(...) Kompletnie nie rozumiem i karałbym z największą surowością rodziców,
którzy zostawiają swoje pociechy w szczelnie zamkniętych
samochodach-piekarnikach na parkingach
przy centrach handlowych w upalne dni. Każdy chyba bywalec centrum
handlowego wie, że taka wizyta w miejscu gdzie sklep "sklepa" sklepem
pogania, nigdy nie jest "na chwilę". W przypadku jednak ojca z Rybnika,
który zostawił swoją córeczkę na osiem godzin na parkingu, bo zapomniał
ją zawieźć do przedszkola, sytuacja może, choć wcale nie musi, być inna.
Pamiętam
doskonale, jak jeszcze parę lat temu, dyskredytując wszystko (oprócz
własnego wykształcenia z prawem do tytułu – czy to magistra, czy doktora
czy profesora), wyśmiewano, wyszydzano i piętnowano rekordowe
przekroczenia normy wydobycia węgla przez górników – "przodowników
pracy" w czasach wczesnego PRL-u. Bo to było nieludzkie, bo to było
zaprzedanie duszy komunie, itd.
Wystarczy
jednak dziś porozmawiać z pierwszym lepszym pracownikiem korporacji,
pracownikiem biurowym, albo średniego lub wyższego dozoru, żeby się
przekonać, że dzisiejsze wykorzystywanie pracownika przez pracodawcę
jest znacznie bardziej upokarzające, niż wtedy, w latach 40.
Za
komuny pracownik pracował 8 godzin (przysłowiowe 8 godzin, bo bywało,
że system godzin pracy był inny). I ani po pracy, ani przed wejściem do
biura, nie musiał w tej pracy być i nie był. Co najwyżej dyrektor czy
najwyższe kierownictwo, bo za to ich sowicie opłacano. Dziś pracodawcy
żądają od swoich pracowników absolutnego podporządkowania swojego życia –
całego, pracy. Najważniejsza dla człowieka – pracownika, z punktu
widzenia pracodawcy ma być praca. Życie prywatne, towarzyskie, rodzina muszą zejść na drugi plan.
–
Nie podoba ci się!? To won! Na twoje miejsce czeka masa innych! –
niemal codziennie słyszałem ten tekst artykułowany przez szefa –
właściciela firmy, kiedy wahałem się, czy "zgodzić się" na zostanie po
godzinach, przyjściu w sobotę i niedzielę, czy dam radę jednocześnie
wykonywać swoją robotę i robotę kogoś, kto akurat zachorował. Coraz
częściej spółki
skarbu państwa przejmują od przedsiębiorców prywatnych metody
traktowania pracowników, jako pracobiorców bez żadnych ograniczeń. W
końcu wolny rynek wymusza na spółkach oszczędności, a najłatwiej
oszczędza się na pracownikach.
Wyobrażam
sobie, że ojciec trzyletniej dziewczynki z Rybnika własne życie mógł
mieć bardzo ograniczone. Szczególnie podczas napiętego harmonogramu
zadań w jego pionie. – Człowieku! Za co ci płacę!? To miało być na wczoraj! A ty jesteś w lesie!!! Albo – Nie interesuje mnie to! Ma być zrobione na jutro w południe! –
słyszy codziennie pracując jako referent, kierownik, czy majster "na
odcinku"… Co więc robić, trzeba wziąć papiery do domu i "pracować" dla
pracodawcy po południu, wieczorem i w nocy, bo termin, nakaz norma,
potrzeba firmy
to rzecz święta! Czy można się dziwić, że pracownik jadący do pracy
"już jest w pracy"? Czy ojciec trzyletniej dziewczynki wiozący ją do
przedszkola nie był już w pracy, zanim wyszedł z domu? Zestresowany
powtarza w pamięci, czy wszystkie dane uwzględnił w projekcie, czy
dobrze złożył konspekt, czy w razie czego da się coś poprawić na
kolanie, bo wczoraj cholera dzieciak płakał i mógł coś… nie daj panie
boże pokręcić. A wtedy… "szef go zabije". Albo czy dobrze się
przygotował na poranne spotkanie z kontrachentem? Musi mieć w małym
palcu wszystkie wskaźniki, mieć pod ręką poukładane w kolejności wykresy
i dane… zaraz, zaraz… "To mam, to też…, tamta tabela… cholera! Tamta tabela…, zdaje się, że jest w trzeciej teczce… Ale zaraz… na pewno jest?". Dzieciątko już nie istnieje. Bo szef go zabije. Stres, jaki przeżywać może taki pracownik jest niewyobrażalny.
Miałem
kolegę, logistyka w firmie prywatnej, który bywał u mnie codziennie.
Bywał, bo musiał się wygadać. Jego robotę znałem na pamięć. Uciekał z
domu, bo nie miał głowy do umycia naczyń, czy do pomocy żonie w jakimś
durnym sprzątaniu. Nie mógł się nadziwić, kiedy odkurzałem pokój, że
zajmuję się takimi pierdołami jak sprzątanie. A przecież człowiek
stworzony jest do wielkich rzeczy: do zarządzania, kierowania,
załatwiania, dzwonienia, ustalania, odkręcania niezałatwionego i
załatwiania zaliczek "na poczet". itd., itd. itd.
Państwo
walczy z nałogami. Zakaz palenia gdzie się tylko da, ma służyć zdrowiu
obywateli. Podobnie jak zakaz posiadania narkotyków. Jednak to samo
państwo wpycha obywatela w nałóg pracoholizmu. Nie tylko z nim nie
walczy, ale wręcz hołubi ten nałóg. Uznawany jest powszechnie,
oczywiście w kręgach pracodawców, jako pożądana "cecha" obywatela w
świecie wolnego rynku. W ostatnich latach w Sanach Zjednoczonych i
Europie zachodniej obserwuje się prawdziwą plagę samobójstw pracowników,
którzy mimo, iż popadli w nałóg pracoholizmu, nie spełniają wymagań
pracodawców. Nie dlatego, że źle pracują, ale dlatego, że nienasycone
wymagania pracodawców ciągle rosną.
To
jest kolejna cecha dzikiego kapitalizmu (o którym niedawno pisałem),
kapitalizmu, który od "ludzkiej twarzy" oddalił się na kosmiczną
odległość.
Ojciec
trzyletniej dziewczynki upieczonej w samochodzie-piekarniku w Rybniku,
oczywiście zapłaci za "brak należytej opieki nad córką". Mogę się jednak
założyć o każde pieniądze, że nikt nawet się nie zająknie, czy i
ewentualnie jaka, jest w tym przypadku wina pracodawców nieszczęsnego
ojca zmarłej trzylatki. Trochę analogicznie do "sprawstwa kierowniczego"
w przypadku innych przestępstw.
Jeśli
jest tak jak myślę, a jest to wg mnie prawdopodobne, to potwornie żal
mi tego ojca, tego dziecka, całej rodziny. Nie sądzę, żeby się
kiedykolwiek z tego otrząsnął. Zabił dziecko i z całą pewnością weźmie
winę na siebie.
Ale mogło być tak, że zabił je dziki wolnorynkowy,
pozbawiony nawet śladu ludzkiej twarzy, kapitalizm.
Andrzej Śliżewski
Za: http://interia360.pl/polska/artykul/zaprzedaj-dusze-albo-won,68533