, który zaczął decydować o obsadzie placówek kościelnych, a 2 maja „Sejm” uchwalił ustawę o konfiskacie dóbr kościelnych. A co było dalej, wszyscy wiedzą: w 1952 roku proces Kurii krakowskiej, w 1953 – biskupa Kaczmarka i wreszcie aresztowanie samego Prymasa.
 
5) Na koniec chcę powiedzieć, że mimo wszystko nie oskarżam Episkopatu, a przede wszystkim samego prymasa Wyszyńskiego, który wziął zresztą pełną odpowiedzialność za ten krok. Można bowiem z perspektywy czasu bronić tego „porozumienia” tym, że odsunięcie w czasie rozprawy z Kościołem okazało się zbawienne, gdyż po śmierci Stalina niszczycielski impet imperium zła uległ osłabieniu, więc per saldo Kościół polski wyszedł z tej epoki bardziej obronną ręką niż węgierski czy czeski. Ale co innego usprawiedliwić ten krok, a co innego czynić z dokumentu, który sam w sobie jest przygnębiający, akt oskarżycielski przeciwko bohaterom.
 
Profesor Jacek Bartyzel