To był początek transformacji. Świetny czas dla nastolatka. Żyło się
nagle lepiej, żyło się weselej. W małym wiejskim sklepie spożywczym,
który w poprzednich latach miewał problemy nawet z zaopatrzeniem w chleb
(na zapisy) i mięso (na kartki) pojawiło się nagle mnóstwo śmieciowych
zachodnich słodyczy. Realny socjalizm ustępował pod naporem żelków
Haribo, powszechnie dostępnych bananów, spodni „marmurków” i polskiej
edycji pisma „Bravo”. Wolność zmaterializowała się także w postaci
genitaliów płci obojga, malowanych przez uczącą się (życia) młodzież
na ścianach dworca PKP w Czempiniu. Blakły za to na murach, mało już
ważne, graffiti z Leninem z fryzurą punkowca i osowiałym generałem
w ciemnych okularach. Raptem prawie wszystko było prawie wszystkim wolno
– wypożyczać pornole w wyrosłych jak grzyby po deszczu punktach
z pirackimi kasetami wideo, organizować akademie na 11 listopada, głośno
wyklinać komuchów i solidaruchów, popierać Stanisława Tymińskiego,
przywozić z Zachodu stare samochody, bogacić się. Wolno też było
sprzedawać z łóżek polowych szybko psujące się azjatyckie dwukasetowe
magnetofony, które wciągały taśmę jak rockowa gwiazda kreski. Wolno było
stracić pracę bez reakcji odpowiednich, zmurszałych instytucji. Było
to na tyle zachwycające, że w euforii masowo zwalniano ludzi,
którzy z nadzieją czekali właśnie na swoje sto milionów.
W ten piękny czas podróżowałem z rodzicami pociągiem do Leszna albo
Poznania. W niebiesko-żółtej jednostce z wiśniowymi obiciami z dermy
dosiadła się do nas kobieta, jak się okazało – lekarz stomatolog. Ucięła
sobie kolejową rozmówkę z moją matką, nauczycielką, i od słowa do słowa
zeszło na stan uzębienia uczniów. Były to czasy, gdy powszechna
fluoryzacja i wizyty lekarza i pielęgniarki powoli odchodziły
w przeszłość, pewnie nie tylko w mojej podstawówce. Pani stomatolog
stwierdziła, że to żaden problem, bo teraz każdego będzie już stać pójść
prywatnie do dentysty i leczyć zęby. Na grzeczną uwagę, że są przecież
rodziny, których jednak na to nie stać, lekarka odparła: „zawsze jest
jakaś patologia”.
Atmosfera zrobiła się nieco ciężkawa, a przynajmniej ja, w sile
swoich trzynastu czy czternastu lat, poczułem się zirytowany. Bo
z jednej strony wiedziałem co to „patologia” na pegeerowskiej wsi,
z drugiej coś mi w tej argumentacji mocno nie pasowało. Pani wysiadła
gdzieś po drodze, pozostawiając rodzinę homosovieticusów z dobrą nowiną
o kapitalizmie, który odbije się pozytywnie na uzębieniu narodu.
I z nadzieją, że ze zdrowymi siekaczami, kłami, przedtrzonowymi
i trzonowymi każdy porządny obywatel wgryzie się w świeżą dostawę
perspektyw i nowych możliwości.
Ale co z tą „patologią”? Po tylu latach chyba już można napisać.
Dobrze pamiętam zwłaszcza rodzinę pełną płowowłosych dzieci, chłopców
i dziewczynek, których głowy po wizycie szkolnej higienistki zawsze
zabarwione były na mocny fiolet. To był efekt użycia jakiegoś środka
przeciw wszawicy. Wielkie, sine plamy na głowach – dobitne potwierdzenie
stygmatyzacji, dość regularnie doprawianej docinkami rówieśników.
A zatem: biedna rodzina szeregowego pracownika PGR. Nie wiem, czy był
tam alkohol w ilościach większych niż w innych domach. Ojca, chyba
jedynego żywiciela rodziny, dość szybko zwolniono, gdy PGR upadał.
I jeszcze jedno: mieliśmy w okolicy tzw. piaskownię, miejsce wydobycia
piasku, strome zbocze z gliniankami, żółtawo-mętnymi oczkami wodnymi,
w których latem kąpały się dzieciaki, choć rodzice i nauczyciele
ostrzegali przed tym miejscem. Któregoś dnia masy piasku przysypały
jedno z tych dzieci o blond-fioletowych włosach i nie udało się go
odratować. Jak byśmy przenieśli się do jednej z nowelek XIX-wiecznych
pozytywistów.
Druga rodzina miała bogatą przeszłość kryminalną – Milicja
Obywatelska (a później policja) znała dobrze zarówno ojca, jak
i dorastających synów. Przesiedlani z miejsca na miejsce, wreszcie
trafili w nasze okolice. Kilkoro dzieci. Ojciec – wysoki mężczyzna.
Matka – zaszczuta, przedwcześnie postarzała kobieta. Alkohol, noże,
bójki, kradzieże. Powszechna niechęć małej społeczności. Pewnego razu,
w środku zimy, nocą, dwie małoletnie dziewczynki zapukały do drzwi
dyrektora okolicznej szkoły podstawowej. Ich ojciec się do nich
dobierał, nie pierwszy raz.
To było dobrych dwadzieścia lat temu. Dzieci zmieniły się
w dorosłych. Stare biedy stopniowo przybrały nowe formy, do wyobraźni
społecznej weszły i nabrały „mocy urzędowej” terminy takie jak
wykluczenie, rozwarstwienie, wyuczona bieda, strukturalne bezrobocie.
Wstydliwe aspekty transformacji, z którymi wciąż sobie nie poradziliśmy –
podobno dlatego że mamy za mało kapitalizmu w kapitalizmie. Dentystka
pewnie dawno już nie jeździ podmiejskimi pociągami. Żyje się jej teraz
jeszcze lepiej, żyje się jeszcze weselej. A dzięki jej wytężonej pracy
na rzecz wolnorynkowej stomatologii dzieci pewnie nie mają już
socjalistycznych dziur w zębach ani peerelowskiej próchnicy.
Przynajmniej niektóre dzieci. Przynajmniej niektórzy dorośli.
III Rzeczpospolita okrzepła. Podział na bogatych i biednych,
bogatszych i biedniejszych, najbogatszych i najbiedniejszych, stał się
istotną częścią polskiego krajobrazu. A wraz z tym podziałem przyjęły
się społeczne i państwowe strategie, które sprawiły, że III RP stała się
Trzecią Rzeczą Wykluczającą. Jeśli cię nie stać na prywatne
przedszkole, opiekunkę dla dziecka i trzypokojowe mieszkanie –
twój problem. Jeśli twoje dzieci nie dojadają – to twój problem. Jeśli
źle się urodziłeś – twój problem. Jeśli stoisz w bardzo długiej kolejce
do lekarza – twój problem. Jeśli z przerażeniem obserwujesz, że znikają
połączenia kolejowe i autobusowe, dzięki którym miałeś w miarę sensowny
dojazd do pracy – twój problem. Jeśli zarabiasz grosze w małej
pipidówce, której nie chcesz opuścić, bo to twój świat – twój problem.
Jeśli nie jesteś dość elastyczny i nie umiesz, nie chcesz rozpychać się
łokciami – twój problem. Jeśli w wielkim mieście oglądasz codziennie
cudzy luksus w drodze do najtańszego spożywczaka – twój problem. Jeśli
wiesz, że musisz być posłuszny i dyspozycyjny aż do granic głęboko
frustrującego podporządkowania cudzej woli, aż do przekroczenia granicy,
za którą twoja żona/twój mąż i dzieci będą traktować cię w domu jak
gościa, bo przez najbliższe dekady masz do spłacenia kredyty –
to wyłącznie twój problem. A może jesteś „patologią”?
Tu ktoś powie: ale przecież istnieje prawdziwa patologia i prawdziwy
margines. Czy na tych ludzi także mamy łożyć nasze ciężko zarobione
pieniądze, my, ludzie zaradni, zapracowani, którym niedziałające państwo
chce zabrać ile wlezie? Co nas obchodzą dzieci z małżeństw
kryminalistów albo nieudaczników życiowych? Co nas obchodzi ten świat
kilka pięter niżej, skoro mamy swoje problemy i swoje, nie do końca
zrealizowane, ambicje, a w dodatku codziennie prześladuje nas socjalizm?
My chcemy więcej wolnego rynku, dzięki któremu z całą pewnością
biedniejszym też się coś dostanie. A poza tym taki już jest ten świat,
więc nigdy więcej komunizmu.
Tego typu argumentacja jest dziś niemal wszechobecna i stanowi jeden
z istotnych motywów blokujących dyskusję o innych modelach polskiej
transformacji/modernizacji. Ale tu pojawia się kwestia znacznie bardziej
istotna. Otóż błędem byłoby uznać, że złemu realnemu liberalizmowi
Trzeciej Rzeczy Wykluczającej przeciwstawiać zamierzam dobry PRL-owski
realny socjalizm. Cały dramat polegał na tym, że z lat 80. wychodziliśmy
z bardzo mocno zdewastowaną przestrzenią społeczną i instytucjonalną.
Pomocowe funkcje państwa już wówczas były nieefektywne i biurokratyczne
(i oczywiście głęboko niedofinansowane), choć możemy dziś żałować,
że tak łatwo rozmontowano to, co zasługiwało na uratowanie – jak
np. powszechną opiekę lekarską w szkołach.
Całościowo mogło się wtedy wydawać, że państwo jest (nad)opiekuńcze,
choć w istocie jego „logistyka” względem ubogich i najuboższych
oraz zdolności redystrybucyjne pozostawały daleko w tyle
za osiągnięciami i rozwiązaniami stosowanymi w państwach dobrobytu
Europy Zachodniej i Skandynawii. Bardzo niski był także poziom
samopomocy społecznej, a na terenach pegeerowskich (i nie tylko tam)
z oczywistych przyczyn bardzo słabe były też organizacje obywatelskie.
Gdy do tego wszystkiego dołożył się szok transformacji, spowodowało
to wielkie osamotnienie całych połaci kraju, któremu towarzyszyła
stygmatyzacja ze strony wielkomiejskich elit. A ponieważ wtedy niemal
wszyscy mieli stosunkowo niewiele, to mogło się wydawać, że w latach 80.
istniała polityka na rzecz społeczno-gospodarczego egalitaryzmu.
Ale tak naprawdę był to system masowej pauperyzacji, poza
którym pozostawała tylko stosunkowo nieliczna grupa beneficjentów
schyłkowego PRL – zarówno partyjnych, jak i tych, którzy reprezentowali
sektor prywatny, mocno zresztą powiązany z państwem licznymi układami
środowiskowo-rodzinnymi.
U początków III RP przyjęto, że prędzej czy później to rynek przejmie
lub zastąpi funkcje pomocowe, niwelujące choćby skutki coraz
powszechniejszego bezrobocia. Ludzie zaczną się bogacić, a wtedy –
przekonywano – zniknie wiele kłopotów, bo niemal każdego będzie stać
na „kupienie sobie” wyjścia z problemów. Z drugiej zaś strony – bardzo
doraźnie i dla uspokojenia społecznych nastrojów – zaproponowano słynną
kuroniówkę oraz protezy rozwiązań socjalnych, czyli wczesne emerytury
i renty (te ostatnie później zaczęto ludziom masowo odbierać).
Co do swojej zasady ta filozofia wciąż powszechnie obowiązuje
w Polsce. Polityka społeczna jest doraźna i nieprzemyślana, a wiara
w samodiagnozujące się i samonaprawiające mechanizmy rynkowe przemawia
do wyobraźni polityczno-partyjnej i ogólnospołecznej. Stąd też logika,
wedle której państwo polskie coraz mniej wymaga od wąskiej grupy
beneficjentów przemian (coraz więcej im oferując), a coraz mniej ma
do zaproponowania pracownikom najemnym, rolnikom i innym najliczniejszym
grupom społecznym. A że równocześnie przepływ unijnych środków
finansowych umożliwia markowanie działalności urzędów pracy, można
odnieść wrażenie, że polityka społeczna wciąż istnieje. Z tym że jej
realna nieefektywność i fasadowość dodatkowo pogłębia niezadowolenie
Polaków z własnego kraju. Bo ostatecznie Trzecia Rzecz Wykluczająca
prowadzi przede wszystkim politykę wypychania poza obręb swojego
zainteresowania i troski coraz większą części społeczeństwa. I stąd też
gniew ludzi z prawie-klasy-średniej, np. ojców i matki z rodzin
wielodzietnych, którzy wciąż nie są dość biedni, by załapać się
na ochłapy socjalu i nie dość bogaci, aby bezpiecznie odetchnąć
na swoim. Drażni ich, że nie mogą zapewnić dzieciom tego wszystkiego, co
w ich wyobrażeniu powinno być w zasięgu portfeli. Dlatego z reguły chcą
dla siebie więcej ulg, bez refleksji, że o wiele szerszym problemem
jest polski system antydystrybucji. W Trzeciej Rzeczy Wykluczającej
otrzeć się o beznadzieję jest naprawdę łatwo i same tylko ulgi niewiele
pomogą w sytuacji większego zagrożenia. Wystarczy na kilka miesięcy
wypaść z rynku pracy, albo przez nieco dłuższy czas nie załapać się
na sensowną podwyżkę. Nie pytaj przeto, kto jest patologią, bo w takich
warunkach i ty możesz nią zostać.
A co z dziećmi i młodzieżą z rodzin dotkniętych przemocą i nałogami,
kryminalnym piętnem? Co z samotnymi matkami i ojcami z bardzo różnych
grup społecznych, którzy muszą pogodzić rodzicielstwo z radzeniem sobie
w takich realiach społeczno-gospodarczych i kulturowych? Tu jedyną
odpowiedzią ze strony państwa jest w gruncie rzeczy prywatyzacja pomocy,
czyli znów brak kompleksowych rozwiązań, które – przykładowo –
wiązałyby samopomoc społeczeństwa obywatelskiego z dalekosiężnymi
rozwiązaniami proponowanymi przez bardziej odpowiedzialne państwo.
Przykładowo, rzadko mówi się u nas o tym, że w Norwegii jedną
z najważniejszych organizacji prowadzących we współpracy z instytucjami
publicznymi działalność na rzecz wykluczonych jest YMCA. Dodatkowo
skutecznie wmówiono Polakom, że przecież model skrajnie urynkawiający
rzeczywistość jest powszechnie akceptowanym na Zachodzie standardem, co
w najlepszym razie jest naiwnym wyobrażeniem, a w najgorszym – cynicznie
rozpowszechnianym kłamstwem.
Na koniec dwa cytaty. Pierwszy z „Dziecięcej choroby liberalizmu”,
pióra Rafała Wosia. Książka ta stanowi ewenement w rodzimej publicystyce
gospodarczej – rzecz napisana dobrze i lekko, bez naleciałości
ideologicznych żargonów, a przy tym mocno na bakier z oficjalnymi,
neokolonialnymi sloganami. Na jej kartach czytamy: jeden z najważniejszych
argumentów przeciwników polskiego państwa dobrobytu brzmi tak: budować
na Wisłą państwa opiekuńczego nie warto, bo sam bogaty Zachód od tego
odchodzi. Dowodem mają być cięcia wydatków rządowych w krajach południa
Europy czy Wielkie Brytanii. Tymczasem pogłoski o śmierci zachodniego
państwa dobrobytu są mocno przesadzone. Jest dokładnie odwrotnie.
Najlepiej przez kryzys przechodzą te gospodarki, które mają sprawne
państwa socjalne – poddane tylko lekkiemu liftingowi – takie jak Niemcy
czy Szwecja. Tamtejsze reformy były zmianami racjonalizatorskimi, nie
zaś podważeniem całego fundamentu. I jeszcze jeden cytat z portalu ObserwatorFinansowy.pl: Prof. Ha
Joon Chang z Cambridge University w książce „23 rzeczy, których nie
mówią ci o ekonomii” pisze, że jego zdaniem duży poziom bezpieczeństwa
socjalnego nie tylko nie rozleniwia ludzi, ale sprawia, że są oni
bardziej otwarci na zmiany. Akademik porównuje to do jazdy samochodem
z dobrymi hamulcami. Tylko wówczas pojedziemy nim szybko, gdy będziemy
pewni, że możemy szybko wyhamować. Zdaniem prof. Changa to właśnie
wysoki poziom zabezpieczenia socjalnego jest jednym z głównych powodów,
dla którego większość krajów skandynawskich rozwijała się w ostatnich
latach szybciej, niż USA, gdzie ochrona przed zwolnieniem jest na niskim
poziomie. Na przykład w latach 2000-2008 średni wzrost PKB był
w Szwecji na poziomie 2,4 proc. rocznie, w Finlandii 2,8 proc. a w USA
1,8 proc.
Gospodarka i wskaźniki to jedno. W polskich warunkach jakakolwiek
zmiana będzie możliwa dopiero wtedy, gdy nadający ton debacie publicznej
i wyobrażeniom społecznym głosiciele sloganów o wolnym rynku jako
samoregulującym się generatorze ogólnego dobrobytu zrozumieją, że to
właśnie ich ulubiona ideologia stoi u źródeł Trzeciej Rzeczy
Wykluczającej.Za: http://nowyobywatel.pl/2014/11/24/trzecia-rzecz-wykluczajaca/