Polacy zostali wysłani na śmierć, aby odwrócić uwagę
od prawdziwego ataku, który miał zostać przeprowadzony w innym miejscu.
Zginęła jedna piąta oddziału i bitwa zakończyła się porażką. Mimo
to w PRL bitwę pod Lenino przedstawiano jako pierwsze wielkie zwycięstwo
żołnierzy Berlinga. Naprawdę nie było to ani, zwycięstwo, ani nawet
walki nie toczyły się pod Lenino.
Maciej Rosalak: Po wydaniu „Konterfektu renegata”
o Zygmuncie Berlingu szykuje pan książkę „Klęska pod Lenino”, gdzie ten
były oficer WP dowodził 1. Polską Dywizją Piechoty im. Tadeusza
Kościuszki. To opiewane w PRL „zwycięstwo” było zatem klęską?
Daniel Bargiełowski: Oczywiście. Bitwa zakończyła się
ogromną – militarną i polityczną – porażką. Napisano o niej jednak całe
studebakery kłamstw, że użyję nazwy amerykańskich ciężarówek, którymi
posługiwali się wówczas Sowieci.
Dlaczego w ogóle kazano Polakom nacierać w tamtej okolicy 12 października 1943 r.?
Była to jedna z bitew – a wiele ich odbyło się podczas II wojny
światowej na froncie zarówno wschodnim, jak i zachodnim – które miały
znaczenie jedynie pozorujące. W połowie października 1943 r. Winston
Churchill chciał, by wojska alianckie uderzyły w tzw. miękkie podbrzusze
Europy – przez Bałkany na północ. Również po to, by centrum kontynentu
wraz z Polską nie zajął Stalin. Ten jednak zdawał sobie z tego doskonale
sprawę i sam szykował uderzenie na południu frontu wschodniego
– na Kijów, a potem na Rumunię, Węgry, Jugosławię i Czechosłowację.
Celem wcześniejszego, taktycznego natarcia w górnym, północnym dorzeczu
Dniepru było więc tylko odwrócenie uwagi Niemców od głównej operacji
strategicznej. Aby Kijów został zdobyty, trzeba było uniemożliwić
spłynięcie niemieckich posiłków z północy.
Czyli Polacy mieli związać rezerwy Niemców?
Tak jest. Do związania niemieckich rezerw wymyślono właśnie operację nad
Miereją. Było to od początku do końca działanie pozorowane
– na szczeblu frontu zachodniego marszałka Wasyla Sokołowskiego, który
znał oczywiście prawdziwy cel tego działania. Znał go też dowódca 33.
armii gen. Wasyl Gordow – bezpośredni zwierzchnik Berlinga
i kościuszkowców. Jednak ani Berling, ani jego żołnierze tego celu
nie znali i potraktowali postawione przed nimi zadania bardzo poważnie.
Śmiertelnie poważnie...
Jak sformułowano te zadania?
Przełamanie trzech linii obrony niemieckiej, dokonanie w nich wyłomu,
który umożliwiłby frontowi zachodniemu wprowadzenie sił wystarczających
do osiągnięcia Dniepru. W natarciu miały wziąć udział wszystkie trzy
pułki 1. PDP im. Tadeusza Kościuszki, wzmocnione pułkiem czołgów
i wsparte trzema pułkami oraz brygadą artylerii sowieckiej.
Na skrzydłach 1. PDP miały atakować 42. i 290. dywizje strzeleckie Armii
Czerwonej. Przełamanie miało się dokonać na dwukilometrowym odcinku
między wsią Połzuchy – wzgórzem 215,5 – a wsią Trygubowo, a następnie
oddziałom wytyczono dalsze etapy natarcia na zachód. Berling dostał
od Gordowa rozkaz: „Wpieriod!” i sam powtarzał to żołnierzom:
„Naprzód!”, ciągle „Naprzód!”, wszystkie oddziały, nawet pod ogniem
ciężkich karabinów maszynowych, miały posuwać się wyłącznie: „Naprzód!”.
Mówił im, że celem jest przeprawa przez Dniepr, choć żadne środki
przeprawowe nie zostały przygotowane. Jak wiemy, ani ten odległy cel
nie został osiągnięty, ani – mimo zaciętych, dwudniowych walk, podczas
których obie wsie i wzgórze przechodziły z rąk do rąk – nie zmuszono
Niemców nawet do definitywnego wycofania się i oddania pozycji obronnych
na zachód od Mierei.
Skąd nazwa bitwy „pod Lenino”, skoro walki toczyły się o wsie Połzuchy i Trygubowo?
Nazwę przylepiono wyłącznie ze względów propagandowych. Brzmi niemal tak
pięknie jak Stalingrad. Ta miejscowość znajdowała się już wtedy jednak
po sowieckiej stronie frontu, nie toczyły się o nią żadne boje. Tyle
tylko, że był tu mostek nad Miereją, którym przejechało na drugą stronę
kilka czołgów, bo te, które usiłowały wcześniej przejechać przez
rzeczkę, utknęły na jej bagnistych brzegach.
Czy skrzydłowe dywizje sowieckie wiedziały o pozorowanym
charakterze ataku i dlatego atakowały tak opieszale, że pozostawiły
Polaków daleko w przodzie, narażając ich na uderzenia z boku?
Myślę, że ich dowódcy wiedzieli. Nie musieli jednak mówić o tym
żołnierzom. Zresztą żaden dowódca nie powie: „atakuj na pół gwizdka,
bo wcale nie musimy zdobyć tej pozycji!”. Wystarczy, że nie zapewni
piechocie odpowiedniego wsparcia ogniowego... Zresztą każda z tych
dywizji była trzykrotnie mniej liczna od dywizji polskiej.
Dywizja kościuszkowska została zorganizowana wedle wzoru sowieckiej dywizji gwardyjskiej. Jaki to był wzór?
Trzeba przyznać, że najlepszy w Armii Czerwonej. Zwyczajne dywizje strzeleckie – nie mówiąc już o oddziałach obrony terytorialnej, gdzie jeden karabin przypadał na czterech żołnierzy – miały bowiem dwa razy mniej „techniki” od dywizji gwardyjskiej. Chodzi o liczbę przydzielonych armat, moździerzy, ciężkich karabinów maszynowych, ciężarówek oraz zaprowiantowania i furażu.
Czy Sowieci celowo powstrzymywali własne natarcie oraz skrócili o trzy kwadranse nawałę artyleryjską, aby Polaków zginęło jak najwięcej?
Nie sądzę. Salwy katiusz, haubic i armat polowych były silne. Tyle
że Niemcy, uprzedzeni o ataku przez pojmanych przed bitwą zwiadowców,
wytrzymali ostrzał – zgodnie z regulaminem walki – w drugiej linii
obrony, w schronach pierwszej linii pozostawiając zaś tylko czujki.
Nawet znacznie dłuższe ostrzeliwanie pustych transzei i tak nic by nie
dało. Trzeba dodać, że pierwsza pozycja obronna składała się z trzech
linii okopów, kilka kilometrów za nią ciągnęła się druga pozycja,
a jeszcze dalej – trzecia. Siły jednej dywizji były więc zbyt małe,
by myśleć o przełamaniu frontu. Polacy zdołali przejściowo zająć tylko
pierwszą linię okopów z pierwszej pozycji obrony.
A może dowódcy sowieccy po prostu nie chcieli w takiej sytuacji marnować amunicji?
Sowieci nie oszczędzali amunicji, tak jak nie oszczędzali ludzi. „Ludiej
u nas mnogo!” – mawiali. 12 października 1943 r. chodziło o efekt
propagandowy tego, że polska dywizja zaistniała na froncie wschodnim,
„walcząc u boku Armii Czerwonej”. A czy zdobędzie ten pagórek 215,5, czy
nie, było im w tym przypadku obojętne. Mogła zdobywać cokolwiek innego.
I tak propaganda, znajdująca się w sowieckich rękach, uczyniłaby z tego
wiadomość o doniosłym znaczeniu. Zresztą – co widziałem na własne oczy
– w brytyjskiej prasie pojawiła się wtedy informacja o przeprawie
Polaków przez Dniepr (Poles cross the Dniper)! Tak szeroko rozlała się
im rzeczułka Miereja.
Na czym polegał największy błąd Berlinga?
Berling powinien zdawać sobie sprawę z tego, jaką rolę przypisano mu
do odegrania. Nie powinien na darmo marnować ludzi. Moim zdaniem
zadziałało u niego – jakże częste u generałów, z Władysławem Andersem
pod Monte Cassino włącznie – dążenie do „sławy wojennej”. Anders jednak
przynajmniej kazał nacierać na wielką, słynną górę, na której alianci
połamali sobie zęby w trzech poprzednich operacjach. Berling nacierał
na pagórek wznoszący się 30 metrów nad poziomem wąziutkiej rzeczki, tak
jednak zabagnionej, że wsparcie czołgów okazało się niemożliwe. Bez
czołgów – jak się rzekło – niemożliwe było zaś wykonanie zadania przez
piechotę.
Wspomniał pan o jeńcach, którzy uprzedzili Niemców o natarciu.
Mówi się, że wśród tych dwudziestu kilku jeńców byli też tacy, którzy
dobrowolnie przeszli na stronę przeciwników, bo woleli niewolę u nich
niż służbę u Sowietów...
Dokładnie tak było! Niektórych ujęli Niemcy podczas zwiadu przed bitwą
– podobnie zresztą kościuszkowcy złapali zwiadowców niemieckich. Tak
bywa. Inni przeszli sami na stronę żołnierzy Wehrmachtu i z nimi
współpracowali. Dowodem na to było nadawanie przez niemieckie megafony
hymnu polskiego i wezwania do przejścia na ich stronę. I tak oto polscy
żołnierze, którzy w największej tajemnicy szykowali się do szturmu,
kiedy ksiądz kapelan Wilhelm Kubsz jednał ich z Bogiem, usłyszeli
z wrogiej strony, że jest gotowa na ich przyjęcie. Podobnie było zresztą
przed bitwą o Monte Cassino, gdy ze strony niemieckiej nadawała
radiostacja „Wanda”, w której zatrudniono właśnie... kilku byłych
kościuszkowców.
Uderza też wielka liczba wziętych do niewoli i zaginionych berlingowców podczas bitwy...
Z jednej strony jest to skutek wysunięcia się polskich oddziałów
do przodu w stosunku do czerwonoarmiejców, którzy szybko zalegli
na skrzydłach, oraz obrony przez nas do ostatka zdobytych pozycji przed
kontratakami. Jednakże tak duża liczba „zaginionych” świadczy właśnie
o zjawisku wybierania przez pewną część żołnierzy niewoli niemieckiej
zamiast służenia Sowietom.
Czyli stosunek do służby w 1. Dywizji był podzielony. Znakomita
większość żołnierzy wykazała bowiem w bitwie męstwo i pogardę
dla śmierci. Tak jak w 1. batalionie mjr. Bronisława Lachowicza, który
poprowadził rozpoznanie bojem. Ponad połowa jego żołnierzy poległa
lub odniosła rany...
Bohaterstwo żołnierzy jest poza wszelką dyskusją. Napisałem to już
– w innej książce – i zawsze powtórzę: krew Polaków przelana pod Monte
Cassino jest tak samo święta jak krew przelana pod Lenino. Tutaj
nie ma dwóch zdań!
Chociaż niechęć żołnierzy polskich do Sowietów, po tych wszystkich represjach, wywózkach, łagrach, była zrozumiała.
Oczywiście. Trzeba wziąć pod uwagę, że 90 proc. żołnierzy Berlinga
stanowili ludzie z Kresów Wschodnich. Byli to na ogół chłopi wychowani
przez Kościół, bardzo prości, w przytłaczającej większości analfabeci.
W swoich wsiach nie słuchali nawet radia, bo go nie mieli. Sowieci
osadzali ich albo w łagrach, albo na zesłaniu, albo w tzw. posiołkach
– czyli osadach osiedleńczych, gdzie pracowali pod nadzorem. Ci, którzy
przeżyli, zaznali potwornych upokorzeń, chorób, poniewierki i głodu.
W licznych relacjach czytamy, że gdy ci ludzie trafili do Sielc nad Oką,
gdzie organizowano 1. Dywizję, i ujrzeli sztandar biało-czerwony
oraz napis „Polska”, padali na kolana i płakali. Płakali, bo wierzyli,
że tu jest rzeczywiście Polska. Dawali się nabierać na narodowe symbole,
nawet na tego orła bez korony i tarczy Amazonek, ową „kuricę”
– potworka wymyślonego przez Janinę Broniewską (byłą żonę poety,
działaczkę komunistycznego Związku Patriotów Polskich). Natomiast
genialnym pomysłem ZPP było sprowadzenie do dywizji autentycznego
księdza, wspomnianego Wilhelma Kubsza, zresztą przyzwoitego człowieka,
„chłopa dobrego z kościami” – jak to mówią. Nie zdawał sobie on jednak
sprawy z roli, jaką odgrywał. A na katolickiego księdza, mszę, spowiedź
i komunię świętą nabierali się wszyscy.
Zdaje się, że działacze na usługach Stalina – tacy jak Wanda
Wasilewska czy Włodzimierz Sokorski, którzy przemawiali do żołnierzy
– wyrażali się w sposób niezwykle, jak na komunistów, stonowany?
Ależ oczywiście! Przeglądałem i dokładnie czytałem numer po numerze
wydawane tam gazetki. Słowo „Stalin” padało sporadycznie, tylko z okazji
publikowania rozkazów. Zdjęcia Stalina pan nie uświadczy aż do połowy
października!
Czyli do bitwy pod Lenino?
Właśnie. Natomiast bez przerwy padało słowo „demokracja”. Demokracja,
demokracja i jeszcze raz demokracja! Nawet nie „demokracja
socjalistyczna”. Stawiam panu butelkę whisky, jeżeli w którymkolwiek
z tych numerów znajdzie pan słowo „socjalizm” czy choćby najdrobniejszą
wzmiankę o PGR. Jeśli więc całymi miesiącami ci chłopi byli poddawani
takiej indoktrynacji przez oficerów politycznych i prasę, a także przez
teatrzyk, to nie ma się co dziwić, że ich identyfikacja z wojskiem była
coraz większa. Ukarano tylko pewnego żołnierza – niezbyt dotkliwie
zresztą – który słuchał radia... alianckiego, sojuszniczego przecież.
Bardzo oględnie mówiono o Kresach, unikano kwestii konkretnego przebiegu
naszych granic wschodnich. Za to wiele można było się dowiedzieć
o „powrocie do ojczyzny dawnych ziem piastowskich”, odejściu od „mitu
jagiellońskiego” czy o „sprawiedliwości społecznej”. Zbrodnia katyńska
była oczywiście przypisywana Niemcom. Pułkownik Leon Nałęcz-Bukojemski
– wyjątkowa szmata, jeden z tych oficerów, którzy obok Berlinga podczas
przesłuchań w NKWD zadeklarowali gotowość współpracy z Sowietami
– napisał na życzenie swej kochanki Janiny Broniewskiej do cna kłamliwy,
podły artykuł na ten temat. W duchu Ilii Erenburga wzywał do krwawej
pomsty na wszystkich Niemcach, z kobietami i dziećmi włącznie.
A przecież musiał wiedzieć, kto naprawdę zamordował jego kolegów w Lesie
Katyńskim... Włodzimierz Sokorski już w wolnej Polsce przyznał,
na konferencji w Wojskowym Instytucie Historycznym, że wiedział, kto
naprawdę dokonał owej zbrodni.
Wspomniał pan wcześniej, że bitwa pod Lenino zakończyła się
klęską nie tylko militarną, ale także polityczną. W świetle tego, o czym
mówiliśmy przed chwilą, dla Sowietów i polskich komunistów było
to polityczne zwycięstwo...
Oczywiście. Właśnie o tym mówię: wykorzystano w pełni efekt propagandowy
„braterstwa broni”, „walki ze wspólnym wrogiem” i tym podobnych
dyrdymałów. Natomiast z punktu widzenia polskiej racji stanu była
to kompletna klęska. To samo można powiedzieć o aspekcie militarnym.
Z racjonalnego punktu widzenia niewykonanie konkretnego zadania okupione
ogromnymi stratami oznacza klęskę. Z punktu widzenia sowieckiego
ta krwawa łaźnia spełniła swe zadanie, pozorując natarcie strategiczne
z dużym rozmachem. Im więcej bijących się z zacięciem żołnierzy polskich
przy tym zginęło, tym lepiej.
Przypomnijmy zestawienie strat tego „zwycięstwa” z ofiarami
poniesionymi pod Monte Cassino, tak często podkreślanymi w PRL jako zbyt
duże i niepotrzebne. Pod Połzuchami i Trygubowem zginęło podczas dwóch
dni walk ponad 500 żołnierzy polskich, niemal 1,8 tys. zostało rannych,
a z górą 750 dostało się do niewoli lub uznano ich za zaginionych. Pod
Monte Cassino, gdzie boje trwały cały tydzień, dane te wynoszą: około
900 zabitych, 2,9 tys. rannych, niespełna 100 zaginionych. Jak pan
skomentuje te liczby?
Cóż, w stosunku do liczebności 1. Dywizji (około 12 tys.) oraz II
Korpusu (około 50 tys.) Berling stracił piątą część żołnierzy, a Anders
tylko jedną dwunastą. Kiedy po bitwie pod Lenino Wanda Wasilewska
zadzwoniła do Wiaczesława Mołotowa i zapytała, jakie są straty, ten jej
odpowiedział: „Normalne. 20 proc”.. Dla Sowietów „20 proc”. strat było
„normalne”. Ona tego nie podważała. Jednak ponieważ skalkulowała, że dla
jedynej polskiej dywizji taki ubytek stawiał pod znakiem zapytania
dalszy los całego przedsięwzięcia, zadzwoniła do Stalina. I to Stalin
wskutek jej interwencji zakończył bitwę pod Lenino. „Stop. Wystarczy”.
Czyli Wasilewska uczyniła słusznie?
Tak jest. Niezależnie od motywów, jakie nią kierowały, przerwała dalsze
wykrwawianie dywizji. To wszystko nie jest więc takie jednoznaczne, jak
by się wydawało. Sporo jest momentów, na które nie zwraca się uwagi.
Czytałem wspomnienia jednego z dowódców, zaproszonego, aby oglądał
natarcie polskie z punktu obserwacyjnego gen. Gordowa. Siedział tam
wygodnie i bezpiecznie cały sztab wraz z wieloma „gośćmi” i przez
peryskopowe lornety artyleryjskie patrzył na maszerujących w śmiertelny
ogień, bez krycia się, kościuszkowców. Traktowali to jak teatr za darmo.
Ciekawe wspomnienie. Nigdzie z kolei nie wspomina się o oddziałach
zaporowych NKWD, które rozwijano w tym czasie zawsze za plecami
nacierających czerwonoarmistów, aby strzelały do wycofujących się wojsk.
Niemożliwe, aby ich nie było z tyłu dywizji kościuszkowskiej. Jednak
na ich ślad pod Lenino nie mogę natrafić.
Jesienią 1940 r. Wsiewołod Mierkułow, zastępca Berii, sondował
przesłuchiwanych na Łubiance, wyselekcjonowanych oficerów polskich
w sprawie utworzenia wojska niemającego – jak pan pisze w „Konterfekcie
renegata” – „umocowania w suwerennym rządzie polskim”. Otrzymuje ich
zgodę. Czy tu bierze się początek utworzenia tzw. dywizji
kościuszkowskiej i postawienia na jej czele Zygmunta Berlinga?
W październiku 1940 r., już po rozstrzelaniu tysięcy oficerów polskich,
Sowieci dążyli do utworzenia w oparciu o tę kadrę renegatów „dywizji
polskiej” na wzór innych „nacjonalnych” dywizji, które istniały w Armii
Czerwonej. Takich jak litewska, łotewska, kazachstańska i inne. Wojna
z Hitlerem, układy z rządem brytyjskim, a potem polskim spowodowały
utworzenie na terenie ZSRS armii Andersa, rzeczywiście podległej rządowi
RP. Kiedy ta armia odeszła do Iranu, a potem Stalin wykorzystał reakcję
rządu polskiego na wieść o odkryciu zbrodni katyńskiej do zerwania
stosunków dyplomatycznych i otwartego postawienia na polskie marionetki
komunistyczne, wróciła też koncepcja podległej mu „dywizji polskiej”. No
i wezwał posłusznego mu Berlinga, a ten zdezerterował z Wojska
Polskiego i objął dowództwo tej dywizji. Tak się złożyło, że dokładnie
trzy lata po rozmowie z Mierkułowem poprowadził ją do rzeźni
pod Trygubowem i Połzuchami, która nazwana została „zwycięstwem
pod Lenino”.
Daniel Bargiełowski (rocznik 1932) – aktor, reżyser i powieściopisarz, od lat bada historię czasów II wojny światowej, penetrując archiwa krajowe oraz emigracyjne. Owocem tych badań jest m.in. „Konterfekt renegata”, będący IV (poprawionym i uzupełnionym) wydaniem biografii Zygmunta Berlinga.
Za: https://dorzeczy.pl/39171/Rzeznia-pod-Lenino.html?fbclid=IwAR0_gv842lOAC3geL6lTBNPsm0QQ5t4Cd6pbRVeaMDQgDLwlwvl-Y0GhMVQ