Ludzie
mylą się często co do istoty i natury powodów, dla których
niektóre umysły areligijne lub w ogóle pozbawione wiary religijnej
mają dla Katolicyzmu wielki szacunek prowadzący aż do tkliwości i
dogłębnego przywiązania. Mawia się, że to z powodów
politycznych. Ci sami ludzie dodają: to tylko zwykły głód
autorytetów. Po czym następuje stwierdzenie: chcecie religii dla
ludu... Co bardziej umiarkowani, nie podpisując się pod podobnymi
stwierdzeniami, przypominają często powiedzenie Pana Brunetiere’a:
Kościół katolicki to rząd i konkludują: Kochacie silne rządy.
Wszystkie
te stwierdzenia są, nazwijmy je tak, frywolne. Rząd jest tu
traktowany niezwykle szeroko, ale nie o to tu chodzi. Istotniejszy
jest wielki byt moralny do którego wznosi się myśl, kiedy usta
wypowiadają imię Kościoła Rzymskiego.
Jest on z pewnością rządem, jak i tysiącem innych rzeczy. Starzec w białych szatach siedzący na samym szczycie katolickiej hierarchii może przypominać władców z jabłkiem i berłem, szczególnie gdy podejmuje decyzje, gdy coś potępia lub gani; jednak przez większość czasu jego władza polega na pełnieniu pokojowej funkcji przewodnika chóru, dyrygującego śpiewem, który członkowie chóru rozumieją tak samo jak i on. Zewnętrzny porządek nie wyczerpuje pojęcia Katolicyzmu, gdyż ten jest czymś znacznie szerszym. Nawet tam, gdzie się ten porządek kończy, harmonia wcale się nie kończy. Przeciwnie, idzie dalej. Nie wymagając posłuszeństwa we wszystkich sprawach, Katolicyzm wszędzie jest porządkiem. To pojęcie najogólniejsze porządku raczej, niźli istoty religijnej, podoba się najbardziej jego zewnętrznym sympatykom.
Jest on z pewnością rządem, jak i tysiącem innych rzeczy. Starzec w białych szatach siedzący na samym szczycie katolickiej hierarchii może przypominać władców z jabłkiem i berłem, szczególnie gdy podejmuje decyzje, gdy coś potępia lub gani; jednak przez większość czasu jego władza polega na pełnieniu pokojowej funkcji przewodnika chóru, dyrygującego śpiewem, który członkowie chóru rozumieją tak samo jak i on. Zewnętrzny porządek nie wyczerpuje pojęcia Katolicyzmu, gdyż ten jest czymś znacznie szerszym. Nawet tam, gdzie się ten porządek kończy, harmonia wcale się nie kończy. Przeciwnie, idzie dalej. Nie wymagając posłuszeństwa we wszystkich sprawach, Katolicyzm wszędzie jest porządkiem. To pojęcie najogólniejsze porządku raczej, niźli istoty religijnej, podoba się najbardziej jego zewnętrznym sympatykom.
Nie należy więc ograniczać się do samej widzialnej hierarchii osób i funkcji. Hierarchiczne stopnie na których spoczywają majestatycznie autorytety dają dopiero odczuć przedsmak rozróżnień i hierarchiczności, jaki Katolicyzm umiał wprowadzić lub wzmocnić w życiu ducha i inteligencji świata. Stałe zasady rządzące wnętrzem własnej organizacji odnajdują się w ścisłości krytycznych wyborów, racjonalnych opinii, jakie logika dogmatu nakazuje wiernym. Wszystko, co tylko człowiek może otrzymać, od osądu i wiary Kościoła, dostaje proporcjonalnie, wedle stopnia ważności, użyteczności i dobroci. Liczba dobrodziejstw jest nazbyt wielka, a ich rola nazbyt drobiazgowa, uzasadniona tak subtelnie, że trudno je zanegować, tak jest to racjonalne w każdym detalu. Wielkość Kościoła, wszystkie jego zalety ukazują się w pełnej krasie, i widać je wtedy, gdy spojrzymy na całokształt. Nic w świecie nie jest porównywalne z tym ciałem złożonym z zasad tak powszechnych, obyczajów tak prostych, podporządkowanych jednej myśli, że wszyscy ci, którzy zgodzą się wielkość tę uznać, nie będą mogli nigdy tłumaczyć się, że zbłądzili z powodu niewiedzy i nieświadomości tego, co powinni uczynić. świadomość ludzka, której największym nieszczęściem jest chyba brak pewności, czci tu świątynię zdefiniowanych obowiązków.
Ten
porządek intelektualny jest niezwykle płodny dla świata. Jego
dobrodziejstwa ukazuje życie praktyczne. Jego przewidujący geniusz
prowadzi i podpiera wolę, zanim przerodzi się ona w akt, od jej
zarodka, i od narodzenia się marzenia i pragnienia. Poprzez ujmujące
ruchy i gwałtowne doświadczenia powtarzane przez stulecia w celu
zmiękczenia lub poskromienia, życie moralne zostało ujęte u swego
źródła, schwycone, ukierunkowane i nawet prowadzone, jakby ręką
wyższego artysty.
Podobna
dyscyplina mocy serca musi zejść aż do serca. Ktokolwiek ma
katolickie pochodzenie, został ochrzczony i zanurzony w starodawnych
obyczajach symbolizowanych przez kadzidło, sól lub święte oleje,
ten będzie zdeterminowany dogłębnie przez te wpływy. Tu rodzi się
ta katolicka uczuciowość, najbogatsza i najżywsza we współczesnym
świecie, ponieważ pochodzi ona od idei porządku nałożonego na
całość. Kto mówi porządek, ten mówi zebranie i rozdanie bogactw
- moralnie, jest to zachowanie mocy i uczucia.
II
Można
by wytłumaczyć cudowny znak uczucia katolickiego poprzez same cnoty
nauczania o braterstwie i miłości, gdyby braterstwo i miłość nie
wytworzyły rezultatów przeciwnych, gdy tylko są one nauczane poza
katolicyzmem. Nie zapominajmy, że nie raz w historii proponowano
braterstwo albo śmierć i że katolicyzm zawsze nauczał o
braterstwie bez obrzucania się groźbami - kiedy groził komuś
śmiercią, to z powodu pojęć sprawiedliwości czyli racji stanu,
czyli z konieczności, a nie z miłości. Najbardziej znaczącym
motywem katolickiego nauczania jest umiar chroniący działalność
społeczną przed ekstremizmem i obrona miłości przed jej
logicznymi ekscesami . W interesie samego uczucia, które samo w
sobie jest szlachetne, które tym niemniej ma tendencję do
wyradzania się w nienawiść, gdy pozwoli mu się nadto zapanować,
katolicyzm ukuł dla miłości szlachetne hamulce, bez umniejszania i
prześladowania jej.
Poprzez
operację porównywalną do arcydzieł największej poezji, uczucia
zostały poddane panowaniu Myśli; to, co było ślepe, otrzymało
czujne oczy; serce ludzkie, będące równie skłonne do fałszywych
sofizmów, jak i brutalności stanu dzikiego, zostało utemperowane,
a zarazem oświecone.
Podobne
dzieło uszlachetnienia uczynione przez duszę rozumną na duszy
zmysłowej było tym bardziej niezbędne, iż moc uczucia wydaje się
być podwojona w epoce nowoczesnej. Bóg jest cały miłością mawia
się. Czym stałby się świat gdyby, odwracając słowa, stwierdzić,
że wszelka miłość jest Bogiem? Wiele dusz, których delikatność
Ewangelii wzrusza, skłania się do pysznego błędu panteizmu, który
zrównując wszelkie uczynki, miesza byty, uprawomocnia i poniża
wszystko. Gdyby błąd ten zatriumfował, niewiele by trzeba czasu,
aby zniszczyć dorobek największych pokoleń ludzkich. Lecz błąd
ten został pokonany przez nauczanie i edukację Kościoła: Cała
miłość nie jest Bogiem, cała miłość jest OD BOGA. Wierzący
muszą uznać, pod karą ekskomuniki, te szacowne rozróżnienie,
ratujące jeszcze Zachód przed tymi, których Macaulay nazwał
barbarzyńcami z dołu.
Naprzeciwko
najpiękniejszym wzruszeniom duszy, Kościół powtarza jako dogmat
wiary: Nie jesteście bogami. Najpiękniejszej z dusz mówi to samo:
Ty także nie jesteś bogiem. Przypominając masom pojęcia stanów,
ojczyzny i autorytetu, nauczanie Kościoła ratuje jednostkę przed
ustawieniem samej siebie na ołtarzu. Miłość własna podpowiada
jej, aby od dołu zbudować ołtarz dla samej siebie. Kościół
przypomina jej, kogo dookoła należy uszanować: Nie jesteś
człowieku sam w świecie, nie stanowisz prawa dla świata, ani prawa
dla samego siebie. Ten mądry i ciężki apel przypominający rzeczy
takimi jakimi one są, nie byłby usłuchany, gdyby nie to, że
pochodzi od samego Kościoła. Jest on najlepszym przyjacielem
każdego człowieka, dobrodziejem rodzaju ludzkiego, bezustannie
pochylonym nad ludzkimi duszami, aby je wychowywać, kształtować i
doskonalić, zakazując im uznania samych siebie za centrum świata.
Kościół
pokazuje jednostce niebezpieczeństwo wszelkiego postępu, którego
ona pożąda. Apoteoza abstrakcyjnej jednostki została tu potępiona
przez instytucję zapewniającą żywej jednostce największe
bezpieczeństwo. Indywidualizm został wykluczony w imię najszerzej
pojętej miłości do osoby, i ci, których Kościół nazywa, z
głęboką miłością, maluczkimi, otrzymali od niego traktowanie
uprzywilejowane, pod stanowczym warunkiem, aby ich maluczkość nie
przerodziła się w pychę, a podporządkowanie w zasadę buntu.
Słodka
dłoń, którą Kościół podał jednostce, nie ma na celu zasłonić
jej oczy. Jednostka może starać się korygować twardą prawdę, o
ile nie dąży do zanegowania jej lub zastąpienia przez puste
fikcje. Uznanie tego, co jest - oto zasada wszelkiej dobroczynnej
mądrości. Można chcieć czegoś innego. Ale trzeba najpierw
wiedzieć czego. Skoro system świata chce aby najlepsze gwarancje
wszelkich praw maluczkich, czyli ich wszelkie szanse na dobro i
szczęście były złączone ze szczęściem wielkich, Kościół nie
pozwala aby prawda ta była niesłusznie kontestowana. Jeśli są
siły mroczne, Kościół je ugładzi, tak aby dobro mocy, tkwiące w
nich, wydało wszystkie swoje owoce; jeśli owoce te będą dobre, to
on wzmocni ich władzę używając we własnych celach, ale nie
niszcząc ich. Gdyby nasz świat był stworzony inaczej, to można by
zmieniać świat w inny sposób. Ale świat jest taki jaki jest.
Trzeba go poznać, jeśli chce się używać jeden z jego elementów.
Pogodzenie się z porządkiem skraca i ułatwia pracę. Zaprzeczanie
lub dyskutowanie z porządkiem jest stratą czasu. Katolicyzm nigdy
nie zużywał swej mocy na walkę z prawami natury; odnawiał je na
powierzchni ziemi wysiłkiem entuzjazmu wspomaganego i uznanego za
wartość za pomocą zdrowego rozsądku. Reformatorzy radykalni i
amatorzy rewolucji nie skąpili mu porad innej drogi, bez zachowania
tej ostrożności. Lecz zostali, jeden po drugim, ekskomunikowani.
III
Kościół
katolicki, Kościół Porządku, to były dla wielu z nas pojęcia,
będące synonimami do tego stopnia, że mawialiśmy książka
katolicka aby powiedzieć, że jest to piękna książka, klasyczna,
napisana zgodnie z rozumem powszechnym i wiekowym obyczajem
cywilizowanego świata; odwrotnie zaś książka protestancka
znaczyła dla nas chaotyczną dzikość, której autorzy, może i nie
pozbawieni osobistego talentu, wydawali się być zbuntowani lub
nieokrzesani. Po chwili namysłu łatwo uwolniliśmy się od
prostackiej antytezy wymyślonej przez romantyczną historię i
filozofię o sprzeczności pomiędzy katolicyzmem średniowiecznym a
renesansowym. Przestaliśmy przeciwstawiać sobie te dwie epoki, nie
mogąc za pomocą rozumu odnaleźć zasadniczych różnic między
zmysłem religijnym opartym na Arystotelesie i Wergiliuszu a tym,
który, w czasach późniejszych, powstał w oparciu o Homera i
Fidiasza. Dostrzegamy jaka gorąca, surowa, konsekwentna niechęć
tkwi w dziełach sztuki i symbolach piękna stanowczo wrogich
organizacji katolickiej. Luter jest ikonoklastą tak jak Tołstoj,
jak Rousseau. Ich wspólnym marzeniem jest zdeptać formy i podzielić
umysły. To marzenie antykatolickie. Przeciwnie, marzenie o zebraniu
i ułożeniu, wola zjednoczenia, nawet u nie-katolików, świadczy o
przyjaźni wobec katolicyzmu. Ze wszystkich punktów widzenia, we
wszystkich sferach i stosunkach, to co jest tworzone jest
afirmatywne, a to co niszczy jest negatywne; któryż szlachetny
umysł lub sprawiedliwy duch mógłby się wahać?
Niektórzy
ludzie, których znam, prawie się nie wahali. Bardziej niż przez
swoją strukturę widzialną, samą w sobie godną szacunku, bardziej
niż przez swoje cnoty polityczne, zresztą nieskończenie wspaniałe,
katolicyzm wzbudza ich entuzjazm dzięki swojej wewnętrznej naturze,
dzięki swojej umysłowości. Zresztą nie uważam, abym go obraził
widząc w nim także zasadę polityczną społeczeństw. Skoro
wzbudza szacunek dla własności i kult autorytetu ojcowskiego czy
ducha zgody publicznej, w jaki sposób ci, którzy widzieli już w
jego użyteczności wiele dobra mogliby zostać potępieni za uznanie
dla katolicyzmu? Trzeba mieć dziś wiele odwagi aby chwalić
doktrynę religijną, która osłabia rewolucję i zacieśnia związki
dyscypliny i zgody publicznej. Przyznam to bez zakłopotania. W
środowisku politycznym pozytywistów, które dobrze znam, to
pytaniem Czy jest Pan katolikiem? witano nowoprzybyłych, co
zaświadcza o istnieniu pewnego uczucia religijnego. Nikogo nie
wykluczano za jego wiarę, gdyż wiara katolicka zawsze zapewniała
pełne zaufanie, wyśmienitą zgodę, która nigdy nie istniała z
wyjątkiem środowiska ludzi wierzących.
Wniosek
z tego jest prosty, przynajmniej z punktu widzenia społecznego.
Wierzący, który nie jest katolikiem ukrywa w niedostępnych
zakamarkach swych wnętrzności świat ciemny i nieokreślony myśli
i woli których najmniejsze wzburzenie, moralne lub amoralne, może
zostać przez niego potraktowane jako głos, inspiracja i dzieło
samego Boga. Żaden zewnętrzny autorytet nie mówi co należy uznać
za dobre, a co za złe. Żadnego sędziego, żadnej rady
przeciwstawnej do osądu i żadnej porady dla tego boskiego
wewnętrznego arbitra. Z tego powodu, najgorsze błędy mogą zostać
uznane i pomnożone w nieskończoność. Szalona jak namiętność i
czczona jak idol, ta jednostkowa świadomość może się
zdeklarować, jeśli się jej tak spodoba, bez względu na ilość
wyznawanych przez nią iluzji, panią samej siebie i prawem w pełnym
znaczeniu tego słowa - ta metafizyka jest instrumentem buntu nie
zawierającym elementu społecznego. To kaprys i tajemnica zawsze
groźna dla świata.
Trzeba
najpierw zdefiniować prawa świadomości, aby postawić pytanie o
stosunki człowieka ze społeczeństwem; aby je rozstrzygnąć,
trzeba ustanowić władze obciążone zadaniem interpretowania
poszczególnych wypadków z prawami. Te dwa warunki zostały
spełnione tylko w katolicyzmie. Tu i tylko tu, człowiek otrzymuje
swoje prawa, lecz społeczeństwo zachowuje także swoje - człowiek
wie, do jakiej instancji zwrócić swoje serce gdy ma wątpliwości
lub kłopoty, a społeczeństwo jest tu traktowane jako wielkie
ciało, społeczność kompletna, gdzie zostają uregulowane
konflikty pomiędzy dwoma osądami podobnymi, lecz nierównymi.
Kościół reprezentuje człowieka wewnętrznego w całej jego pełni;
jedność osoby jest w sposób magiczny połączona w jedność
organiczną. Państwo, także będące jednością, może także
dyskutować, pertraktować lub negocjować ze świadomością
jednostki. Co może naprzeciw tabunu świadomości indywidualnych,
poza ujarzmieniem ich za pomocą prawa lub zdaniem się na łaskę
ich ulotności?
IV
Bez
wątpienia ta społeczność duchowa ma szefa, którego wielu z Was
uważa za nazbyt potężnego. Czy podobałoby się Wam bardziej mieć
sprawę z 39 milionami szefów zarządzającymi miliardami komórek
nerwowych mniej lub bardziej rozregulowanych, czyli aby było tylu
szefów ile jest głów, gdzie każdy z nich będzie mógł
umotywować swoje fantazje przez stwierdzenie, że Bóg tak chce i
czynić co chce w sposób legitymowalny, tak jak głowom tym się
spodoba, nie wyłączając żadnego ekstremizmu? Ale ta anarchia Was
przeraża, więc uznajecie Kościół, i żałujecie jedynie, że nie
jest on narodowy i ma swojego szefa poza granicami kraju;
życzylibyście sobie mszy i nieszporów po francusku, kleru
autonomicznego i absolutnie niezależnego od wszelkiego autorytetu
Rzymianina. Wolelibyście zburzyć to co jest, licząc na to co
nastąpi później? To co by się stało zatrwożyłoby Was.
Sądzicie, że likwidując Rzymianina i, wraz z tym Rzymianinem,
jedność i siłę żywej Tradycji, rola Pisma w wierze katolickiej
wzrosłaby proporcjonalnie do autorytetu zabranego Rzymowi. Będziecie
sami czytać święte księgi, zgodnie z ich literą. Jednak ta
litera, która jest pochodzenia żydowskiego, będzie działać,
jeśli Rzym jej nie wyłoży, po żydowsku.
Oddalając
się od Rzymu, nasi klerkowie zmierzają coraz bardziej ku
rabinizmowi, tak jak to uczynili klerkowie angielscy, niemieccy i
szwajcarscy, jak i rosyjscy i greccy, którzy zamiast być duchownymi
katolickimi, stali się pastorami i ministrami Ewangelii. Wy także
żeglujecie po trochu do Jerozolimy. Centrum i północ Europy, które
już to uczyniły, są dla Was przykładem, który chcecie
naśladować? Aby uciec przed autorytetem, który jest esencjalnie
łaciński, jesteście skłonni się zsemityzować? Nie życzę moim
rodakom intelektualnego losu Niemca lub Anglika, których cała
kultura, od języka aż po poezję, jest zakażona, od trzech
stuleci, poniżającymi hebraizmami.
Centrum
w Kościele i centrum w Rzymie: jest to korzystne nie tylko dla
Rzymu, nie tylko dla Kościoła, duchowieństwa, lub wiernych. Jest
to także niezwykle korzystne dla społeczeństwa i państwa. Dla
społeczeństwa najbardziej laickiego, dla państwa najbardziej
zazdrosnego o swoje prawa. To prawda, mówię tylko o państwach i
społeczeństwach zainteresowanych własnym dobrem, lub takich, które
nie są mu wrogie. Jest oczywiste, że nasi rewolucjoniści byliby
zwierzętami niezrozumiałymi i potworami bez pierwiastka ludzkiego,
gdyby wnieśli choćby ociupinkę powszechnego ducha politycznego,
troszeczkę zmysłu obywatelskiej przezorności, do swojej wrogości
wobec Kościoła. Ale oni tego nie rozumieją. Ten z nich, który
zaakceptowałby pewne minimum porządku, nawet pewne minimum bytu,
musiałby radykalnie zmienić swój pogląd na te sprawy. Ich
postępowanie nie jest zrozumiałe inaczej, jak tylko przez wrodzoną
skłonność do destrukcji.
U
niektórych z nich to furia. Trzeba ich obejrzeć. Oto energiczny i
giętki mówca, genialny dziennikarz, demagog, literat zbijający
wszystkich z tropu z powodu nieprawdopodobnej nienawiści do
wszystkiego co określa on mianem rzymskiego - czyli do wszystkiego
tego, co on rozumie, tak jak i Wy - jako ucywilizowane,
zorganizowane, solidne, trwałe, uporządkowane. Nie jest w stanie
Was zadziwić, przeciwnie Wy podziwiacie, mimo wewnętrznych
sprzeczności, niewzruszoną stałość jego poglądów. Zamiast go
słuchać, spójrzycie na niego: te wąsiska Huna! Ta czaszka
Mongoła! Te idee, tak prostackie, ale ujęte w formuły stanowcze,
które, zawsze i wszędzie, od pierwszej do ostatniej, bez względu
na to czy mówi o starożytności greckiej lub rzymskiej, czy
debatuje o organizacji pracy, czy o prawie spadkowym religijnym lub
laickim, mogą zostać streszczone w jednym słowie: obniżać! Lub w
jednej formule: zachowywać, podtrzymywać wszystko to, co może
podcinać coś lub kogoś. Spójrzcie uważnie. Oto przedstawiciel
rasy ludów prymitywnych opisanych w bajce Fénelona, których
słownictwo ogranicza się do słowa nie. To nie ustawiczne
wymierzone jest we wszystko co prawdziwe i rzeczywiste, to wielki
cios młotem w proste sprzęty domowe jak i w święte naczynia. Nie
zawaham się powiedzieć o Panu Clemenceau, że jest on rewanżem
Attyli . Czy ten barbarzyński przywódca jest przypadkiem w tej
Aferze? Twarz Pan Clemenceau nosi fizyczne znamię jakichś
historycznych pozostałości? Czy maski destruktorów nie
przypominają, na przestrzeni dziejów, faktu, że ukryte są pod
nimi identyczne machinacje? Dziedziczenie, tradycja, prosta
konkurencja mentalnych całości, przyczyna nieważna, ale ten
ewidentny fakt zwraca uwagę swoją sugestywną wymową.
Nigdy
nie było barbarzyńcy bardziej kompletnego, ani destruktora tak
szczerego. Nigdy także wole i świadomości ludzi, którym zagraża,
nie obudziły się i nie zebrały przeciwko niemu. Ze swej strony
muszę mu przyznać: nie przesadzając i nie mając iluzji co do jego
siły, która nie jest wielka, patrząc na jego jakość a nie na
wymiary, to w sumie to dzięki niemu któregoś dnia obudziłem się
rano ze złożonymi do modlitwy rękami i na kolanach przed starą i
świętą matczyną figurą historycznego Katolicyzmu. Ten agent
Genewy i Londynu pozwolił mi poczuć, że jestem Rzymianinem. Dzięki
niemu, odzyskałem symbol mojej podwójnej przynależności do
francuskiego obywatelstwa i do rodzaju ludzkiego .
Jestem
Rzymianinem, gdyż Rzym, od konsula Mariusza i boskiego Juliusza, aż
po Teodozjusza, zarysował pierwotny ideał Francji. Jestem
Rzymianinem, gdyż to Rzym, Rzym księży i papieży, dał wieczność
uczuciom, metodom, kultowi, dziełu politycznemu całych pokoleń
urzędników i sędziów. Jestem Rzymianinem, gdyż gdyby moi ojcowie
nie byli Rzymianami, takimi jakim ja jestem, pierwsza inwazja
barbarzyńców, pomiędzy V a X wiekiem, uczyniłaby moją ziemię
niemiecką lub norweską. Jestem Rzymianinem, gdyż bez opieki
romańskiej druga inwazja barbarzyńska, która miała miejsce w
wieku XVI, czyli inwazja protestancka, uczyniłaby moją ziemię
drugą Szwajcarią. Jestem Rzymianinem, w bogactwie mojego bytu
historycznego, intelektualnego i moralnego. Jestem Rzymianinem, gdyż
gdybym nim nie był, nie miałbym w sobie także nic francuskiego.
Nie widzę różnicy pomiędzy moją rzymskością, interesami
katolickimi i francuskimi, które zawsze są ze sobą zgodne i nigdy
nie stoją w sprzeczności. Inne interesy, o bardziej ogólnym
charakterze, ale istotniejsze, dają mi prawo czuć się Rzymianinem.
Jestem Rzymianinem w tej mierze w jakiej czuję się człowiekiem:
istotą, która zbudowała miasto i państwo bez wyrywania korzeni;
zwierzęciem społecznym, a nie samotnym i mięsożernym; zwierzęciem
które, czy to podróżne czy osiadłe, wyróżnia się umiejętnością
wykorzystywania dorobku historycznego i dedukowania z przeszłości
racjonalnych praw, a nie czynienia destrukcji na wzór dzikich hord
żywiących się pośród ruin - efektów swojej destrukcji. Jestem
Rzymianinem poprzez wszystko to, co jest radością pracy,
przyjemności, myślenia, pamięci, rozumu, nauki, sztuki, polityki i
poezji ludzi żywych i zjednoczonych ze mną. Dzięki temu skarbcowi,
który otrzymany został przez Rzym z Aten i przekazany mojemu
Paryżowi, Rzym stał się cywilizacją i człowieczeństwem. Jestem
Rzymianinem, jestem człowiekiem: dwa zdania identyczne.
Kiedy
Rzym mówi tak, to Człowiek mówi tak. Oto dogłębna tożsamość,
która skłania mnie do uznania, że Pan Clemenceau jest środkiem
nędznej parafrazy nie tak drogiej dzikusom, barbarzyńcom i
dzieciom. Gdyby diabeł nie był tak wielkim panem aby sprzymierzać
się ze współczesnymi nam ludźmi, to powiedziałbym, że ten
prosty senator z partii radykalnej oddał mi taką samą przysługę
jak diabeł w noweli Mistrala: przyniósł cegłę, ostatnią cegłę,
aby zbudować budowlę mojego wewnętrznego przekonania, a
przynajmniej zilustrował jako żywy i przekonujący symbol wszystko
to, co przychodziło mi do głowy po refleksji nad sztuką,
moralnością, literaturą, historią. Wraz z kilkoma innymi
osobistościami, które go przypominają, wraz z ustrojem będącym
tak czystym jego odbiciem, udało im się dokonać tego, że
zrozumieliśmy kim jesteśmy i co kochamy - jesteśmy dokładnym
przeciwieństwem tego co oni kochają i czym są.
Tak
jak Pola Katalaunijskie pokryły się wieloma zabitymi, tak mój
porządek katolicki i rzymski, mój porządek z urodzenia wzmocnił
się dzięki niedorzecznościom i gwałtom, które na niego
spuszczono. Czy nie zrozumiałem dlaczego? Czy nie jestem celem tej
nienawiści i nieprzyjaźni? Odtąd wszystko tłumaczy się poprzez
różnicę, najoczywistszą i najbardziej namacalną: tak albo nie.
Ci nie chcą, a ci chcą. Co więc? Aby coś było, to muszą być
spełnione warunku Bytu. Jedni konspirują na całego. Inni życzą
sobie, mniej lub bardziej wyraźnie, aby to co jest zaraz istnieć
przestało, żeby to co powstało znikło, a to co ma powstać nigdy
nie ujrzało światła dziennego. Ci ostatni konstytuują żyjącą
armię śmierci. To wrogowie zaprzysięgli, otwarci, metodyczni, tego
co jest, działa, istnieje, zaludnia świat. Można ich zdefiniować
jako zaprzeczenie, czystą krytykę, ludzką formułę nicości.
Tak
albo nie: ta druga propozycja sprzeciwia się tworzeniu. To, co
pozytywne to znaczy katolickie, a to, co negatywne katolickie nie
jest. To, co negatywne dąży do negacji rodzaju ludzkiego, tak jak
to się dzieje we Francji, gdzie pod dachem domów powstaje ciemne
jądro jednostkowej świadomości. Nie wierzcie mu jeśli głosi, że
neguje jedynie hamulce, łańcuchy, ograniczenia, więzy - atakuje
to, co w tych ograniczeniach jest pozytywnego. Tak jak nie może
istnieć figura bez kształtów, tak Byt zaczyna przekształcać się
w swoje przeciwieństwo, gdyż Byt jest, ma swoją określoną formę,
porządek i to właśnie to, co go ogranicza, konstytuuje jego
istnienie. Jakie może być istnienie bez istoty? Czym jest Byt bez
prawa? Na wszystkich szczeblach drabiny Byt słabnie kiedy psuje się
porządek; rozpływa się po trochu gdy braknie ładu. Deklamatorzy
buntujący się przeciwko zasadzie lub przymusowi w imię wolności
lub prawa, są adwokatami mniej lub bardziej rozkładowego niebytu.
Nieświadomi, chcą Bytu bez warunków koniecznych do istnienia tego
Bytu i, świadomi własnej nicości naturalnej, lub perwersyjnej
wyobraźni, lub jakiegoś dziedzicznego idealizmu przekształconego w
szaloną furę zmuszającą ich do marzeń, zaczęli chcieć nicości.
Dogłębnie
wierzę, że wielu dzisiejszych wrogów katolicyzmu jasno rozumie
swoje marzenie. To radykalni destruktorzy, destruktorzy świadomi.
Cierpią na głód nicości. Widzą w tym pewną rozkosz, absurdalną
i straszną. Jak można nie być przeciwko nim? Jak można nie pobiec
z odsieczą zagrożonemu geniuszowi twórczemu?