Większość do tego 
nawołujących kieruje się niewątpliwie szczerymi intencjami. W ich 
wyobrażeniu na warszawskich ulicach pojawi się milionowa lawina Polaków,
 która - zmiecie starą i - tak ad hoc, 
bez żadnych wcześniejszych przygotowań - powoła do życia nową, lepszą 
rzeczywistość. Ten sposób myślenia uważam za wielce szkodliwy. Ba, 
jestem wręcz przekonany, że stoją za nim ci, którzy wykuwają naszą 
niewolę i odejmując kolejne ogniwa z krępujących nas łańcuchów coraz 
bardziej ograniczają swobodę naszych ruchów.
Musimy sobie w końcu zdać sprawę z tego, że stan, w którym dziś się 
znajdujemy, jest efektem co najmniej kilkudziesięciu lat systematycznych
 i skutecznych zabiegów ze strony naszych wrogów. Opletli nas gęstą 
pajęczyną kontroli i opresji, odebrali swobodny oddech. Tylko człowiek 
naiwny może ulec mniemaniu, że pokrzyczenie na nich na ulicach odniesie 
skutek, że się wystraszą i sobie pójdą. Nie ma takiej opcji! Oni 
wykonali ciężką pracę (fakt, że moralnie zgniłą) i tylko taki sam, a być
 może i o wiele większy, cywilizacyjno-organizacyjny wysiłek żywiołu 
polskiego, może zdominować jej owoce. Nic nie przyjdzie samo.  Władza 
nie leży na ulicy. Musimy zakasać i wziąć się do roboty. Przespaliśmy 
kilkadziesiąt lat. Z Giewontu konnica nie wyruszy. Sami musimy zrobić 
porządek. Powoli, systematycznie, z głową na karku.