Od Redakcji: Wywiad z Pawłem Kalinieckim zamieszczamy na naszym portalu dzięki uprzejmości legitymizm.org. Serdecznie dziękujemy i zachęcamy do jego odwiedzenia!
Czym właściwie jest 
dystrybucjonizm? Nie pytam w tym momencie o jego przesłanie, ale raczej o
 to, z czym należy go porównywać. Otóż: czy jest to szkoła myśli 
ekonomicznej (w sensie „akademickim”, tak jak keynesizm lub szkoła 
austriacka, chicagowska i neoklasyczna), czy może raczej doktryna 
społeczno-polityczna (w takim sensie jak libertarianizm, faszyzm, 
komunizm itd.)?
Obserwujemy odradzanie się 
dystrybucjonizmu współcześnie, ponieważ jest on doktryną organicystyczną
 (mechanizm się nie odradza) i personalistyczną, stanowi ideał pełnego 
uznania realizmu z jego hierarchią dóbr i cnót. Haldane określa go 
mianem filozofii społecznej i odmiany komunitaryzmu; ujmując zaś rzecz 
najprościej, dystrybucjonizm to ekonomia rodzin uwłaszczonych w środki 
produkcji. To biegun przeciwległy pracy najemnej.
Poszczególne „szkoły ekonomiczne”, 
charakterystycznie dla ujęcia nowożytnego wydają się uniezależniać lub 
nawet absolutyzować ekonomię, wyjmując ją poza nawias konkretnej etyki 
społecznej czy też, w szerszym ujęciu, moralności. Pomijając hierarchię 
dóbr i cnót, kładą akcent właśnie na opis domniemywanych lub 
rzeczywistych zależności, dodajmy, że często jest to opis bardzo 
użyteczny, jednak już np. cecha konstytutywna kapitalizmu, o której 
pisał prof. Feliks Młynarski, czyli umowa najmu, nie stanowi w ich polu 
uwagi problematu per se, a zaledwie kolejną daną. Dopuszczają 
też możliwość dyskusji na temat etyki biznesu, o ile tylko będzie to 
etyka konsekwencjalistyczna. Dystrybucjonizm wraca w tym kontekście do 
stanowiska chrześcijańskiego, zgodnie z którym ekonomia podlega etyce 
społecznej i prawu naturalnemu.
Współczesnego zestrojenia obu aspektów, które poruszył Pan swym pytaniem, podjął się John Médaille w książce pt. Toward a truly free market.
 Rozpoczynamy prace nad przekładem tej pozycji na język polski, 
natomiast do mającego ukazać się na dniach włoskiego wydania książki 
słów przedmowy i wprowadzenia użyczyli prof. Stefano Zamagni oraz Bruno 
Amoroso.
Jednym z głównych haseł 
dystrybucjonistów jest „upowszechnienie własności”. Jak należy to 
rozumieć, a więc w jaki sposób to upowszechnienie miałoby zostać 
przeprowadzone? Mówiąc brutalnie: czy dystrybucjoniści poparliby 
odgórnie zarządzoną parcelację gruntów, likwidację wielkich korporacji i
 inne tego rodzaju działania?
Sam sposób nie jest najważniejszy. 
Wskroś państw współczesnych, do działań odgórnych przeważnie brak jest 
jakiejkolwiek woli politycznej, gdyż w relacjach wielkiego biznesu z 
rządem symbioza jest raczej regułą. Oczywiście zdarzają się wyjątki, np.
 Tajwan i wprowadzona w 1953 roku na mocy ustawy Land-to-the-Tiller Act,
 uwłaszczeniowa reforma rolna, która zobowiązywała garstkę posiadających
 niemal cały areał landlordów do sprzedaży ziemi uprawiającym ją 
rolnikom. W efekcie, do 1973 roku 80% populacji wiejskiej stanowili 
kultywujący rolę drobni właściciele. Co ciekawe, etos właścicielski się 
przyjął i okazał rzeczywistą alternatywą dla pracy najemnej, znacznie 
odkształcając rynkowy układ sił, np. dotychczas pracujące w fabrykach 
kobiety, które podczas załamania gospodarki w latach 1974-75 wróciły do 
gospodarstw domowych, po zmianie koniunktury zdecydowały się tam 
pozostać, odmawiając powrotu do pracy w fabryce po obowiązujących 
wówczas rynkowych stawkach.
Nieliczni politycy, jak np. Viktor Orbán
 mają dziś odwagę postawić interes narodu ponad własną karierę, 
sprzeciwiając się bankom i międzynarodowym grupom interesu. W Polsce 
trwa zaś w najlepsze neokolonialny drenaż narodu, którego desygnaty 
doskonale objaśnia prof. Witold Kieżun, a na falach Radia Wnet w 
szerszym, kulturowym kontekście omawiają panowie Lech Jęczmyk i Roman 
Zawadzki. Wracając jednak do pytania, Chesterton najchętniej opowiadał 
się za modelem, który nazwał cechowym, a który my nazwalibyśmy 
spółdzielczym, tj. zarządzania przedsiębiorstwem przez grupę 
właścicieli-pracowników, rozdzielających między siebie rezultaty pracy; 
współcześnie na takich zasadach funkcjonuje m.in. zapoczątkowana 
wysiłkami katolickiego księdza baskijska spółdzielnia Mondragón. Jest to
 oddolny model spółdzielczy, który pozbawiony rządowych osłon przeszedł 
rynkowy sprawdzian, a z czasem został również doceniony przez państwo. 
Ludzie bowiem nie przypuszczą ataku na kazirodczy związek rządu i 
karteli, dopóki nie zaczną tego zła szczerze nienawidzić. 
Samostanowienie i odpowiedzialność ciężko jest wprowadzić dekretem, 
wydaje się zatem, że do rynkowej insurekcji z konieczności wiedzie droga
 rezurekcji serc.
Nawiązując do Kevina Carsona: 
czy dystrybucjoniści zgadzają się z poglądem jego i jemu podobnych, iż 
prawdziwie wolny rynek jest nie do pogodzenia z takimi zjawiskami jak 
zysk, cła, odsetki i praca najemna?
Punktem wyjścia w analizie użyteczności 
konkretnych narzędzi polityki gospodarczej nie powinno być uzgadnianie 
ich z tym, co Carson rozumie przez pojęcie „prawdziwie wolnego rynku” 
czy jakimkolwiek innym wskaźnikiem ekonomicznym, ale z klasycznie 
rozumianym dobrem wspólnym. Świętej pamięci o. Mieczysław Krąpiec pisał,
 iż owo „odwrócenie relacji — celu do środków [społecznych i 
gospodarczych] — jest głównym złem społeczno-ustrojowym naszych czasów”. 
Na przykład odcięty od metafizyki człowieka i metafizyki czynów zysk 
pozostaje dziś przeważnie jedyną racją społecznych przemian. Jako 
zjawisko moralnie obciążone sam realizowany zysk pożyteczny jest w 
stopniu, w którym pomaga spełniać rzeczywiste dobro człowieka, a 
naznaczony ujemnie, kiedy w to dobro godzi. Ta dystynkcja widoczna jest 
wyraźniej w zestawieniu waloryzującego rozumną zapobiegliwość i 
przedsiębiorczość modelu rodzimego małego biznesu i modeli 
spółdzielczych, z modelem kapitalistycznych korporacji międzynarodowych,
 modelem państwowego marnotrawstwa czy też modelem spekulacyjnym, 
opartym na „słupach kapitału” krążących po światowych giełdach.
Belloc, który nota bene przestrzegał przed nieznajomością Harmonii ekonomicznych
 Bastiata, pisał o tym, że swoboda handlu zwiększa sumę bogactw obszaru,
 którego dotyczy, jednak nie każdej poszczególnej jego części (zob. Economics for Helen).
 W niektórych przypadkach cła znajdują uzasadnienie; ich sens zależy od 
tego, czy niezagospodarowana energia danej wspólnoty może zostać 
skierowana ku nowym obszarom działań, np. swobodna migracja produktów 
rolnych (zasobu strategicznego dla przetrwania każdego narodu) nie idzie
 w parze z równomierną swobodą przemieszczania się samych rolników.
Z kolei mówiąc o procentach, dotykamy 
zagadnienia lichwy, a temat ten jest niezwykle obszerny, np. Belloc nie 
namawiał do udzielania pożyczek bez procentu, lichwą określał za to 
kredyt konsumpcyjny, jak również procent uniemożliwiający spłatę 
pożyczki udzielonej na cel produktywny, gdy pożyczkobiorca popada w 
spiralę zadłużenia. Co ciekawe, dawniej Kasy Stefczyka w poczet swych 
głównych zasad włączały m.in. bezinteresowną pracę zarządu, czy też 
celowość gospodarczą pożyczki, co obrazuje tylko, jak bardzo dzisiejsze 
Kasy oddaliły się w tych kwestiach od ideałów swego założyciela. Z kolei
 John Médaille przypomina, że kłopot z analizą kredytu wyłącznie od 
strony ceny bierze początek w prostym fakcie braku występowania ceny 
czyszczącej rynek; pieniądz nie jest zwykłym towarem tak samo, jak nie 
są nimi praca i ziemia. Jego funkcją prymarną jest umożliwienie wymiany 
rynkowej, nie zaś handel nim samym. Pieniądze są bowiem czymś uprzednim 
wobec rynku, a nie jego wynikiem. Jeżeli zatem rośnie cena kredytu, to 
spada na niego popyt, ale w następstwie maleje również jego podaż. 
Krzywe podaży i popytu się nie przetną i nie odnajdziemy punktu 
równowagi, ponieważ kredyt nie jest „sprzedawany”, lecz raczej alokowany
 drogą biurokratycznego procesu (co ma związek z państwowo-prywatnym 
monopolem). Dlatego też niedobór kredytu nie oznacza niedoboru 
pieniędzy, ale niedobór zastosowania pieniądza przy aktualnych stopach. 
Innymi słowy, pieniądze (sprzęgnięte z ludzką pracą) umożliwiają 
powstawanie nowych produktów, dlatego też ci, którzy je kontrolują, 
kształtują ogromną część życia gospodarczego. Nie wydaje się zatem 
zasadne rozróżnianie lichwy jedynie od strony „ceny”, rozsądniej jest 
patrzeć przede wszystkim na funkcję podstawową pieniądza (jego cel) i w 
przypadku zarówno nieuczciwej ceny kredytu, ale nade wszystko w 
przypadku konsumpcyjnego przeznaczenia oprocentowanej pożyczki, 
nazywanie tego procederu lichwą będzie uprawnione. Pojawia się tu 
dodatkowo problem dotyczący dwóch grup osób o wysokiej preferencji 
czasowej i tylko w przypadku jednej z nich obowiązuje popularna w 
wolnorynkowych kręgach reguła — chcącemu nie dzieje się krzywda. Czym 
innym bowiem kieruje się człowiek, który zaciąga kredyt konsumpcyjny na 
zakup plazmy i inne cuda na kiju, a czym innym osoba, która 
„chwilówkami” zaspakaja spełnianie najbardziej podstawowych potrzeb.
Praca najemna to, jak już wspomniałem, 
antypody dystrybucjonizmu, choć doktryna ta nie zamierza z nikogo czynić
 przedsiębiorcy na siłę. Problem rozdziału pracy od jej owoców 
skutecznie rozwiązują spółdzielnie, czy też przybierająca wielorakie 
formy praca na własny rachunek. Odsyłam w tym kontekście do lektury 
pięknego eseju Chestertona, zatytułowanego Świat najmitów, który zamieściliśmy na naszym portalu.
Można spotkać się z poglądem, iż
 postulat dekoncentracji własności to w dzisiejszych czasach 
anachronizm, który skończyłby się np. masowymi klęskami głodu. Jak 
odpowiedzielibyście Państwo na ten zarzut? Swoją drogą, czy rzeczywiście
 ideałem dystrybucjonistów jest społeczeństwo, w którym każdy ma swój 
warsztat, swój ogródek itd.? A może wystarczy własność mniej namacalna, 
jak np. udziały czy akcje fabryki, w której się pracuje?
Ciekawi mnie uzasadnienie tego 
argumentu, jak wychodząc od założenia większości osób dysponujących 
środkami produkcji umożliwiającymi przetrwanie (np. pewnym areałem ziem 
uprawnych), ktoś w konsekwencji osiąga masowe klęski głodu? Jest 
dokładnie odwrotnie, w sytuacji wyjątkowej głębokiego kryzysu 
gospodarczego, czy wojny, to raczej nie ziemianom i hodowcom kiszki 
zagrają marsza. Ideałem dystrybucjonistów jest społeczeństwo złożone z 
rodzin ekonomicznie niezależnych, a sposobów osiągania tej niezależności
 jest wiele — zarówno warsztat, jak i realna współwłasność w fabryce są 
niewątpliwym krokiem naprzód. Dominikanin, o. Vincent McNabb, 
skonstatował słusznie, że naturalną obroną wolności jest dom, a 
naturalną obroną domu jest gospodarstwo rolne.
Często jest tak, że obietnice 
„trzeciej drogi”, niebędącej ani socjalizmem, ani kapitalizmem, ani – o 
dziwo – ich połączeniem, kończą się tak naprawdę postulatami 
zaczerpniętymi właśnie z tych „skażonych światów”. Na przykład najpierw 
dużo mówi się o katolickiej nauce społecznej, solidaryzmie, 
pomocniczości, upowszechnieniu własności – a później rzuca „stare, dobre
 hasła” w rodzaju zasiłków dla matek z dziećmi, wyższych podatków dla 
bogatych, interwencyjnego skupu zboża etc. Ze zjawiskiem tym nierzadko 
można spotkać się w środowiskach takich jak Prawo i Sprawiedliwość, 
niektóre grupy narodowe itd.
Czy w przypadku dystrybucjonizmu
 możemy być pewni, że za kulisami obietnic „ustroju rodzinnego i 
chrześcijańskiego” nie kryją się jakieś klasyczne postulaty spod znaku welfare state, socjalizmu, etatyzmu, interwencjonizmu itd.?
Proszę pamiętać, że dystrybucjonizm jest
 powrotem do tego, co przez wieki istniało nienazwane, stanem wyjściowym
 gospodarki działającej w zupełnie odmiennych realiach 
społeczno-politycznych; to chrześcijaństwo z niewolnika uczyniło chłopa,
 a z chłopa pańszczyźnianego – niezależnego gospodarza. Wywłaszczanie 
ludzi i sekwestracja dóbr Kościoła siłą to z kolei kamień węgielny 
wymienionych przez Pana „skażonych światów” — karcynogennie 
ekspansywnego kapitalizmu, który prócz własnych spustoszeń, na zdrowej 
tkance społecznej pozostawił też ujemny odczyn statolatrii. Solidaryzm, 
pomocniczość i upowszechnienie własności rozkwitały w świecie zbudowanym
 na katolickiej antropologii, w którym sprawiedliwość była wyraźnym 
punktem odniesienia. Co ciekawe, o. Domingo de Soto, prominentny 
przedstawiciel często przywoływanej przez zwolenników wolnego rynku 
szkoły z Salamanki, właśnie granicami sprawiedliwości zakreślał stopień 
dopuszczalności rynkowego ustanawiania cen. Uwspółcześniając, może 
zakończmy ten wątek pytaniem otwartym, skierowanym do Szanownych 
Czytelników portalu, czy i kiedy zasiłek dla matki z dzieckiem jest 
zjawiskiem sprawiedliwym?
Dystrybucjoniści postulują – a 
przynajmniej przychylnie spoglądają na takie wizje – powrót do idei 
cechów i gildii zawodowych. Libertarianin powiedziałby jednak: bardzo 
dobrze, ale któż na wolnym rynku broni powołania takiego stowarzyszenia –
 pod warunkiem, że będzie ono dobrowolne? No właśnie: czy gildie i cechy
 potrzebują wsparcia państwa, czy powinny być obowiązkowe, czy wreszcie 
powinny mieć prawo do ustalania jakichkolwiek zasad wiążących dla 
wszystkich przedstawicieli danej profesji?
Czy lekarz dobrowolnie wybiera 
członkostwo w Izbie Lekarskiej? A prawnik, architekt czy inżynier 
budownictwa? Może obowiązek przynależności do właściwej izby samorządu 
zawodowego nie jest rzeczywistym problemem, ponieważ ludzi w stopniu 
większym od partii politycznych jednoczą naturalne więzi pracy. Izby 
Lekarskie są właśnie takim przykładem gildii. Podobnie jak niezależne od
 państwa uniwersytety (niestety nie w Polsce). Czy Naczelna Izba 
Lekarska zamiast Krajowemu Zjazdowi Lekarzy powinna podlegać premierowi 
albo odwrotnie, czy każdy znachor miałby mieć prawną możliwość 
ogłoszenia się lekarzem i działań samopas, weryfikowanych dopiero 
rekursywnym charakterem błędów? Oczywiście, że nie – dlatego również 
pozostałe profesje powinny cieszyć się dużym stopniem samorządności, 
dbać o wysoki poziom wyszkolenia własnych członków i dobro wspólne. 
Nowicjusze powinni stawać na barkach mistrzów — na tym polega 
rzeczywisty rozwój naukowych dziedzin i rzemiosł. W ustroju mieszanym to
 od króla zależałoby harmonijne zestrojenie interesów poszczególnych 
gildii i stanów. W pełni podzielam tu pogląd prof. Kieresia, że 
prawdziwą przyszłością Europy jest państwo stanowe, najlepiej model 
katolickiej monarchia mixta.
Czy dystrybucjoniści sądzą, że 
postęp technologiczny wymusza jakieś zmiany w organizacji życia 
gospodarczego? Innymi słowy, jak odpowiedzieliby na zarzut, że w 
anachroniczny sposób nastawiają się na agraryzm, małe sklepiki, drobne 
warsztaty, ekologiczne gospodarstwa etc. — gdy być może
 już za kilkadziesiąt lat maszyny i roboty będą w stanie całkowicie 
zastąpić rolników, kasjerów, portierów, stewardessy i hydraulików?
Poruszałem już kiedyś ten wątek ze 
znajomym fizykiem; był pozytywnie zaskoczony poziomem zaawansowania 
technologicznego instytutów badawczych wchodzących w skład Mondragón — 
przedmiot badań stanowią tam m.in.: elektrochemiczna i immunomagnetyczna
 detekcja DNA, strukturyzowanie metali i polimerów w skali mikro i nano,
 organiczna mikro-optoelektronika, chipy mikrofluidyczne itp. W 2011 
roku 20.5% sprzedaży przemysłowej Mondragón stanowiły produkty 
nieistniejące jeszcze 5 lat wcześniej. Innymi słowy, system działający 
na podstawie pracowników-właścicieli z technologią jest za pan brat. 
Wspaniałym projektem jest również zainicjowany przez Marcina 
Jakubowskiego ruch Open Source Ecology, w tym przypadku zapewniająca przetrwanie technologia pośrednia (zob. E. F. Schumacher, Małe jest piękne)
 została rozebrana na czynniki pierwsze i szeroko rozpowszechniona w 
sposób oddolny, uniezależniając ludzi od kaprysów państwa i wielkich 
korporacji. Pamiętajmy też, że wraz z zanikiem jednych zawodów w ich 
miejsce będą powstawały inne i nie ma w tym nic złego. Problem jest 
innej natury — zwięźle podsumował go Wojciech Czarniecki: w normalnych 
warunkach każdy potrafi znaleźć zajęcie „warte” jego wysiłku. Tylko tam,
 gdzie dochodzi do destrukcji naturalnych skal wartości, działania i 
oczekiwania rozmijają się z rzeczywistością, tworząc „pokłady” 
niewykorzystanego lub traconego na bezużyteczne czynności czasu. Będę 
powtarzał to do znudzenia, aż dotrze to do świadomości ogółu — za 
marnowanie pieniędzy publicznych idzie się do kryminału, za marnowanie 
czasu nikt nie ponosi odpowiedzialności, a są to setki miliardów 
złotych.
Jeśli dystrybucjoniści potępiają
 (co do zasady) współczesny system ekonomiczny, to czy uważają, że 
uprawniona jest ochrona swojej własności, bytu, rodziny etc. przed 
nieuczciwością tegoż systemu — np. w szarej strefie? Jak w ustroju 
dystrybucjonistycznym kształtowałaby się rola podatków?
Zdaniem Médaille’a podstawę systemu 
podatkowego państwa dystrybutywnego powinien stanowić podatek neutralny 
dla pracy i kapitału. Jedynym takim rozwiązaniem jest land value tax (LVT) czy też single tax theory Henry’ego
 George’a. LVT to podatek od niewykorzystanej wartości ziemi, który 
zasila budżety lokalne. Ziemia ze swej istoty nie jest dobrem rynkowym 
takim, jak inne dobra (na jej rynku występuje stała podaż i brak 
substytutów) — opodatkowana jest więc wartość rynkowa samej ziemi, 
natomiast nie podlegają opodatkowaniu wszystkie ulepszenia na niej 
dokonywane (nieruchomości). Spekulacja staje się nieopłacalna i 
konieczne staje się użytkowanie gruntu, jedynie wówczas kapitał i praca 
dostarczają pełnego zwrotu. Istnieje jednak problem tego, że taka 
własność jest często skoncentrowana w stosunkowo nielicznych rękach, a 
latyfundyści wespół z lokalnymi kacykami mają sporo do powiedzenia w 
sprawie kształtowania praw podatkowych obowiązujących na danym 
terytorium. Oznacza to, że chętniej ujrzeliby podatki nakładane na pracę
 i kapitał, gdyż podatków od ziemi nie da się uniknąć. Dlatego właśnie 
georgizm podatkowy jest komplementarny z dystrybucjonizmem; przy 
rozproszonej strukturze właścicielskiej znaczenie takiego lobbingu 
maleje, z kolei bez LVT dochodzi do nadmiernego obciążania podatkami 
pracy (w stopniu większym) i kapitału, a ostatecznie największe koszty 
ponosi odbiorca końcowy. W kwestii pozostałych podatków Médaille 
twierdzi, że nie ma powodów, by w społeczeństwie pożądać mniejszej 
ilości pracy lub kapitału — dlatego powinny zostać obciążone płaskim 
podatkiem 0% z wyjątkiem kosztów zewnętrznych, które obecnie przerzuca 
się na ludzi albo na rządy. W tym wypadku należałoby się zastanowić nad 
skutecznymi sposobami opodatkowania takich przedsiębiorstw.
Dystrybucjoniści deklaratywnie 
są zarówno przeciw liberalizmowi, jak i przeciw socjalizmowi, 
biurokracji, fiskalizmowi etc. A jednak można odnieść wrażenie, że ich 
krytyka jest rozłożona nierównomiernie – ostrze znacznie częściej 
wymierzone jest przeciwko temu, co dystrybucjoniści uważają za nadużycia
 kapitalizmu niż przeciw welfare state, etatyzmowi itd. Dlaczego? A może to mylne wrażenie?
Krytyka kapitalizmu być może pojawia się
 w dysputach częściej, gdyż chronologicznie był on uprzedni względem 
socjalizmu, a ludzie zdążyli już zapomnieć o jego brutalnej genezie w 
odróżnieniu np. od zbrodniczych systemów wyrosłych z myśli Marksa i 
Engelsa. Wówczas takie przypomnienie wydaje się zasadne, zwłaszcza że 
wciąż wiele osób utożsamia kapitalizm z wolnym rynkiem lub pozytywną 
moralnie przedsiębiorczością. Prof. Bartyzel indagowany w jednym z 
wywiadów o kapitalizm, postanowił był zręcznie wywieść jego nazwę nie od
 kapitału, lecz od źródłosłowu „capito”, co w moim odczuciu było wyrazem
 wielkiego taktu i uprzejmości Profesora względem rozmówcy – świetnego 
filozofa i zaradnego przedsiębiorcy. Oczywiście wobec tak rozumianego 
kapitalizmu nie sposób podnosić pretensji, dlatego gdy sam piszę o 
kapitalizmie, to rozumiem go podług definicji Chestertona jako 
proletaryzm. (...)
Czy nie jest tak, że krytyka 
myśli wolnorynkowej często jest przez jej przeciwników, w tym również 
osoby bliskie dystrybucjonizmowi, prowadzona niekonsekwentnie i błędnie? 
Na przykład szkole austriackiej uporczywie imputuje się rzekome 
popieranie koncepcji homo oeconomicus (gdy tymczasem szkoła ta 
wprost ją odrzuca), utożsamia się austriaków i libertarian z wielkimi 
bankierami i globalną inżynierią finansową (gdy w rzeczywistości 
austriacy są zaciekłymi przeciwnikami współczesnych banków i zasad, na 
których obecna bankowość jest oparta) etc. Inny przykład to równoczesne 
twierdzenie, że „wolnego rynku nigdzie nie ma” oraz że „to właśnie wolny
 rynek zniszczył polską gospodarkę”. Czy nie sądzi Pan, że być może przydałaby się rewizja przynajmniej niektórych obustronnych mitów i uprzedzeń?
Wypadałoby bezpośrednio skierować to 
pytanie do tych konkretnych, „bliskich dystrybucjonizmowi” osób, które 
Pana zdaniem takiej błędnej krytyki się podjęły. Osobiście nie 
napotkałem po stronie dystrybutystów takiego jednoznacznego utożsamiania
 austriaków z bankierami. Moje wątpliwości wzbudza przypisywany ekonomii
 aprioryzm, który jest stanowiskiem z konieczności niepełnym, 
kwestionuję również płynący z autonomizacji ekonomii brak uwzględnienia w
 subiektywnym wartościowaniu nadrzędnej roli wartości wyższych i 
sprowadzanie wszystkiego do redukcji dyskomfortu — zabieg ten wzbudza 
oczywistą krytykę, podobnie jak obecne w szkole frankfurckiej 
sprowadzanie wszystkiego do popędu. Przykład z wolnym rynkiem jest 
ciekawy, ponieważ ukazuje łatwość, z jaką w sztandar ten można zawinąć 
odmienne treści, szczególnie gdy jest się politykiem i zdania wychodzące
 z ust podyktowane są zawartością krótkookresowych agend. Warto może 
zatem odnotować, że wolność rynku tkwi w zasadzie racjonalności, tę zaś w
 świecie ekonomii wszelkim regułom przydaje sprawiedliwość (w swoich 
dwóch opisanych przez Stagirytę odmianach). Kalkulacja może być więc 
równie wartościowa, jak osąd uwarunkowany przez konkretną kulturę czy 
prawo naturalne. Pamiętanie o tym to przypuszczalnie dobry punkt wyjścia
 w przezwyciężaniu wzajemnych uprzedzeń.