Do Libii mam stosunek dość szczególny. Wiele lat temu, w 
latach 80-tych, moi rodzice, podobnie jak tysiące innych Polaków, 
przysłużyli się temu państwu, budując elektrownię w tamtejszym Homsie. 
Polska pomagała wtedy licznym krajom Bliskiego Wschodu i Afryki 
Północnej, wspierała ich rozwój technologiczny. 
To był nasz ogromny wizerunkowy kapitał, coś co wysiłkiem tysięcy 
polskich inżynierów, projektantów, lekarzy i naukowców tworzyliśmy przez
 dziesięciolecia. Dorobek ten III RP lekką ręką wyrzuciła na śmietnik, 
wikłając się w kolejne inicjowane przez Waszyngton awantury w regionie. 
Po ponad dwóch dekadach odwiedziłem ten kraj tuż przed jego upadkiem.
 Wiosną 2011 roku wraz z misją europejskich dziennikarzy i ekspertów 
trafiłem do Trypolisu. Nie było lekko: lotnisko już nie działało 
(dotarliśmy do libijskiej stolicy samochodem z Tunisu), podobnie jak 
sieci telefonii komórkowej. Wieczorami słyszeliśmy bombardowania 
dokonywane przez samoloty NATO, głównie amerykańskie. Wcześniej 
czytaliśmy przeróżne analizy i raporty zachodnich ośrodków na temat 
sytuacji w kraju rządzonym od 1969 roku przez płk. Muammara al-Kaddafiego,
 przeróżne wymysły o rzekomym łamaniu przez niego praw człowieka, o 
masowych i brutalnie tłumionych protestach. Wiedzieliśmy, że to bzdura. 
Libia była najbardziej rozwiniętym i najzamożniejszym krajem Afryki 
Północnej, a poziom życia jej mieszkańców przewyższał niektóre uboższe 
kraje Europy. Pamiętam z Trypolisu puste budowy nowoczesnych hoteli i 
biurowców. Nie, nie z powodu nalotów. Po prostu, z kraju wyjechali 
robotnicy z Afryki Środkowej, a Libijczycy prostych prac fizycznych od 
dawna już nie wykonywali. 
Kaddafi nie był żadnym demokratą, w zachodnim tego słowa rozumieniu, 
to jasne. Przez kilkadziesiąt lat udawało mu się jednak utrzymywać 
kruchą równowagę w relacjach ze skłóconymi niegdyś plemionami, zapewniać
 funkcjonowanie jednolitego organizmu państwowego, stale podwyższać 
poziom życia przeciętnych mieszkańców swojego kraju, dawać im bezpłatną 
edukację i służbę zdrowia. Do tego wymyślił swój słynny system, oparty 
na plemienno-wiecowej demokracji bezpośredniej i opisany w wydanej 
niegdyś też po polsku „Zielonej książce”. W ostatnich latach 
swego życia zaczął działać na rzecz kontynentalnej integracji 
afrykańskiej. Był afrykańskim niepodległościowcem i ostatnim przywódcą 
antykolonialnym. I antyneokolonialnym. 
W październiku 2011 roku przy rechocie Hillary Clinton oglądającej te
 sceny z lubością, został brutalnie zamordowany przez islamistycznych 
bojówkarzy. Od 2011 roku Libia jest państwem upadłym. Z libijskiego 
wybrzeża do Europy przybywają setki tysięcy imigrantów z całej Afryki, 
wśród nich potencjalni terroryści. Taki jest bilans zniszczenia przez 
Zachód państwowości libijskiej.
Wiosną 2019 roku na terenie kontrolowanym przez Tymczasowy Rząd Zgody
 Narodowej w Trypolisie doszło do porwania dwóch obywateli Rosji: 
socjologa Maksima Szugaleja i jego tłumacza Samera Suejfana.
 W porwaniu udział wzięli przedstawiciele obecnych na tym terenie służb 
amerykańskich. Rosjanie trafili do prywatnego więzienia utworzonego 
przez Abdulraufa Karę, przywódcę salafickiej 
organizacji zbrojnej RADA, podlegającej resortowi spraw wewnętrznych 
wspieranego przez Turcję i Braci Muzułmanów rządu Fajiza as-Sarradża.
 W związku z tym, że mamy do czynienia z państwem upadłym, kontrolowanym
 przez bojówki i organizacje terrorystyczne, żadne negocjacje 
międzyrządowe nie wchodziły w grę. Szugalej i Suejfan do dziś są w 
nielegalnym więzieniu, torturowani i dręczeni przez ludzi, których do 
władzy wyniosła bezmyślna dewastacja Afryki Północnej przez Zachód w 
2011 roku.
Dlaczego o tym wszystkim sobie przypomniałem? Przez seans przedpremierowy nowego rosyjskiego filmu „Szugalej”.
 Wszystko jest w nim utrzymane w klimacie najlepszego kina akcji, tyle 
że występujące postaci istnieją naprawdę. Szugalej spotyka się w nim z 
synem Muammara al-Kaddafiego Saifem al-Kaddafim. Widzimy walczącego z władzami w Trypolisie dowódcę Libijskiej Armii Narodowej gen. Chalifę Haftara. Oglądamy kino, które pokazuje problem nie tylko aktualny, ale i nierozwiązany. 
Mateusz Piskorski
Rubryka: Myśl pod prąd
17.05.2020
Rubryka: Myśl pod prąd
17.05.2020