Kiedy (z niejakim opóźnieniem) wchodziłem w okres zainteresowania
polityką, normalne było, że młodzi ludzie prześcigali się w
radykalizmie. Na ustach wszystkich były nazwiska de Maistre’a. Evoli,
Miszimy, Petaina, Mussoliniego, Mosdorfa, Nietzschego etc. Ktoś był
monarchistą, ktoś narodowym radykałem, ktoś korporacjonistą, ktoś
statokratą, ktoś faszystą, ktoś konserwatywnym rewolucjonistą, za
siedmioma górami żyli też podobno jacyś nacbole i eurazjaci.
Pamiętam dobrze, gdy pewnego dnia odwiedziła mnie grupa kolegów z
innego miasta. Wszyscy młodzi, wszyscy politycznie „nabuzowani”. Jeden
domagał się ode mnie literatury na temat narodowego radykalizmu. Drugi
wypytywał mnie o włoski faszyzm, bo właśnie zakładał na jego temat
stronę w internecie. Ktoś tam opowiadał o swoim pobycie „na dołku” i
ulicznych walkach z lewakami. Ktoś wywodził o wyższości kalwinizmu
znoszącego podział na kościół i państwo i stwarzającego grunt pod
totalizm. Na pewnym forum internetowym Krzysztof Bosak musiał się ciągle
tłumaczyć ze swojego demoliberalizmu. Wiedziałem wtedy, że jestem u
siebie.
Dziś przeglądam internet i widzę, że większość dyskusji
sprowadza się do tego, że jeden jest za Wiplerem, drugi za Piterą, jeden
inspiruje się jakimś Mertą, drugi Matyją, jeden pyta „dlaczego Polacy
potrzebują neosarmackiego republikanizmu”, a drugi odpowiada mu że to
niezgodne z Tomaszem z Akwinu i Plinio Correa de Oliveirą, wszyscy
zgodnie ubolewają że największym złem są „romantyzm” i „faszyzm”, bronią
kobiet przed poniżającym je macierzyństwem i uciskiem patriarchatu,
przestrzegają przed „błędami mistycyzmu i platonizmu” w imię filozofii
życia ru-ru-rurkowca. Demaskują „złudzenia” monarchii rodem z „lasów
Germanii” w imię „równości szans” i „nowoczesnego racjonalizmu”. A
niektórzy w ogóle piszą, że „są po prostu katolikami i pierdolą wszelkie
radykalizmy” (autentyczny cytat z dyskusji). Największymi wrogami stali
się Degrelle i ochotnicy Waffen SS.
Drugą stroną tej lichej
prawicowej monety jest „śmieszkizm”, który w swej psychologicznej
warstwie jest formą samousprawiedliwienia swojego cynizmu i zasłoną dla
duchowej pustki. Jeszcze kilka lat temu przeciętnemu młodemu adeptowi
prawicy imponowały wszystkie „les ames, qui brulent”. Dla dzisiejszego,
każdy kto wyraża (nie daj Boże jeszcze publicznie i na poważnie!) jakieś
bardziej wyraziste poglądy jest „szurem”. Legitymista (czyli po prostu
zwolennik tradycyjnej monarchii) to „szur”. Traktujący na poważnie
powinności małżeńskie i rodzicielskie to „dzieciorób, co to osiem
bachorów w jednopokojowym mieszkaniu” i „szur”. Starający się
przestrzegać reguł czystości i skromności w życiu, stroju i obejściu to
„szur”, który nie wie że liczy się tylko „SMV”. Ot, postmodernizm
właśnie.
Pomijając wymiar czysto polityczny, to warto by się
temu fenomenowi przyjrzeć z perspektywy antropologii kulturowej i
psychologii jungowskiej. Otóż, w europejskiej kulturze mamy coś takiego
jak symbolizujące dojrzewanie następstwo barw czerwonej, białej i
czarnej. Widać to w niemieckiej baśni o Kopciuszku, w rosyjskiej baśni o
Żarptaku, w traktatach alchemicznych etc. W różnych wersjach następstwo
to wygląda trochę inaczej, ale w opowieściach dotyczących archetypu
płci barwa czerwona poprzedza na ogół barwę czarną. Parsifal na przykład
zabija na początku Czerwonego Rycerza i przywdziewa jego zbroję.
O co w tym wszystkim chodzi? Chodzi o to, że czerwień symbolizuje
pasjonarność. Czerwień to kolor Marsa. Młody człowiek jest „czerwony”,
bowiem dąży do skrajności, szuka zaczepki, kłopotów, jest agresywny,
zapalczywy, aspołeczny, niesprawiedliwy. Później dopiero dojrzewa,
„internalizując swój cień” i przechodząc od „czerwieni”, czy też od
następującej po niej „bieli”, ku „czerni” cechującej się świadomością
tego, że świat cechuje pewna dynamiczna równowaga między „dobrem”a
„złem” i że to ostatnie jest elementem porządku natury. Żeby jednak
przejść ku „bieli” (walka ze złem), lub „czerni” (internalizacja
cienia), trzeba najpierw przejść przez etap „czerwieni” - etap „walk
ulicznych” i „fanatycznego nieubłagalizmu”.
W naszej
współczesnej kulturze etap „czerwony” się wytłumia, w efekcie czego
wyrastają nam albo wiecznie białorycerzujący świętoszkowaci
„klusko-tomiści”, dla których szczytem radykalizmu jest pójście w
garniturze na Mszę trydencką a cala reszta to „dziecinny romantyzm”,
albo egotyczni „czarni” cynicy, „trollo-śmieszkizmem” starający się
panicznie odsunąć od siebie podejrzenie, że na poważnie mogliby wierzyć w
jakieś „obciachowe” i „szurowskie” idee. Zarówno ucieczka w
moralniactwo („biel”), jak i ucieczka w cynizm („czerń) jest
uwarunkowana wyparciem fazy „czerwonej” (radykalizm), bo wtedy człowiek
uczy się wchodzić w konfrontację z otoczeniem i oswaja się z elementem
chaosu („złem”).
Na koniec dodać wypada, że ci, którzy nie
przejdą przez fazę „czerwoną”, a wejdą od razu w fazę „białą”,
zaskorupią się w niej na ogół na zawsze. To właśnie „zakute łby”
wiecznych „moralnych krzyżowców” - od 2/3 amerykańskiej prawicy
począwszy, na różnych Markach Jurkach i „spóźnionych antykomunistach” na
naszym rodzimym podwórku skończywszy. Taki moralniacki delikatniś jest
oczywiście pozbawiony wszelkiego potencjału społecznie i politycznie
twórczego. Z drugiej strony, wejście od razu w „czarną” fazę „śmierci,
zniszczenia i wiedzy” (fazę „Staruchy”) daje zdegenerowanych cyników
pokroju Korwina, lub koniunkturalnych konformistów w typie… (tu już
każdy niech sam sobie dopowie o kogo może chodzić).
Za: facebook.com