Jaka jest sytuacja w górnictwie, to cała Polska widzi i komentuje 
po swojemu. Komentuje na tyle, na ile ma wiedzę z przekazów dnia mediów 
koalicji i opozycji. Komentuje z punktu widzenia liberalnej ekonomii 
skutecznie wbijanej ludziom do głów. W tej sytuacji jedyną obroną branży
 górniczej jest, górnolotnie mówiąc, „stanąć w prawdzie”. Najprawdziwsze
 jest zawsze to, co się wie i czuje z własnych doświadczeń. Tych 
doświadczeń branża górnicza i związkowcy mają aż za wiele. Czas 
wyciągnąć wnioski.
Powtarzać do znudzenia
Balcerowicz w energetyce i górnictwie nie ma prawa się powtórzyć, bo 
z założenia stracą na tym pracownicy branży, państwo i społeczeństwo. 
Pracownicy branży górniczej i energetycznej muszą zdecydowanie zakończyć
 grę z pozostałymi stronami „dialogu społecznego”, czyli rządem 
i zatrudnicielami, w której te strony w trakcie rozgrywki zmieniają jej 
reguły. Narzucona przez pozostałe strony reguła wyznacza oś konfliktu 
między interesami ekonomicznymi spółek górniczych czy pracowników 
poszczególnych spółek. A jeśli to nie działa, to zawsze można zrzucić 
winę na Unię Europejską czy ekologów, którzy o niczym innym nie marzą 
poza zamknięciem kopalń i paleniem importowanym węglem. To takie 
polityczne alibi zamiast planu dla pracowników: w razie czego miejcie 
pretensję do siebie nawzajem i do wszystkich, innych, tylko nie do tych,
 którzy sprawują rzeczywistą władzę. Nie. Nie możemy grać w grę 
pod tytułem „silniejszy przetrwa”. Oś podziału przebiega pomiędzy 
interesem społecznym a rachunkiem ekonomicznym.
Sekwencja ostatnich zdarzeń w branży górniczej oraz publikacje 
medialne nie pozostawiają wątpliwości, jaką wizję górnictwa mają ośrodki
 władzy i środowiska opiniotwórcze, oraz, pożal się Boże, 
„publicystyka”. Nie pozostawiają też złudzeń, że na energetykę nie ma 
w Polsce ani pomysłu, ani planu, zaś wszelkie działania w tej branży są 
doraźnymi reakcjami na tendencje z zewnątrz. Suwerenną polityką 
nie można tego nazwać, choćby rząd nie wiadomo jak bojowo ogłaszał 
nieugiętą walkę o nasze górnictwo i energetykę w ogóle. Dziś mamy 
do czynienia z gaszeniem kolejnego pożaru, a komunikaty o sytuacji 
górnictwa przypominają komunikaty z oblężonej twierdzy, 
w której oblężeni powinni zastanawiać się, kogo rzucić na ofiarę, 
żeby uratować resztę. Oblegają nas Unia Europejska, ekolodzy, Greta 
Thunberg, granicę szturmują kolejne importy taniego węgla, wydobywanego 
po skandalicznie dumpingowych cenach, z terenu UE płynie darmowa 
energia, krasnoludki do mleka sikają i ogólnie świat się uparł, żeby nas
 wykończyć. Niestety, jest to tylko część prawdy. W rzeczywistości 
światowe tendencje i rynki wymuszają na Polsce podjęcie zdecydowanych 
działań, a nie buńczucznych oświadczeń, że się nie dajemy i będziemy 
dzielnie odpierać napór. Nie, nie damy rady odpierać tego naporu 
w nieskończoność, bo wystarczy mocniejszy wiatr, żeby nas zdmuchnąć.
Najgorszy wiatr
Teraz, za przeproszeniem, będę pisał w pierwszej osobie, bo 
nie sposób inaczej przekazać refleksji i wniosków, jakie nasuwają się 
przy stole negocjacyjnym bezpośredniemu uczestnikowi negocjacji zarówno 
płacowych, jak i tych w Komisji Trójstronnej.
Po pierwsze, można odnieść wrażenie, że praca górnicza staje się 
pracą sezonową, co w ogóle zaprzecza standardom tej pracy, zarówno 
z punktu widzenia bezpieczeństwa, jak i fachowości. Większość spółek 
węglowych uzależnia płace nie tylko od wyników ekonomicznych, 
ale i od aktualnej sytuacji na rynku węgla, a ta jest w tej chwili taka,
 że zwały są zasypane, bo była ciepła zima i nie spalono zapasów, 
a ponadto zaczęło mocniej wiać i energia wiatrowa oddawana jest 
do Polski nie tylko za darmo, ale np. Dania nawet dopłaca za odbiór, 
byle tylko odciążyć sieć. Strona rządowa zaczyna mówić prawie jak 
w znanym skeczu Kabaretu Moralnego Niepokoju. Parafrazując: „Najgorszy 
wiatr, bo nawet jak jest zimno i jest wiatr to mamy energię za darmo 
i jest ciepło, ale jak jest ciepło i nie ma wiatru, to możemy spalać 
węgiel”. Tak się już wisielczo dowcipkuje przy stołach negocjacyjnych. 
Mamy zapasy, nie ma gdzie sypać, wypadałoby wstrzymać produkcję. 
I to byłoby najrozsądniejsze.
Niestety, spółki górnicze podlegają tym samym regułom, co reszta 
gospodarki, więc muszą wyprodukować odpowiedni wolumen i go sprzedać, 
żeby mieć dochód. Na wypadek niesprzyjających warunków pogodowych nie ma
 bufora w postaci rekompensat za postój. Nie ma wystarczających składów 
węgla, zresztą nie wiadomo, czy więcej dałoby się składować jako zapas, 
gdyż węgiel za długo składowany po prostu się utlenia, traci wartość 
energetyczną, dostaje samozapłonu i emituje trujący tlenek węgla. 
Jedynym wyjściem jest planowe i regulowane wydobycie dostosowane 
do potrzeb. I tu pojawia się paradoks. W zeszłym roku padły tu i ówdzie 
rekordy produkcji. Po co? – pytają górnicy. Po co harowaliśmy na granicy
 ludzkich możliwości? Po to, żeby się zasypać, wstrzymywać produkcję 
i nie mieć szans na podwyżkę płac, które w części spółek stoją 
w miejscu, a ich siła nabywcza znacznie spadła? Odpowiedź jest prosta. 
Musieliśmy tak ostro fedrować, żeby utrzymać przyzwoite wyniki 
ekonomiczne w zeszłym roku. Niektóre spółki, jak np. Polska Grupa 
Górnicza, nawet nie walczyły o jakiś superwynik ekonomiczny, 
lecz o przetrwanie. Musimy dużo fedrować, żeby utrzymać firmę, 
ale czasami, ze względów od nas niezależnych, fedrować nie możemy 
i wtedy zaczynają się kłopoty. Najgorszy wiatr, ale w czerwcu czy lipcu 
może się okazać, że Wisła wyschnie i zabraknie wody na chłodzenie 
turbogeneratorów, mimo szczytu energetycznego, który powoduje coraz 
powszechniejsze użycie energochłonnej klimatyzacji. Co wtedy? Wtedy 
energię będzie się importować. A co z górnikami? Brać płace, jakie dają 
i czekać na lepsze czasy, kiedy zaczną potrzebować węgla? Może wtedy 
dostaniemy jakieś premie specjalne na koniec roku. Niestety tak się 
w górnictwie dzieje od kilku lat.
Pracownicy sezonowi czy freelancerzy?
O górniczych płacach krążą legendy. Podobnie jak o przywilejach 
nauczycieli, kolejarzy czy kogokolwiek, kto zaczyna upominać się 
o swoje. W rzeczywistości nie ma jednolitej płacy górniczej w skali 
kraju. Są spółki, w których górnicy zarabiają wyraźnie lepiej 
od średniej płacy robotniczej, a są i takie, gdzie ledwo się z tą 
średnią równają. Ponadto płace górników nawet w skali zakładu są 
zróżnicowane. Na oddziałach wydobywczych, gdzie praca przypomina 
bardziej sport ekstremalny uprawiany wyczynowo, te płace są wyższe, 
chociaż wątpię, żeby jakiś wyczynowy sportowiec chciałby tyle trenować 
za takie pieniądze.
Z kolei płace na oddziałach pomocniczych spadają w miarę oddalania 
się od ściany czy przodka, aż do płac zdecydowanie niższych od średniej 
krajowej na powierzchni, która też ma zadania ściśle związane 
z produkcją. Dziś tym ludziom próbuje się wmówić, że jak będzie kasa, 
to się podzielimy na koniec roku albo na świętego Idziego. W szaleństwie
 rynkowej propagandy, w ogłupiającej narracji o wspólnym interesie 
„pracodawców” i pracowników, zrównuje się robotników z przedstawicielami
 klasy średniej, którzy istotnie mają dochody zmienne, ale na tyle 
wysokie, żeby poczekać na zastrzyk ekstra gotówki.
Do tego dochodzi czynnik motywacyjny. Oczywiście 
w indywidualistycznym szaleństwie paradoksalnie nie patrzy się 
na przynależność do klasy społecznej czy grupy zawodowej. Uznano, 
że na motywację pracownika wyższego szczebla i robotnika mają wpływ 
takie same czynniki. No cóż, z pijakiem nie wygrasz i kłócić się 
z oczadziałymi od tych teorii haerowcami nawet nie mam ochoty. Wystarczy
 powiedzieć, że z punktu widzenia robotnika najlepszą motywacją jest 
stała pewna płaca i bezpieczeństwo. Żaden z nas nie chce ekstra dochodów
 na nowy jacht, lecz pewności, że co miesiąc dostaniemy tyle, 
żeby przyzwoicie żyć. Nie ma solidnej fachowej roboty bez zachowania 
tego standardu, a przy dzisiejszych technologiach i wymogach 
bezpieczeństwa inna nie wchodzi w grę w górnictwie. Obiecankami 
większych wypłat w bliżej nieokreślonej przyszłości nie zapłacimy 
rachunków i kredytów (tak, górnicy kupują mieszkania, bo wszyscy 
to robią i nie jest to objaw bogactwa, lecz konieczność, bo gdzieś 
mieszkać każdy musi, a zakup to dziś właściwie jedyny sposób na w miarę 
bezpieczne mieszkanie). Koszty życia rosną i w tej sytuacji proponowanie
 płac zadaniowych zamiast stałych jest dla każdego robotnika 
nie do przyjęcia. Zresztą i te zadaniowe są mocno wątpliwe, bo jak jest 
strata, to ich nie ma, a jak jest zysk… to też ich nie ma, bo 
w przyszłości może być strata i trzeba oszczędzać.
Często mówi się, że górnictwo samo się zwinie, bo ludzie przestaną 
przychodzić do zawodu. O ile będzie alternatywa innej, lepszej pracy, 
to nie będę rozpaczał. Będziemy rozpaczać wszyscy, gdy stracimy resztki 
niezależności energetycznej i okaże się, że węgiel jednak w przyszłości 
może być potrzebny, a przez następne 30 lat będzie potrzebny jako paliwo
 stabilizujące system energetyczny. Może się okazać, że ten tani węgiel 
z importu nie będzie tani, bo kiedy naszego zabraknie, to ceny wzrosną. 
Może się okazać, że energetyka węglowa będzie pracować w trybie 
szczytowym lub podszczytowym. Może się okazać wszystko, bo informacje 
strony rządowej przekazywane stronie związkowej na razie mają się nijak 
do obecnej sytuacji. Czy receptą na to jest praca sezonowa dla górników,
 czy utrzymywanie branży niskimi kosztami pracy? Bo już zaczyna się 
straszenie, że jeśli nie ograniczymy naszych żądań płacowych, 
to upadniemy, przy czym, jak sytuacja obecna pokazuje, upaść możemy 
niezależnie od naszych płac.
Marzeniowe planowanie
Termin ten pochodzi z terapii psychologicznej. Oznacza on, 
że człowiek w trudnej sytuacji, uzależniony, neurotyk czy ktokolwiek 
dotknięty jakimś poważnym psychicznym kryzysem, na co dzień posługuje 
się mechanizmami obronnymi w postaci iluzji, zaprzeczeń, racjonalizacji,
 natomiast na przyszłość ma wielkie plany, którym brakuje dwóch 
szczegółów, żeby można je było zrealizować: odniesienia 
do rzeczywistości i pomysłu na pierwszy krok. Jesteśmy właśnie 
w tej sytuacji. Tkwią w niej strona rządowa i strona społeczna. Oznacza 
to niemoc obu stron i brak pomysłu na ten pierwszy krok. Zamiast tego 
mamy zaprzeczenia, że energetyka nie ma wpływu na klimat 
i racjonalizację, że ocieplenie i susze to jakieś cykle klimatyczne 
niezależne od człowieka, racjonalizowanie, że Niemcy są hipokrytami 
i sami palili węglem i dalej kupują rosyjski, czy iluzje, że górnictwo 
będzie można utrzymać w tym stanie na wieki wieków.
Jeśli nie pomoże i to, to zawsze można nie przyjmować niewygodnych 
faktów do wiadomości. Przykładem może tu być rosnąca wypadkowość 
w zakładach górniczych, gdzie jest największy poziom wydajności. Można 
stosować tysiąc zabezpieczeń, a one i tak nie wyeliminują czynnika 
ludzkiego, którym jest zwyczajne przemęczenie. Górnik pracujący 
pod presją wyników we wszystkie soboty i większość niedziel będzie mniej
 więcej tak czujny wobec zagrożenia, jak koń w kieracie. Niby wszyscy 
to wiedzą, a jakoś nie widać w raportach wzmianki, że jedną z przyczyn 
wysokiej wypadkowości jest przepracowanie.
Marzeniowe planowanie to założenie, że jak się coś tam wywalczy w UE 
w kwestii emisji czy trochę wstrzyma import węgla, zrobi nowe składy, 
zrestrukturyzuje – to będzie można założyć takie czy inne wydobycie 
i można spać spokojnie. Niestety nie, bo dochodzą kolejne czynniki, 
np. wiatr. Jak się okazuje, już nie normy emisyjne, nie import węgla, 
ale import gotowej energii wygasza nasze górnictwo. Nie dali rady 
normami, to zaleją nas tanią albo darmową energią. Pamiętam, jak w 2012 
roku mówił o tym, co teraz się dzieje wykładowca na zajęciach 
z gospodarki energetycznej. Mówił mianowicie, że całkowita rezygnacja 
z górnictwa w Polsce na rzecz OZE jest mrzonką i że jeśli to się stanie,
 to nie w najbliższych 30 latach, ale o ile tak się stanie, 
to albo będziemy mieli własne źródła energii alternatywnej, 
albo będziemy stać w kącie i patrzeć jak inni handlują energią, którą 
mają za darmo. Wróć, nie za darmo. Żeby pracował na nich wiatr, woda 
i słońce, wyłożyli mnóstwo pracy, a przede wszystkim pieniędzy.
To dlatego ileś lat temu górniczy związkowcy w Niemczech 
manifestowali nie w obronie kopalń, lecz domagali się pełnego udziału 
w procesie transformacji, co oznaczało korzystanie z wyłożonego na ten 
cel kapitału. U nas nie widać takiej perspektywy, żeby górnicy w zamian 
za kopalnie dostali udział w jakimś kapitale, z którego będą żyć też 
następne pokolenia. U nas każdy kapitał, jaki się pojawia, trafia zwykle
 do tych, którzy już mają kapitał.
Marzeniowe planowanie widać po Polskiej Grupie Górniczej. Po wielu 
restrukturyzacjach powstała grupa, która przejęła kilka dobrych kopalni,
 żeby podciągnąć te słabsze. Winą obarcza się dziś związki zawodowe, 
zarzucając im, że parły do takiego rozwiązania, bo dzisiaj zamiast 
silnej spółki mamy wielki kryzys, gdyż zamiast poprawiać wskaźniki 
techniczno-ekonomiczne – ratowano co się da. A co mieli zrobić 
z kilkunastoma tysiącami górników? Kto miał na nich pomysł? Jednorazowe 
odprawy można sobie darować. Może rzeczywiście zrobiono górnikom 
krzywdę, przyjmując ich do pracy. No ale jak już wcześniej wspominałem, 
trzeba było więcej fedrować, żeby ratować, a żeby fedrować, trzeba 
przyjmować pracowników, i tak wkoło Macieju. Z pewnością górnicy z PGG 
nie usłyszeli słowa, że mają takie same czy lepsze perspektywy, bo ich 
nie ma. Z pewnością usłyszeli: fedrujcie solidnie, my was uratujemy, 
a jak będzie dobrze to dostaniecie pieniądze. No i nie dostali.
Publicystyka i pucublistyka
To, co dostajemy na temat górnictwa w przekazach medialnych, to już 
nie jest dziennikarskie niedbalstwo. Już nikt nie udaje, że coś 
relacjonuje. Dostajemy gotowe tezy bez specjalnego „napracowania”, 
żeby cokolwiek uzasadniać. Jeśli jakiś górnik brał udział w szczuciu 
na nauczycieli w czasie ich strajku, jakie to roszczeniowe nieroby, 
to teraz poczuje to samo, co oni wtedy. Może nawet nie poczuje aż tak, 
bo nie musi na co dzień spotykać się z rodzicami, którzy w internecie 
wylewali pomyje na nauczycieli. Ja już poczułem jako związkowiec, 
po arcyciekawym reportażu TVN na temat patologii związkowych w JSW. 
Nie dlatego arcyciekawym, że coś wyjaśniał, a dlatego, że nienowym 
i odgrzanym po roku. Arcyciekawym, bo wyemitowanym dokładnie wtedy, 
kiedy w górnictwie jest ostry kryzys, a związki protestują, ponieważ 
pracownicy nie chcą za niego płacić. Arcyciekawym, bo jeśli rząd jest 
stroną sporu z górnikami, to TVN, w całej nienawiści do pisowskiego 
rządu, gra z nim do jednej bramki. Właśnie wskazuje rządowi: winni są 
związkowcy, którzy robili machlojki, oraz pracownicy, którzy przehulali 
pieniądze na wypłaty.
W lokalnych portalach to już zupełnie jak kto chce i np. w portalu 
łęczna24 jakiś publicysta robi z siebie pożytecznego idiotę i kleci 
tekst z tezą, że „Bogdanka dostaje po d…pie żeby ratować Śląsk?”. Nie ma
 o czym pisać, bo głębia myśli jest tak porażająca, że autor musiał dać 
w nawiasie dopisek przy tytule, że to „publicystyka”. Wystarczy 
powiedzieć, że pisze on jak lokalny Warzecha: „górnicy, waszym 
przeciwnikiem są górnicy ze Śląska, niech spadają na drzewo i ich zamkną
 to wam będzie lepiej, wasz węgiel będą kupować”. Jeśli nawet 
by tak było, to należy mieć pretensje jedynie do rządu, że dziadowskimi 
zabiegami chce łatać dziury i stwarza sytuację, w której rywalami 
jednych górników mają być inni górnicy, ale broń Boże nie rząd 
i „pracodawcy”.
Nawet jeśli obecny kryzys jakoś szczęśliwie się rozwiąże, to nawet 
na krok nie poprawi sytuacji górników. Pozostajemy przy oparciu 
górnictwa o realnie coraz niższe płace, żeby konkurować z dumpingiem 
energetycznym, oraz mówieniu górnikom, żeby byli odpowiedzialni 
i niezbyt pazerni, a wtedy utrzymamy kopalnie. To muszą zakwestionować 
związkowcy. Podziękować za marzenia, zażądać bezpieczeństwa, planów 
i gwarancji, że pracownicy nie zostaną na lodzie. Zażądać pełnej 
interwencji państwa i długoletnich rządowych programów nawet za cenę, 
że ktoś nam zarzuci powrót do centralnego planowania, My tego 
nie tylko chcemy – my bez tego nie przetrwamy nie trzydziestu lat, 
ale nawet najbliższych kilku.
Jarosław Niemiec