Wystarczyło kilka tylko słów 
zacytowanych z kazania księdza Jacka Międlara wygłoszonych podczas 
homilii w katedrze białostockiej na temat „żydowskiego tchórzostwa”, by 
na całą Polskę podniósł się rwetes, iż antysemityzm, rasizm i ksenofobia
 rozprzestrzeniają się za sprawą polskiego nacjonalizmu. To, z której 
strony dochodziły te sygnały, pokazuje, jak niezdrowe podejście i wagę 
nadaje się kryterium stosunku do Żydów we współczesnej Polsce.
Skrajnie negatywna reakcja z obozu lewicowo-liberalnego nie dziwi w 
ogóle. Media, politycy, komentatorzy z tej strony organicznie nienawidzą
 polskości, a jej kluczowego elementu, jakim jest katolicyzm, nienawidzą
 szczególnie. To, na co warto w tym kontekście zwrócić uwagę w homilii 
księdza, to wezwanie do walki – przede wszystkim ze swoimi słabościami, 
jakimi jest bierność i tchórzostwo. Duchowny zwraca uwagę, że nie wolno 
zrzucać winy na zewnętrzne okoliczności i usprawiedliwiać tym własnych 
niedomagań. „Przez zwycięstwo w sobie do zwycięstwa w narodzie” – można 
by dopowiedzieć, jeśli ktoś odczuwa taką potrzebę, chociaż kazanie 
sprawiało wrażenie kompletnego.
Lewicowo-liberalne poglądy są na wskroś obrzydliwe i zasługują na 
stosowne do tej obrzydliwości traktowanie. Za ich wyznawców i świeckich 
kapłanów moralnego zepsucia mogę się co najwyżej modlić, co nie oznacza 
jednak pobłażliwości i cofania się z drogi ku Wielkiej Polsce 
Katolickiej. Z kolei prof. Bartyzel nie tak dawno pisał o katolikach 
„przesiąkniętych mentalnością demoliberalną […] bojących się jak ognia 
przyznania, że nam też chodzi o to, aby Chrystus Król panował wszędzie, w
 każdej sferze życia”.
Wystarczyło jednak, by kapłan 
skrytykował postawę Żydów – mniejsza o to, których konkretnie Żydów – 
oraz sprawował Mszę św. poprzedzoną marszem z antysyjonistycznymi 
hasłami, by również z prawej strony oberwało się współczesnemu polskiemu
 nacjonalizmowi. Ten ma być niby zbyt skrajny, ksenofobiczny i – co 
ponoć szczególnie kompromitujące – antysemicki.
Zacznijmy od tego, iż krytyka 
tchórzostwa Żydów miała przede wszystkim wybudzić z ewentualnego 
poczucia samozadowolenia bądź samousprawiedliwienia zgromadzonych w 
katedrze nacjonalistów z ONR. Biblijni Żydzi i ich tchórzostwo to 
postawa, której powinniśmy się wystrzegać także i dzisiaj. Żydzi 
biblijni to właśnie my, chrześcijanie, ze wszystkimi przywarami 
trapiącymi naród wybrany przed kilku tysięcy laty.
W tym miejscu należy wyjaśnić, kim są 
Żydzi współcześnie. Jako wyznawcy judaizmu są, jak głosi kłamliwa 
judeochrześcijańska propaganda, „starszymi braćmi w wierze”. Z mitem tym
 rozprawił się już ks. prof. Chrostowski, który zwrócił uwagę na to, iż 
wziął się on z przeinaczonych słów Jana Pawła II, który to Żydów nazwał 
braćmi (czyli bliźnimi) – lecz nie braćmi w wierze [akurat słowa antypapieża Jana Pawła II nie zostały przeinaczone - przyp. red. RCR]. Dla nas Żydzi, za 
których zresztą też powinniśmy się modlić, tkwią w teologicznym błędzie,
 nie rozpoznając Chrystusa jako Mesjasza. Bo czyż miałyby sens 
zapowiedzi nawrócenia Żydów, o których przypomina m.in. ks. Franciszek 
Poguet, jeśli naprawdę istniałoby coś takiego jak 
„judeochrześcijaństwo”? Jak bowiem tłumaczy ks. prof. Chrostowski, 
obecny judaizm rabiniczny nie jest kontynuacją wiary starotestamentowych
 Żydów – tą jest właśnie chrystianizm. Dlatego właśnie uprawnione są 
nawiązania do postaw ówczesnych Żydów odnoszące się do współczesnych 
narodowo-katolickich radykałów i nie tylko. Nie zmieniło to jednak 
interpretacji kazania księdza Międlara jako antysemickiego, zbyt 
skrajnego itd. – i to niekoniecznie wyłącznie ze strony 
lewicowo-liberalnej.
Odrębnym zagadnieniem jest stosunek do 
Żydów jako wspólnoty politycznej, jako narodu. Żydowski nacjonalizm, 
który z rozsianych po świecie Żydów ulepił jeden naród i wyznaczył im 
siedzibę narodową w Palestynie, ma w sobie bardzo wiele cech 
nacjonalizmu pogańskiego. Nie da się ukryć, że utworzenie żydowskiego 
państwa w Palestynie odbyło się kosztem miejscowej ludności. Co więcej, 
żydowski nacjonalizm i będące jego wykwitem państwo Izrael stale wzmaga 
napięcie na Bliskim Wschodzie, mając zresztą niewzruszone oparcie w USA.
 Palestyna, która – tak jak postuluje m.in. szyicki libański ruch 
polityczno-religijny Hezbollah („Partia Boga”) – mogłaby być wspólnym 
domem chrześcijan, muzułmanów i żydów (tj. wyznawców judaizmu, stąd 
pisownia małą literą), stała się terenem ekspansji żydowskich 
kolonistów, a utrzymanie żydowskiej państwowości za wszelką cenę 
powoduje nieustanny chaos w regionie. Cierpią na tym także nasi bracia w
 wierze w Jezusa Chrystusa, a wszystko to ma miejsce w kolebce 
chrześcijaństwa.
Rzecz jasna, ktoś mógłby w tym momencie 
przypomnieć, że przecież Żydzi byli tam już tysiące lat wcześniej i po 
prostu wrócili do siebie, o czym świadczy przecież także Stary 
Testament. Tezy o wygnaniu Żydów z Palestyny są poddawane w wątpliwość 
choćby przez takich historyków jak prof. Szlomo Sand – Żyda z krwi i 
kości – który twierdzi, że genetycznie potomkami starotestamentowych 
Żydów są właśnie współcześni Palestyńczycy. Natomiast jeśli już Biblia 
ma nam służyć jako uzasadnienie dla zaprowadzania jakiegokolwiek 
politycznego porządku w Palestynie, to dlaczego ma to być uzasadnienie 
dla istnienia państwa żydowskiego, a nie chrześcijańskiego?
Nie polemizuję w tym miejscu z 
patologią, która trzyma kciuki za Żydów zwalczających „arabską dzicz” 
(tj. Palestyńczyków), bo z takimi osobnikami nie widzę punktów stycznych
 już nie tylko jako katolik (co więc z Palestyńczykami-chrześcijanami?),
 ale czysto po ludzku. Przypomina to właśnie syjonistyczny szowinizm, a 
nawet niemiecki nazizm z jego koncepcją untermenscha, a nie postawę 
katolickiego uniwersalizmu i chrześcijańskiego szacunku do istoty 
ludzkiej.
Nie widzę więc niczego złego w hasłach 
„wieszania syjonistów”, jakie wznosił ONR podczas marszu w Białymstoku 
poprzedzającym Mszę św. Syjonizm – bo taką nazwę nosi żydowski 
nacjonalizm – nierzadko przybiera postać skrajnie szowinistyczną, na 
czym cierpi przede wszystkim ta ludność Palestyny, która nie miała tyle 
szczęścia, by urodzić się Żydami. A Żydzi, jak wiadomo, rozpoznają się 
po pochodzeniu, tworząc swoistą plemienną wspólnotę opartą przede 
wszystkim na krwi, jest to więc wspólnota ekskluzywna.
Motorem napędowym syjonizmu jest 
twierdzenie o absolutnej wyjątkowości holocaustu Żydów podczas II wojny 
światowej jako niemającego precedensu zjawiska w historii ludzkości. To 
skrajnie amoralne twierdzenie wartościuje ofiary różnych ludobójstw, nie
 tylko w trakcie wspomnianego konfliktu, ale i innych rzezi dokonanych w
 XX wieku. Dość powiedzieć, że środowiska żydowskie, szczególnie w USA, 
alergicznie reagują na określenia w rodzaju „holocaust Polaków”, na co 
zwracał uwagę chociażby prof. Richard Lucas, którego amerykańscy Żydzi 
zwalczają jako tego, który usiłuje zrównać cierpienia polskie z 
żydowskimi w sposób rzekomo nieuprawniony. Odbierałoby to bowiem Żydom 
monopol na wyjątkowość cierpień doznanych przez ten naród, a ponadto 
utrudniałoby zrzucenie na Polaków winy za holocaust. Zbrodnia ta stała 
się już na tyle dochodowym interesem, że prof. Norman Filkenstein, 
zresztą potomek ocaleńców z getta warszawskiego, nazwał go w tytule 
swojej książki „przedsiębiorstwem holocaust”, wskazując na 
instrumentalne traktowanie tego wydarzenia przez amerykańskie kręgi 
żydowskie w celu wyłudzania odszkodowań. Co szczególnie nikczemne, są to
 ludzie niemający na ogół nic wspólnego z ofiarami holocaustu, poza 
byciem Żydami. Przed II wojną światową, gdy holocaust nadchodził 
wielkimi krokami w postaci m.in. nocy kryształowej, amerykańscy Żydzi 
całkowicie ignorowali los swoich ziomków z Europy, czego dowodem jest 
los pasażerów statku Saint Louis. Gdy holocaust stał się dochodowym 
interesem, dały jednak znać o sobie więzi plemienne. Szkoda tylko, że 
stało się to tyle lat po wojnie, gdy większość europejskich Żydów już 
dawno bezpotomnie uszła do atmosfery przez kominy niemieckich obozów 
śmierci.
To właśnie współcześnie wyjątkowość holocaustu ma uzasadniać 
bezkrytyczne spojrzenie na politykę państwa Izrael – jako żywo będącego 
przecież bluźnierstwem nawet w samym judaizmie, gdyż prawdziwy Izrael ma
 zostać ustanowiony dopiero przez Mesjasza, którym dla nas jest 
oczywiście Jezus Chrystus. Prowadzi to do takich patologii, że nawet 
decyzja Unii Europejskiej o bojkocie towarów wyprodukowanych na 
Zachodnim Brzegu, a oznaczanych jako izraelskie, jest przez żydowskie 
państwo w Palestynie oceniana jako wroga, chociaż Zachodni Brzeg należy 
się wedle wszystkich międzynarodowych ustaleń nie Żydom, a 
Palestyńczykom.
Z instrumentalnego traktowana holocaustu
 wynika także sprzeczność interesów politycznych narodu polskiego i 
żydowskiego. Żydowska pamięć historyczna wcale nie obiera za podstawę 
kryterium prawdy, które jest respektowane w naszej cywilizacji. 
Nieprzypadkowo prof. Koneczny wyodrębnił cywilizację żydowską w swojej 
typologii, zwracając uwagę, że w tej ostatniej nadrzędny wobec prawdy 
jest interes żydowski. W ten sposób sprawcami holocaustu stają się 
Polacy jako wspólnicy niezidentyfikowanych „nazistów”. Polska jako 
adresat – bezpodstawnych, jak już wspomniano – żydowskich roszczeń 
majątkowych pełni rolę kozła ofiarnego, któremu tym bardziej należy 
przypominać o powinnościach finansowych wobec Żydów, gdyż odpowiadać ma 
za wyjątkowe w historii ludzkości ludobójstwo. Kto więc sądzi, że w 
pamięci o holokauście chodzi przede wszystkim o uczczenie ofiar, ten się
 grubo myli.
Nie będę się rozpisywał na temat 
wyimaginowanych czy też prawdziwych win wobec Żydów ze strony Polaków, 
bo choć pewnie takowe miewały miejsce, to po pierwsze, są one nikłe 
wobec tego, co naród żydowski nam zawdzięcza (vide Paradisus Judeorum), a
 po drugie – Żydom niespieszno do ekspiacji za swoje winy wobec Polaków,
 choćby udziału ich współplemieńców w instalowaniu komunizmu na ziemiach
 polskich. Stanięcie w prawdzie jest tutaj nie tylko kwestią 
drugorzędną, ale też nie leży w ich partykularnym interesie.
W sytuacji, w jakiej Żydzi nas stawiają,
 nie ma w zasadzie miejsca na żaden dialog – jak bowiem dialogować z 
kimś, kto chce obarczyć nas winami za cudze zbrodnie. Należy pamiętać, 
że osiąganie kompromisu jest wartością, o ile ceną nie jest rezygnacja z
 podstawowych pryncypiów. Jeśli więc koegzystencja z wyznawcami judaizmu
 na jednym terytorium jest możliwa pod warunkiem poszanowania wzajemnych
 praw (pouczający jest przykład antysyjonistycznego przecież Iranu, 
gdzie licząca sobie 20 tys. społeczność żydowska deleguje ex lege posła 
do tamtejszego parlamentu), to na gruncie politycznym Żydzi nas 
zwalczają, uderzając w naszą godność narodową, za nic mając prawdę 
historyczną, nie mówiąc już o elementarnej wdzięczności za ofiary 
ponoszone przez Polaków niosących im pomoc podczas II wojny światowej.
Żydowski plemienny nacjonalizm ma się zresztą nijak do polskiego narodowego radykalizmu, który zasadzony jest na uniwersalistycznym katolicyzmie. Wprawdzie etniczny komponent słowiański jest dla polskości istotny, ale jednak prymat ma katolicyzm, więc dla nawróconych Żydów w przeszłości znajdowało się miejsce, chociażby w narodowych formacjach zbrojnych.
O ile więc w dyskusji o „polskim 
antysemityzmie” na liberalnej lewicy chodzi o zdyskredytowanie polskości
 jako takiej, co ściąga na piewców tych teorii określone konsekwencje w 
przyszłości (chyba że w porę zmienią swoje postępowanie, przeproszą i 
zadośćuczynią), o tyle ze strony „prawicowej” chodzi o sypnięcie piasku w
 szprychy rozpędzającego się polskiego nacjonalizmu. Jest to widok 
przykry, gdyż często mijają się z prawdą ludzie odwołujący się do tego 
samego co my zestawu wartości, traktując antysemityzm (bezobjawowy, ma 
się rozumieć) w sposób instrumentalny niczym „GWiazda Śmierci”. Nie 
widzą chyba w swojej krótkowzroczności, że dla potomków żydokomuny – jak
 sam określa siebie Adam Michnik – również i oni są na liście 
proskrypcyjnej, tyle że na dalszych miejscach.
Fakt, że nawet w Polsce działają 
realizatorzy żydowskiej polityki historycznej („[…] dla Polaków to była 
po prostu kwestia biologiczna, naturalna – śmierć jak śmierć, a dla 
Żydów to była tragedia, to było dramatyczne doświadczenie, to była 
metafizyka, to było spotkanie z najwyższym”), nie powinien dziwić. Od 
wielu lat dajemy sobie wchodzić na głowę w tej kwestii, nie dając znaku 
życia, jaki przejawiałby zdrowy naród, a takim byłoby przeciwstawienie 
się tej wymierzonej w nasze interesy polityce. Jednak to, że sprzyjają 
jej pożyteczni idioci z pluszowej „prawicy”, próbujący uczynić 
anty-antysemityzm nieodłącznym komponentem polskiego patriotyzmu, stawia
 polski nacjonalizm w sytuacji traktowania ww. obozów łącznie, jako 
różnych przejawów jednego i tego samego zjawiska, którym jest 
systematyczne dyskredytowanie narodowego radykalizmu. Jeżeli ktoś nie 
odczuwa dyskomfortu z samego choćby faktu stania w jednym szeregu z 
Michnikiem, to najwyraźniej w hierarchii przeciwników narodowcy stoją u 
niego wyżej.
Tymczasem namawiam do zaprzestania 
tłumaczenia się z tzw. antysemityzmu komukolwiek. Jest on bowiem 
definiowany dziś właśnie wedle kryteriów żydowskich, które mimowolnie 
przyjmujemy, a które użyteczność istnienia tegoż stawiają wyżej niż 
rzeczywiste jego występowanie w przyrodzie. Jest to cały czas granie 
wedle reguł narzuconych przez przeciwnika, a skoro on nie tłumaczy się 
nam ze swojego antypolonizmu, to i my nie tłumaczmy się nikomu z 
rzekomego antysemityzmu.
I właśnie w takim ujęciu bycie antysemitą to powód nie do wstydu, a do jak najbardziej uprawnionej dumy.
Marcin Skalski