Sceptycyzm
 dwóch ubiegłych wieków wielokrotnie atakował postawę patriotyzmu – 
podobnie jak wszystkie inne teoretyczne namiętności rodzaju ludzkiego, w
 tym zaś wypadku, atak ów był nader interesujący i godny szacunku, ze 
względu na fakt, iż wyszedł on od grupy współczesnych pisarzy, którzy 
nie są wyłącznie sceptyczni, ale posiadają także organiczną wiarę w 
filozofię i politykę. Tołstojowi, być może największemu z żyjących 
Europejczyków, udało się założyć szkołę, która, pomimo wszystkich swoich
 wad (a nie są one małe ani nieliczne), posiada wszelkie cechy 
charakterystyczne wielkiej religii. Jak każda wielka religia, jest ona 
konkretna, publiczna, a nade wszystko – paradoksalna. Tołstojanin 
czerpie z wyznawania najtrudniejszych artykułów swojej wiary ową mroczną
 i wspaniałą radość, której od prawie czterystu lat nie widziano na 
świecie. Upaja się on mówieniem: „nikt nie powinien stosować przemocy, 
nawet w celu obrony własnego kraju” dokładnie w taki sam sposób, w jaki 
Tertulian upajał się mówieniem: „credo quia impossibile”.
Ta
 ważna i rosnąca w siłę sekta, wspólnie z wieloma współczesnymi 
intelektualistami rozmaitych szkół, bezpośrednio kwestionuje zasadność 
idei patriotyzmu jako sprzecznej z większym sentymentem miłości 
wszystkich ludzi. Dla nich szczegół jest zawsze wrogiem ogółu. Dla nich 
każdy naród jest wrogiem ludzkości. Dla nich też, i to w całkiem wielu 
wypadkach, każdy człowiek jest wrogiem ludzkości. Przypominają oni 
dzięki temu, w mglisty i nie do końca dający się lubić sposób, pewien 
sort ludzi, którzy przemierzają świat głosząc, że nikt nie powinien 
chodzić do kościoła, ponieważ Bóg jest wszechobecny i w kościołach się 
Go nie znajdzie.
 Załóżmy,
 że dwóch ludzi, zgubiwszy drogę na jakimś szarym pustkowi, w deszczu i 
mroku, zdołało dotrzeć do rozjaśnionego ganku nieznanego domostwa, które
 przyjęło ich z wszelką gościnnością. Może być i tak, że trwała właśnie 
jakaś biesiada lub widowisko; że przygotowywano się do prywatnej 
inscenizacji jakiejś sztuki albo prima vista zaczęto grać w wista. Jeden
 z naszych podróżnych, mógłby, zupełnie instynktownie i nader 
serdecznie, w bojowym duchu przystąpić do gry lub uczernić sobie twarz i
 przyprawić o śmiech wszystkie obecne tam dzieci. Zrobiłby to zaś, 
ponieważ czułby sympatię do całego towarzystwa. Ten drugi powiedziałby 
jednak: „Lubię tu wszystkich tak bardzo, że nie podoba mi się, iż gra w 
wista dzieli ich na pary; tak bardzo kocham ludzkie oblicze boże, iż nie
 chcę, aby zakrywała je przed moim wzrokiem sadza albo farba; nie 
wybiorę sobie także partnerki do lansjera, ponieważ oznaczałoby to 
obdarzenie jednej kobiety specjalnymi względami, ja zaś kocham was 
wszystkie tak samo”. Pierwszy z nich na pewno o wiele bardziej 
rozbawiłby całą kompanię. I czy nie kochałby jej również o wiele 
bardziej?
Istotnie,
 każdy z nas zgubił się na szarym pustkowiu nieskończoności i 
przypadkowo zawitał do bram tej naszej ziemi, która ma słońce za lampę. 
Odnajdujemy na niej towarzystwo ludzkości, zaangażowane w pewne 
starożytne festiwale i formy, pewne turnieje i rozróżnienia. I, z 
drugiej strony, dwa rodzaje miłości, które możemy mu ofiarować. 
Zarozumialec będzie utrzymywał, że łączy się z nim w jego jedności; 
dobry towarzysz natomiast, naprawdę zjednoczy się z jego podziałami.
Jeżeli
 zagubieni goście dostrzegają coś całkowicie niemoralnego w podziałach, 
coś zupełnie niegodziwego w rytuałach, bez cienia wątpliwości muszą 
protestować; nigdy jednak nie powinni oni wnosić pretensji z tego 
względu, że podziały to podziały, a więc, z pewnej strony, kogoś 
wykluczają, a rytuał to rytuał, a więc, z pewnej strony, rzecz 
irracjonalna. Jeżeli gość w domu ma coś przeciwko graniu na pieniądze, 
powinien odmówić, nie powinien wszakże cieszyć się ze swojej odmowy. Nie
 może jednak pytać: „z jakiego względu arbitralnie przydziela mi się 
jako partnera tego-to-a-tego?” Nie może mówić: „jaka jest właściwie 
racjonalna różnica między pikiem a kierem?” Jeśli naprawdę kocha ten 
narodek, zagra on, jak tylko będzie umiał, i pośród całej masy innych 
rzeczy, wyznaczoną mu rolę. Zachowa ów radosny i impulsywny 
konserwatyzm; zaangażuje się zupełnie w sportowe zawody narodowości; 
upodoba sobie w starożytnym teatrze religii.
Jako
 iż przeciwni patriotyzmowi, współcześni intelektualiści, tego nie 
robią, ich miłości do rodzaju ludzkiego towarzyszy jakieś dziwne zimno i
 nierzeczywistość. Jeśli zapytać ich, czy kochają ludzkość, odpowiedzą, 
niewątpliwie szczerze, że jak najbardziej. Jeżeli jednak zapytać ich o 
miłość do którejkolwiek z klas, które się na ową ludzkość składają, 
szybko okaże się, że wszystkich ich nienawidzą. Nienawidzą królów, 
nienawidzą księży, nienawidzą żołnierzy, nienawidzą żeglarzy. Nie ufają 
naukowcom, potępiają klasę średnią, rozpaczają nad robotnikami – 
niemniej, uwielbiają ludzkość. Tylko że zawsze mówią o niej tak, jakby 
stanowiła ona jakiś egzotyczny, obcy naród. Oddzielają się coraz 
bardziej i bardziej od rodzaju ludzkiego, aby opiewać nieznaną rasę 
ludzi. W swoich wysiłkach bycia humanistycznymi, przestają być ludzcy.
Prawda
 zaś jest, oczywiście, taka, że realną uniwersalność osiągnie się raczej
 przez przekonanie samych siebie, że znajdujemy się w najlepszym 
możliwym stosunku do naszego najbliższego otoczenia. Ktoś, kto kocha 
swoje dzieci, ma w sobie znacznie więcej uniwersalności, znacznie 
pełniej uczestniczy w porządku spraw ogólnych, niż ktoś, kto bawi małego
 hipopotamka lub wozi w wózeczku małe krokodylątko. Ponieważ kochając 
swoje dzieci, robi coś, co (jeśli mogę się tak wyrazić) jest 
nieporównywalnie bardziej hipopotamiczne niż bawienie hipopotamów; robi 
to samo, co one. Tak samo ma się rzecz z patriotyzmem. Człowiek, który 
kocha ludzkość i ignoruje patriotyzm, w istocie ignoruje właśnie ową 
ludzkość. Człowiek zaś, który kocha swój kraj, może niezmiernie rzadko 
komplementować ludzkość werbalnie, niemniej tak naprawdę prawi on jej 
najlepszy z możliwych komplementów – naśladuje ją.
Ta
 podstawowa, duchowa zaleta patriotyzmu i podobnych sentymentów 
przedstawia się, jak następuje: że dzięki niemu wszystkie rzeczy kocha 
się po równo – ponieważ wszystkie kocha się indywidualnie. Kosmopolityzm
 daje nam jeden kraj, który jest dobry; patriotyzm zaś, daje nam setkę 
krajów, z których każdy jest najlepszy. Kosmopolityzm oferuje jedno miłe
 słowo, patriotyzm – chór superlatywów. Patriotyzm zaczyna chwalić 
świat, poczynając od rzeczy najbliższych, zamiast najbardziej odległych,
 utwierdzając w ten sposób to, co stanowi, być może, najistotniejszy z 
naszych ziemskich pomysłów, mianowicie: że każda rzecz powinna zostać 
odpowiednio doceniona. Gdziekolwiek na jakiejś bezludnej wyspie wznosi 
się jakaś góra o dziwacznym kształcie, gdziekolwiek w jakimś 
nieprzebytym lesie rośnie nienazwany jeszcze owoc, patriotyzm 
gwarantuje, że nie pogrążą się one w ciemności, zanim zostaną 
upamiętnione w pieśni.
 Występuje,
 ponadto, jeszcze jedno istotne rozróżnienie, skłaniające nas do 
opowiedzenia się raczej po stronie tych, którzy wspierają abstrakcyjną 
ideę patriotyzmu, niż tych, którzy ją zwalczają. Są dwie metody, według 
których obchodzić się można z problemem owego umiarkowania, stanowiącego
 w każdym wypadku właściwy przedmiot moralności – w kwestii wina, wojny,
 płci, patriotyzmu; owego umiarkowania, które pragnie, w miarę 
możliwości, mieć wino bez pijaństwa, wojnę bez masakry, miłość bez 
rozpusty i patriotyzm bez Alfreda Harmswortha[1].
 Jedna z nich, popierana przez wielu jak najszczerszych ludzi od 
początku dziejów, to ta, którą ogólnie nazwać można metodą abstynencką; 
to znaczy zakładającą, że – w związku z oczywistymi niebezpieczeństwami,
 które się z nimi wiążą – lepiej jest pozbyć się zupełnie wszystkich 
tych wielkich i historycznych pasji. Z kolei, zwolennicy drugiej metody 
(do których sam się zaliczam) utrzymują, że przeciwnie – jedynym 
ostatecznym i skutecznym sposobem, aby pozbyć się tego 
niebezpieczeństwa, jest owych pasji doświadczyć i gruntownie je 
zrozumieć. Twierdzimy, że z każdym wielkim uczuciem w życiu wiąże się 
pewna groza, która, jeśli potraktować ją na serio i z wyobraźnią, 
stanowi najmocniejszą możliwą przesłankę przeciw nieumiarkowaniu; 
twierdzimy, inaczej mówiąc, że sposobem na to, aby bać się wojny, jest 
coś o niej wiedzieć; aby bać się miłości – wiedzieć coś o miłości; że 
sposobem unikania przesady w piciu wina jest widzieć je jako 
niebezpieczne dobrodziejstwo – i że patriotyzm mieści się w tej samej 
kategorii. Druga strona uważa, że najlepszą gwarancję trzeźwości stanowi
 noszenie niebieskiej wstążki; my zaś – urodzenie się w kraju, w którym 
rosną winnice. Oni uważają, że najlepszą gwarancję czystości stanowi 
ślub celibatu; my zaś – że zakochanie. Oni uważają, że najlepszym 
sposobem uniknięcia lekkomyślnej konfliktowości jest wyrzec się walki; 
my zaś – że kiedyś wziąć w niej udział. Oni uważają, że powinniśmy 
troszczyć się o nasz kraj za mało, by przejmować się różnymi, błahymi 
bezczelnościami; my zaś – że powinniśmy troszczyć się oń za bardzo, by 
zwracać na nie uwagę. Różnica jest taka, jak między mahometańskim i 
chrześcijańskim pojęciem umiaru. Mahometanizm czyni wino trucizną; 
chrześcijaństwo – sakramentem.
Wielu
 współczesnych humanistów z trwogą mówi o narodowości jako o matce 
wojen. I, w pewnym sensie, rzeczywiście nią ona jest, podobnie jak 
miłość i religia. Ludzie zawsze będą walczyć o rzeczy, na których im 
zależy – i w wielu wypadkach słusznie. Jest jednak inna jeszcze kwestia,
 o której nie wolno zapominać, a która przedstawia się następująco: że w
 miarę jak ludzie zyskują na inteligencji, muszą zacząć w końcu 
dostrzegać, że przystępowanie do brutalnej rywalizacji dotyczącej dwóch 
zupełnie pierwotnych i mistycznych afektów, to zwyczajna głupota. Można 
się spierać o racjonalne preferencje – bo w tym wypadku zwycięstwo może 
rzeczywiście czegoś dowieść. Wszakże preferencja irracjonalna to rzecz 
zbyt subtelna, aby się o nią spierać, jako że co do niej zwycięstwo nie 
dowiedzie zupełnie niczego.
Kiedy
 ludzie po raz pierwszy uświadamiają sobie pewne niesamowite i 
niepokojące emocje, ich naturalnym instynktem, ich pierwszym, 
najbardziej naturalnym i najrozsądniejszym instynktem, jest chęć 
zabijania innych ludzi. Dlatego właśnie, na przykład, sentyment miłości 
romantycznej przeszedł dokładnie taką samą ewolucją historyczną jak 
sentyment patriotyzmu. Kiedy tylko średniowieczny rycerz bądź trubadur 
zorientował się, że w sentymencie czystym i monogamicznym zawiera się 
jakieś napięcie, całkowicie wykraczające poza domenę prostych, 
zwierzęcych żądz, natychmiast chwytał długą włócznię i zaczynał biegać 
po najbliższej okolicy, zobowiązując się zabić każdego, kto ośmieliłby 
się przeczyć, że zakochał się on w tej jedynej, właściwej osobie. Nie 
sądzę, aby dało się racjonalnie utrzymywać, że miłość romantyczna w 
następnych wiekach uległa degeneracji. Wydarzyło się tylko tyle, że 
ludzie zdali sobie sprawę nie z tego, iż miłość jest zbyt nieistotna, 
aby o nią walczyć, ale przeciwnie – że nie można o nią walczyć, bo ma 
zbyt wielkie znaczenie. Innymi słowy, zorientowano się się, że w materii
 afektów żadna konfrontacja na nic się nie zda, ponieważ nikt z 
biorących w niej udział nie zaakceptuje jej rezultatu. Każdy z nas uważa
 swój kraj za najlepszy na świecie, podobnie jak każdy z nas mógłby 
uważać własną matkę za najlepszą na świecie. Myśląc tak jednak nie 
próbujemy zarazem, a przynajmniej nie mamy takiego pragnienia, aby 
sprawdzić to w boju. Nie umieszczamy naszych matek w amfiteatrze, aby 
toczyły tam ze sobą pojedynki – z tego prostego powodu, że gdyby jedna 
matka pokonała drugą, nie zrobiłoby to nikomu najmniejszej różnicy. To 
właśnie stanowi również jedyny poważny zarzut przeciwko pojedynkom. 
Fakt, że w pojedynku giną ludzie, mnie osobiście wydaje się sprawą 
raczej nie największej wagi; podobnie dzieje się w wypadku piłki nożnej,
 polowań na lisy czy wizyt w londyńskich szpitalach. Jedyny racjonalny 
zarzut przeciwko pojedynkowi opiera się na tym, iż wymaga on najbardziej
 bolesnej i krwawej procedury działania, niczego właściwie nie 
rozwiązując. Wierzymy zatem, że właściwą drogę do uniknięcia 
patriotycznego nieumiarkowania stanowi to samo, co w wypadku płci lub 
wojny – zdobycie jakiegoś rozeznania w temacie. Podobnie jak, według 
naszego poglądu, zawsze istnieć będzie potęga relacji między płciami i 
użytek z wina, tak samo zawsze będzie istnieć możliwość wojny 
patriotycznej. Niemniej na tej samej zasadzie, na jakiej ktoś, kto 
naprawdę się kiedyś zakochał, odkryje, że ciężko jest mu napisać długi i
 namiętny poemat dotyczący flirtu, cała ta swoistego typu retoryka o 
fladze Imperium i anglosaskiej krwi, która od sześciu lat nasyca nasze 
dziennikarstwo elementem komicznym, okaże się zwyczajną niemożliwością 
dla człowieka, który chociaż raz w życiu wyobraził sobie, jak poczułby 
się na wieść o tym, że obca armia rozbiła obóz na wzgórzu Box. Lekka i 
niezobowiązująca gadka na temat narodowych tryumfów mnie i tych, którzy 
myślą podobnie, uderza wyłącznie jako znak braku poważnego 
zaangażowania. Przeciętny, obdarzony rozsądkiem obywatel powiedziałby 
zapewne, że dowodzi ona nadmiaru patriotyzmu. My zaś – że jego 
niedoboru.
Kosmopolicie,
 twierdzącemu, ze kocha ludzkość i nienawidzi lokalnych upodobań, 
odpowiemy zatem w ten sposób: „Jak można kochać ludzkość i nienawidzić 
czegoś, co jest aż tak ludzkie?” Jeżeli on z kolei odpowie, że lokalne 
upodobania są jednoznacznym grzechem, i są ludzkie tylko w tym sensie, w
 jakim bicie żony jest ludzkie, ripostujemy mu, iż jego kodeks moralny 
przedstawia się tak różnie od naszego, że samo użycie słowa „grzech” w 
dyskusji między nami to rzecz niemal zupełnie bezsensowna. Jeśli zaś 
powie, że nie jest to jednoznaczny grzech, ale głupstwo i ciasnota 
horyzontów, odpowiemy, że to tylko kwestia gustu i dla nas jego 
atmosfera intelektualna odznacza się ciasnotą tak wielką, że powodującą 
uduszenie. I będziemy się za niego modlić, w nadziei że pewnego dnia 
zdoła on uciec z owej maleńkiej, dusznej celi kosmopolitycznego świata, 
aby zamieszkać wreszcie na otwartych przestrzeniach pod nieskończonym 
niebem Anglii. Wreszcie, jeśli powie on, jak z pewnością zresztą uczyni,
 że czymś nierozsądnym jest stawiać granicę w jednym miejscu raczej niż w
 drugim, i że nie wie on, co jest narodem, a co nie, odpowiemy: „I w tym
 właśnie leży przyczyna twej klęski; twoja słabość polega dokładnie na 
tym, że nie rozpoznajesz narodu, kiedy go widzisz. Jest wiele rodzajów 
romansów – i wiele rodzajów pieśni, niemniej większość zwykłych ludzi 
rozpoznaje romans i pieśń, kiedy takowe zobaczy. Wiedzą oni bardzo 
dobrze, że konkubinat niekoniecznie jest romansem i że mowa wiązana 
niekoniecznie jest wierszem. Jeżeli nie rozumiesz nieprecyzyjnych 
określeń, idź, usiądź sobie pomiędzy pedanty i pozwól ludziom, którzy je
 rozumieją, spokojnie wykonywać ich pracę na świecie”. Lepiej od czasu 
do czasu nazwać jakąś górę pagórkiem, niż znaleźć się w sytuacji 
umysłowej, w której myśli się, że ponieważ nie da się określić 
precyzyjnie wysokości, od której zaczyna się góra, nie ma na świecie 
żadnych gór.
II.
 Tołstojanizm,
 w związku z tym, z całą jego szczerością, z całą jego godną podziwu 
logiką, uważamy, z naszego punktu widzenia, za oziębłą i arbitralną 
fantazję, nieporównywalną w swojej wartości moralnej do owego napięcia, 
które związało żyjących ludzi z ich rzeczywistą i starożytną ziemią. W 
bezpośrednim porównaniu cierpi on na wrażeniu, że pierwsza z tych opinii
 jest czysto powierzchowna, druga zaś – żywotna; inaczej mówiąc: nie 
mamy wątpliwości, że każdy zwykły, urodzony w Anglii człowiek może 
uważać się za tołstojanina i przeciwnika patriotyzmu ze wszelką 
szczerością i rozsądkiem; nie mamy również wątpliwości, że gdyby nagle 
zobaczył on rosyjską flagę powiewającą nad Trafalgar Square, zrobiłby 
się biały aż po same usta. Niemniej, ta humanitarna teoria niesłuszności
 narodowego sentymentu, choć istotna, w żadnym wypadku nie stanowi dziś 
wcale owego sentymentu najpotężniejszego przeciwnika. Występuje tu 
jeszcze inna siła, ze swojej natury prawie tak samo nieprzyjazna 
patriotyzmowi, wyposażona jednak, w przeciwieństwie do tej drugiej, 
także w potęgę, bogactwo i dużą szansę na tryumf w praktycznej sferze 
polityki. Owym drugim nieprzyjacielem patriotyzmu jest, oczywiście, idea
 potocznie nazywana imperializmem. Imperializm pragnie unicestwić 
patriotyzm nie przez przygotowanie zarysu odległego i nieosiągalnego 
zjednoczenia różnych ludów, ale wskazując jak i w którym momencie 
podobne zjednoczenie może zostać przeprowadzone. Imperializm to 
kosmopolityzm oportunistyczny. W swoich racjonalnych momentach (bo 
posiada on także swoje momenty racjonalne, i tylko o nich wypada tutaj 
mówić) mówi on: „Nie twierdzimy, że powinniśmy zaanektować Hiszpanię dla
 zabawy albo wdać się w spór z Norwegią dla samej przyjemności spierania
 się. Jeśli jednak okoliczności wytworzą dla nas mniej lub więcej 
naturalnie okazję do likwidacji jakichś różnic albo ściągnięcia jakiejś 
flagi z masztu – zrobimy to. Kiedykolwiek będziemy mogli zmienić jakieś 
odrębne królestwo lub republikę, z własną pamięcią i symboliką, w część 
Imperium Brytanii, Rosji albo Niemiec, i zmusić je do przyjęcia naszej 
pamięci i naszej symboliki – zrobimy to. Wierzymy, że cywilizacja stoi 
po naszej stronie, i kierujemy ją przeciwko Finom, Burom, Polakom czy 
Irlandczykom. My, imperialiści, nie odnosimy się do patriotyzmu z 
lekkomyślną wrogością – niemniej naprawdę jesteśmy jego wrogami”. Taki 
właśnie jest głos trzeźwej i wykształconej mocarstwowości. Zdaję sobie 
sprawę, że ze względu na niedawne zamieszanie w kwestii partii 
politycznych, sprawa imperializmu do pewnego stopnia umocniła się przez 
odwołanie do nieśmiertelnego sentymentu patriotycznego. Niemniej, jest 
to zaledwie jedna z owych wyborczych konfuzji, typowych dla polityki 
praktycznej w ogóle, a dla polityki angielskiej w szczególności. Uczucia
 patriotycznego używa się na korzyść imperializmu na podobnej zasadzie, 
na której nienawiść do tyranów mogła zostać użyta przeciwko Rewolucji 
Francuskiej lub litera konstytucji przeciwko Pymowi czy Hampdenowi[2],
 to znaczy: całkiem szczerze i z jakimś elementem racjonalnego sensu, 
bez jednego wszakże odniesienia do różnic między wielkimi ideami. Jeśli 
ująć ten problem u samych jego podstaw, zupełnie oczywiste jest, iż nie 
może istnieć twór taki, jak imperialny patriotyzm; innymi słowy, nie da 
się czuć w stosunku do amorficznej i nieokreślonej zbieraniny różnych 
ludów wszystkich odmian dobrego i złego dokładnie owego sentymentu, jaki
 wzbudza w człowieku, słusznie albo nie, kontemplacja szczególnych 
obyczajów jego przodków i szczególnej krainy jego narodzenia. Rzecz 
jasna, zupełnie racjonalnie jest używać frazy typu „patriotyzm do 
Imperium” jako metafory, podobnie jak dopuszczalne jest mówić 
metaforycznie o „patriotyzmie do ludzkości” czy zakochaniu się w 
katedrze w Rouen. Niemniej, ten całkowicie usprawiedliwiony sentyment, 
który skłania człowieka do poparcia, z powodów politycznych, ogromnej, 
kosmopolitycznej konfederacji, ma mniej więcej tyle wspólnego z 
namiętnością sprawiającą, że jest się gotowym śpiewać pieśni i umrzeć 
dla jednego strzępu ziemi, co podziw dla architektury normandzkiej z 
głodem serca Szekspirowskiego Romea. Na tym etapie dyskusji nie 
stwierdzam jeszcze, czy owo stare i wyjątkowe przywiązanie do jakiegoś 
jednego miejsca czy więzów krwi stanowi słuszny sentyment. Być może, że 
teoria polityczna, jednocząca Żydów pokroju Disraelego czy Niemców 
pokroju lorda Milnera z rozległą cywilizacją współczesności, to 
sentyment znacznie bardziej racjonalny, niż stare uczucie patriotyzmu. 
Być może, że patriotyzm to tylko brutalna fantazja człowieka 
prymitywnego, którą świat współczesny może teraz przerosnąć. Wszystkim 
tym zajmę się później. To, na co chciałbym w tym momencie wskazać, to 
mniej więcej oczywisty fakt, iż imperialnej idei czy planu konsolidacji i
 unifikacji coraz większej liczby różnych społeczności nie można nazwać 
patriotyzmem w jakimkolwiek sensie, który słowo to rzeczywiście 
posiadało kiedyś między ludźmi. Jeżeli „patriotyzm” nie oznacza 
określonych i zadeklarowanych preferencji co do pewnych tradycji i 
pewnego otoczenia, nie oznacza on zgoła nic. Coś takiego, jak wielkie 
imperium, jak Imperium Rzymskie, zamieszkiwane przez Greków, Gotów i 
starożytnych Brytów; jak Imperium Brytyjskie, zamieszkiwane przez 
Holendrów, Murzynów i Chińczyków z Hongkongu, zupełnie zasadnie może 
stać się przedmiotem pewnego intelektualnego podziwu, niemniej nazywać 
ów podziw patriotyzmem albo odwoływać się w związku z nim do pradawnych 
bóstw ogniska domowego, rzeki czy pagórka, to rzecz całkowicie wyzuta z 
rozumu. Może istnieć jakiś naprawdę dobry powód do popierania działań 
pana Beita[3] w
 Afryce Południowej, niemniej prosić nas, abyśmy w imię patriotyzmu 
pamiętali, że należy on do naszego ludu ma tyle sensu, co prosić nas w 
imię afektów rodzinnych, abyśmy pamiętali, że jest on naszą cioteczną 
babką.
W
 poprzek drogi, którą ma do przebycia imperializm, jeśli interpretować 
go w sensie patriotycznym, leży najtrudniejsza do pokonania ze 
wszystkich ludzkich trudności, niemożliwość większa nad niemożliwość 
polityczną czy finansową – niemożliwość psychologiczna. Imperium ma 
wszelkie potrzebne cechy, aby uczynić narodowe przywiązania rzeczą 
niemożliwą. Jest ono ogromne, po większej części odległe, wszędzie zaś –
 różnorodne i sprzeczne. Nade wszystko, jest ono nieokreślone i 
nieograniczone. Nie widzieć, że fakt ten unicestwia wszelki autentyczny 
entuzjazm, to nie znać alfabetu ludzkiego serca. Istnieje jedna rzecz, 
zupełnie niezbywalna dla wszystkiego, co może stać się przedmiotem 
intensywnej radości lub podziwu – ograniczenie. Kiedykolwiek spoglądamy 
przez bramę i wpadamy w zachwyt nad magnetyczną przejrzystością i pełnią
 rozciągającego się za nią widoku, zdajemy sobie sprawę z konieczności 
stawiania granic. Kiedykolwiek wsadzamy obraz w ramkę, działamy zgodnie z
 ową pierwotną prawdą, stanowiącą o wartości małych narodów. 
Kiedykolwiek z przyjemnością piszemy lub czytamy opowieść o człowieku, 
pędzącym szczęśliwe i pełne przygód życia na jakiejś małej wyspie, 
potwierdzamy prawdę, która złamała Imperium Rzymskie – i zawsze będzie 
łamać wszelki imperializm. Każda mocarstwowa poezja, nawet ta najlepsza 
(na przykład z wcześniejszego okresu twórczości Rudyarda Kiplinga) musi 
być, z punktu widzenia psychologii, fałszywa, bo kiedy naprawdę kocha 
się jakąś rzecz, uwaga kieruje się nie na jej wielkość – ale małość. 
Całą psychologię patriotyzmu znaleźć można w patriotyzmie Szekspira, 
przede wszystkim w owym oklepanym i cudownym passusie z Ryszarda II,
 stanowiącym czystą ekstazę małego Wyspiarza. Czymś nadzwyczajnie 
charakterystycznym dla Szekspira jest fakt, że wychwalając swój kraj, 
porównuje go on do dwóch rzeczy – fortecy i klejnotu –
Ten klejnot w srebrne oprawiony morze,
które mu stoi za sypane wały
 i za przekopy obronnego zamku.[4]
Fort,
 to coś, co, dzięki cesze, którą można nazwać wyłącznie przytulnością,  
przemawia zarówno do chłopięcych, jak i praktycznych instynktów 
człowieka. Klejnot to coś, czego ogromną wartość podnosi dodatkowo fakt,
 że jest on naraz rzadki i malutki. Forteca niezdatna do obrony, klejnot
 rozmnożony po świecie niby kamyki na brzegu morza, zmienia nutę 
emocjonalną w sposób radykalny i nieodwracalny. Imperializm to właśnie 
otwarcie Szekspirowskiej fortecy i zmniejszanie ceny jego klejnotu. W 
wypadku tego rodzaju poezji miłosnej, jak i w wypadku wszelkiej innej 
poezji, Szekspir miał rację. Podczas gdy anemiczni współcześni próbują 
wzbudzić w innych zapał bredząc o rozmiarach, przestrzeni i wieczności, 
olbrzym z epoki elżbietańskiej w kwestii patriotyzmu pamięta o tej 
psychologicznej prawdzie, że wszelka poezja miłosna naturalnie lubuje 
się w zdrobnieniach.
Pouczające
 jest porównać tę plastyczną Małą Anglię patriotyzmu z najlepszym 
dziełem pana Rudyarda Kiplinga. Dzieło owo, to naprawdę piękna 
literatura, niemniej najwyższe swoje piękno osiąga ona zawsze wtedy, gdy
 jej autor mówi o kosmopolityzmie, o wrażeniach podróżnika, który 
widział wiele różnych krajów. Sens słynnej wypowiedzi Jana z Gandawy 
stanowi to, że Anglia wystarczy; sens „Sestyny królewskiego włóczęgi” 
stanowi to, że nic nie wystarczy, z ledwością nawet cała kula ziemska.
Bosz, pobłogosław świat! Cókolwiek kiedy zrobił –
poza tym, z czim się guzdrał, zawsze było dobre.
 Zapiszcie, zanim umrę: „On to lubił, wszysko!”[5]
To
 prawdziwa poezja, i prawdziwy sentyment, ale stanowiący dokładne 
przeciwieństwo patriotyzmu. Stanowi on lekką i nader ludzką melancholię 
osoby, która przysięgała w swoim życiu wielu bogom i wielu kobietom. 
Patriotyzm Szekspira ma w sobie radość i ból namiętnego kochanka; 
patriotyzm pana Kiplinga – wesołość i smutek kobieciarza między 
narodami.
W
 związku z tym utrzymujemy, że z duchowego punktu widzenia, zdrowy 
człowiek nie potrzebuje kosmopolityzmu i nie potrzebuje imperium. 
Potrzebuje za to czegoś, co znajduje swoją mniejszą lub większą 
reprezentację w nacjonalizmie. Inaczej mówiąc, potrzebuje on szczególnej
 relacji z pewną homogeniczną społecznością uchwytnych i wyobrażalnych 
rozmiarów, wystarczająco dużych, aby wzbudzała ona szacunek swoim 
wpływem na dzieje i wystarczająco małych, aby wzbudzała czułość swoim 
wpływem na niego samego. Gdybyśmy byli bogami, przygotowującymi projekt 
idealnej planety, poetami, wymyślającymi utopię, powinniśmy podzielić 
świat na wspólnoty o takim właśnie stopniu jedności i umiarkowanym 
formacie. W naszym wypadku zatem, nieprawdą jest powiedzieć, że 
kosmopolityczna ludzkość to odległy ideał; dla nas to wcale nie ideał, 
lecz koszmar.
Teraz
 zaś, mając ową czysto idealistyczną wiarę w lojalności o takim właśnie 
zasięgu i grupy tego właśnie rodzaju, musimy odwrócić się od czystej 
etyki i poezji w stronę dyskusji o ziemi takiej, jak obecnie wygląda. Do
 tej pory starałem się wykazać, że idea narodowa jest w abstrakcji 
bardziej szlachetna i przyjemniejsza zarówno od kosmopolityzmu, jak i 
imperializmu, jeśli oczywiście imperializm może zostać pojęty jako coś 
od kosmopolityzmu realnie różnego. Zwróćmy się jednak teraz ku ludziom 
praktycznym – convertimur in gentes.
Wierząc
 zatem, że wspólnoty o rozmiarach znacznie mniejszych niż imperia 
stanowią zdrowe mieszkania dla ludzi, że są lepsze zarówno od 
kosmopolitycznej anarchii, jak imperializmu, spoglądamy na praktyczny 
przebieg dziejów i odkrywamy w nich skądinąd godny uwagi fakt. 
Orientujemy się oto, iż cywilizacja przewodząca światu pod względem 
politycznym nie tylko, bez cienia wątpliwości, rozgałęziła się lub 
rozdrobniła w takiego właśnie typu wspólnoty, lecz także uczyniła ich 
zarys i naturę sprawą świętą. Europa, cywilizacja najbardziej 
praktyczna, jest także jedyną cywilizacją nacjonalistyczną. Imperializm 
to rzecz azjatycka. W jego najlepszej i najbardziej intelektualistycznej
 formie możemy go zobaczyć w czymś takim, jak cywilizacja Chin. Tylko w 
Europie występuje poczucie świętości narodu. W innych miejscach świata, 
ludzie walczą o niepodległość własnych plemion. Wyłącznie w naszej 
nacjonalistycznej Europie mamy jakieś pojęcie o obowiązku respektowania 
niepodległości również innego plemienia. To zaś, rzecz jasna, stanowi 
jedyną próbę rzeczywistego istnienia religii. Fakt, że ktoś chce 
zachować własne życie, nie jest żadnym dowodem na to, że życie w ogóle 
uważa za rzecz świętą; dowiedzie tego, jeżeli powstrzyma się od 
zamordowania swojego wroga. Dokładnie na tym opierała się całość naszego
 sprzeciwu wobec aneksji Transwalu – na tym, że stanowiła ona grzech 
przeciwko europejskiej cnocie patriotycznej. Jako iż nikt nie ma 
większego prawa powiedzieć, że jego brytyjski patriotyzm zobowiązuje go 
do zniszczenia narodu burskiego, niż że jego poczucie świętości węzła 
małżeńskiego zobowiązuje go do ulotnienia się nagle z małżonką sąsiada.
Niewątpliwie,
 obecnie zagranicą da się usłyszeć opinie, jakoby małe narody wymierały.
 Jest takie ogólne przeświadczenie, że imperia żyją albo są przynajmniej
 przeznaczone do niekończącego się życia, narody zaś –  już umarły albo 
umrą za moment. Pomysł taki jak ten mógł wziąć się wyłącznie ze zwykłej 
nieznajomości historii Europy. Prawda, że imperium często wygląda na 
silne, a naród często wygląda na słaby, lecz dzieje się tak tylko z tego
 powodu, że rzeczy wieczne zawsze wyglądają na słabe. To proste odkrycie
 stanowi zaczyn wszelkich religii.
Praktycznie
 wygląda to tak, że imperia zawsze stanowiły zjawiska zwiewne i 
przejściowe, trwające tyle, co żywot motyla; narody zaś były twarde, 
solidne i zwycięskie – i nic nie mogło ich złamać. Największe z imperiów
 to w rzeczywistości zaledwie przelotna moda. A najmniejszy z narodów to
 sprawa od mody znacznie większa – to obyczaj. Imperializm nie jest ani 
chwalebnym wynalazkiem narodu angielskiego, jak się niektórym Anglikom 
wydaje, ani haniebnym wynalazkiem narodu angielskiego, jak wydaje się to
 innym Anglikom. To męcząca, stara, europejska fanaberia czy moda, 
powracająca do nas po tym, jak wypróbowały ją i odrzuciły jako 
wybrakowaną niemal wszystkie bratnie nacje.
Niczego
 ona nie zaczyna, ani niczego nie kończy: po prostu wraca, jak 
krynolina. Jednakże, podczas gdy imperializm od czasu do czasu wchodzi i
 wychodzi, jak krynolina, narodowość trwa, jak zwyczaj noszenia ubrań.
Hiszpania
 również była kiedyś mocarstwem kolonialnym, znacznie wspanialszym i 
oryginalniejszym, niż nasze. Imperium przeminęło – a jednak wciąż 
istnieją ludzie, którzy gotowi są ginąć za Hiszpanię; którzy gwizdną cię
 w twarz, jeżeli powiesz im, że nie są Hiszpanami.
Francja,
 po wielkiej ekstazie rewolucji, również miała imperium, pokrywające 
całą Europę. Przeminęło ono bez śladu – wszystkie zaś jego idee 
przechodzą teraz w Europie ciężki okres. Nadal istnieją jednak ludzie, 
gotowi umrzeć za Francję. I kiedy ów nieśmiertelny błąd opuści wreszcie 
nasz śmiertelny naród, kiedy wszystkie nasze kolonie pójdą tą samą, 
dziką drogą, co kolonie Hiszpanii, kiedy jakieś przedziwne i 
niespodziewane Waterloo uczyni maleńkie marzenia Beaconsfield tak samo 
szalonymi, jak wielkie marzenia Napoleona, pozostanie coś, co – jestem 
tego zupełnie pewny – znaczy znacznie więcej niż te wszystkie 
powierzchowne bzdury. Wciąż będą istnieć ludzie, gotowi umrzeć za 
Anglię.
 Jeżeli
 jakikolwiek przeciętny Anglik zechciałby poczuć różnicę między 
nierzeczywistością imperializmu, a rzeczywistością nacjonalizmu – nie ma
 znaczenia, czy jest akurat imperialistą, czy kimkolwiek innym – niech 
przeprowadzi bardzo prosta próbę. Po pierwsze, niech powie sam do 
siebie: „To w znacznej mierze właśnie dzięki angielskim wysiłkom 
Australia dostała się pod panowanie Niemiec”. Podobne zdanie z zupełną 
pewnością napełni go wcale nie nieusprawiedliwioną furią. Może skojarzyć
 to z Majubą[6] i
 nazwać skandalicznym przykładem słabości swojego kraju. Niech jednak 
później powie sam sobie: „To w znacznie mierze właśnie dzięki 
australijskim wysiłkom Anglia dostała się pod panowanie Niemiec”. Nie 
pomyśli sobie wcale, że to przykład słabości jego kraju. Pomyśli sobie, 
że po prostu nie ma już żadnego kraju, który mógłby być słaby. Nie 
pomyśli, że to coś jak Majuba, ale raczej Ragnarök, czas zmierzchu 
bogów.
Wyłącznie
 dlatego, że nasi współcześni imperialiści nie widzą ogromnej otchłani, 
ziejącej między roszczeniami narodu, a roszczeniami imperium, ich 
filozofia jest do tego stopnia powierzchowna i tak bardzo nieszczera. 
Nie ma żadnej przesady w powiedzeniu, że między domaganiem się od 
jakiegoś Anglika, aby zrezygnował ze swojego imperium a domaganiem się 
odeń, by zrezygnował ze swojej Anglii zachodzi taka różnica, jak między 
roszczeniem, aby zmienił kształt swojego kapelusza a roszczeniem, by 
zmienił kształt swojej głowy. Te dwie rzeczy geograficznie są ze sobą 
bardzo blisko i dla osób pedantycznego usposobienia kwestia granicy 
między kapeluszem a głową może, na ile mi wiadomo, stać się przedmiotem 
zawiłej debaty.
Ludzie,
 żyjący w naszych ogromnych miastach i czytający nasze ogromne gazety – 
prawdopodobnie najbardziej łatwowierny sort ludzi, jaki kiedykolwiek 
istniał – wbili sobie do głowy przeświadczenie, że rzeczy takie jak 
aneksja Transwalu stanowią część normalnego, historycznego procesu. 
Wierzą, że wielkie europejskie imperia zawsze zjadały małe europejskie 
narody, na tej samej zasadzie, na której wieloryby zawsze zjadały 
śledzie. Bierze się to stąd, że nie wiedzą oni nic o historii. Jeśli 
spojrzeć na fakty, czymś naprawdę niezwykłym jest to, dlaczego 
pochłanianie białych narodów przez większe instytucje nie zdarzało się 
częściej. W tym dzikim i zepsutym świecie najbardziej żarliwy 
nacjonalista spodziewałby się, że będzie się to dziać nagminnie – i 
nagminnie udawać.
Tymczasem,
 działo się to bardzo rzadko – i nigdy nie udawało. Udało się kiedyś 
odgryźć fragmenty narodu, jak miało to miejsce w wypadku Alzacji i 
Lotaryngii, jednak nawet tych nie dało się łatwo przełknąć. Dzikie 
plemiona, w epoce zupełnego chaosu, pozbawionego wszelkiego sentymentu 
narodowego w naszym europejskim sensie tego słowa – plemiona, które 
istniały kiedyś w Europie i wciąż istnieją w Azji – wielokrotnie 
dominowały i zjadały się wzajemnie; niemniej, naród to zupełnie inna 
sprawa.
Niektóre
 chrześcijańskie nacje zostały kiedyś pożarte; ani jedna z nich nie 
została strawiona. Kawałki Polski wciąż ciążą na żołądkach imperiów 
centralnych; Irlandia to przewlekła niedyspozycja gastryczna. Ponieważ 
żyjące narody nie zostały przygotowane przez Naturę jako nasze jedzenie.
Około
 całej chrześcijańskiej historii, i chrześcijańskiego świata, znaleźć 
można jeden, jedyny wypadek patriotycznego, europejskiego ludu, żyjącego
 z zadowoleniem pod zwierzchnictwem rządu przeniesionego do stolicy 
innego państwa. Wypadkiem tym jest Szkocja; i jeśli kiedykolwiek istniał
 na świecie wyjątek potwierdzający regułę, oto on – ponieważ Szkoci 
wznieśli dumnie głowy po tym, jak wchłonęło ich inne państwo z tego 
samego powodu, dla którego Szwajcarzy wznieśli wysoko głowy po swoim 
wyzwoleniu – bo nikt ich nigdy nie podbił. Jeśli ktokolwiek chciałby 
stworzyć paralelę między przypadkami Szkocji i Transwalu, kroki, które 
trzeba tu podjąć, są naprawdę łatwe. Wystarczy, że król Edward VII 
przekaże koronę prezydentowi Steynowi – i wtedy będziemy mogli ręczyć za
 lojalność Holendrów z Afryki Południowej.
Utrzymujemy
 zatem, że to właśnie nacjonalizm stanowi, w każdym wypadku, 
niezaprzeczalny fakt naszej Europy. Twierdzenie, że Imperium Brytyjskie 
przeżyje patriotyzm Holendrów z Afryki Południowej jest równie 
prawdopodobne, jak prawdopodobne mogło być twierdzenie, że Imperium 
Hiszpanii przeżyje patriotyzm Holendrów w Europie. Narody są niezłomne, 
imperia – niedbałe. I w tym właśnie momencie dochodzimy do innej, nader 
istotnej kwestii – tej mianowicie, czy imperia, silne bądź słabe, 
przynoszą szkodę czy pożytek – i czy narody, silne bądź słabe, również 
przynoszą szkodę, czy pożytek. Czy wspierając Imperium Brytyjskie czy 
Hiszpańskie, robimy coś, co ma szansę przynieść ludzkości coś dobrego? 
Ponieważ, oczywiście, w takim wypadku bardzo chętnie stanęlibyśmy po 
stronie ich wszystkich słabości i rozpaczliwej nadziei stawienia oporu 
nieprzemijającej tyranii narodów.
Jest
 taki rodzaj ufności, pokładanej w imperializmie przez bardzo wielu 
dobrych ludzi, którą nie wolno pogardzać – ale którą trzeba z pełnym 
szacunkiem doszczętnie zdruzgotać. Otóż, wielu dobrych ludzi uważa, że 
wielkie konglomeracje ludów, takie jak Imperium Brytyjskie, mogą 
zjednoczyć ze sobą wiele różnych zalet. Wierzą, że dzięki nim uda się 
wyekstrahować to, co najlepsze w Sipaju, Australijczyku, Irlandczyku, 
Holendrze, Murzynie, londyńczyku. Jak twierdzą, zalety owe będą mogły 
dzięki temu rosnąć w jednym sadzie, cywilizacja zaś – zbierać z nich 
najlepsze owoce.
Takiego
 rodzaju imperium ma wiele pięknych cech; jest ono wewnętrznie 
zróżnicowane, fascynujące i pouczające. Ma jednak także jedną wadę: nie 
istnieje. Absolutną nieprawdą jest twierdzić, że podbijając jakiś lud, 
wydobywamy z niego to, co w nim dobre. Wprost przeciwnie: prawdziwa 
wydaje się raczej odwrotność tej tezy – że, mianowicie, podbijając jakiś
 lud, na zawsze się go traci. Posłużmy się przykładem. Ostatnimi laty, 
nic nie interesowało nas w takim stopniu, niezależnie od tego, czy 
jesteśmy filozofami, czy dziećmi, jak starożytne mity. Niemal każdy 
maluch wzrasta obecnie między bogami antycznej Grecji czy Skandynawii. 
Wielu uczniaków mogłoby spokojnie zdać egzamin z tego, kto jest wujkiem 
Merkurego albo dalszym kuzynem Lokisa. Przetrząsnęliśmy każdy 
najmniejszy zakamarek Olimpu i Asgardu – cały zaś ten czas istniała w 
Europie inna jeszcze wielka mitologia, tak samo rozbudowana i 
urozmaicona, tak samo potężna i doskonała.
 Główną
 cechą charakterystyczną podobnej mitologii jest fakt, że same używane 
przez nią sformułowania wystarczą do zbudowania jej wielkości. Wyrażenie
 „Syn człowieczy” wystarczyłoby za dowód, że chrześcijaństwo to wielka 
religia, nawet jeśli ani ślad nie pozostałby po osobowości Chrystusa. 
Sama fraza „zmierzch bogów” wystarczy, aby dowieść, że Nordycy byli 
zarówno poetami, jak i filozofami. Równie jasno zaś i z równie zupełną 
pewnością, cały wszechświat pierwotnej wyobraźni ujawnia się w 
sformułowaniu „Kraina Młodości”. I mówimy tu o mitologii, której „Kraina
 Młodości” stanowi ledwie przykład, a której inne przykłady odnaleźć 
można w tak niezgłębionych rozumem imionach, jak Tajemna Róża czy Czarny
 Dzik, który w swojej brutalnej prostocie jest figurą pierwotnego mroku 
wszystkich rzeczy; – gdzież zatem, w jakim zakątku Europy, w której z 
wielkich rozpadlin Kaukazu, natrafiono na ową wspaniałą mitologię? 
Mianowicie – odkryto ją w Irlandii. Ze wszystkich krajów świata odkryto 
ją właśnie w tym, który jest nam najbliższy i najbardziej przez nas 
pogardzany, który zawsze uważaliśmy za uschłą rękę Europy. Dlaczego 
mogliśmy wiedzieć tak dużo o mitologii Niemiec, nie mając przy tym 
pojęcia o mitologii irlandzkiej? Każdy człowiek, posiadający najbardziej
 przynajmniej podstawową wiedzę na temat tego świata, musi zdać sobie 
sprawę, że powód tego leży w tym, iż podbój Zielonej Wyspy ustawił nas w
 całkowicie sztucznym stosunku do wszystkiego, co irlandzkie. Nie 
bardziej chcieliby Irlandczycy śpiewać nam swoje pieśni, niż Żydzi, jak 
sami opisują to w swoim surowym i znakomitym psalmie, chcieliby śpiewać 
swoje Babilończykom. Trudno mi uwierzyć, że może znaleźć się ktoś na 
tyle nieobznajmiony z praktyką istnienia, aby nie wiedział, że przez 
całe wieki po podboju jakakolwiek podjęta przez Irlandczyków próba 
opowiedzenia nam czegoś o ich historii i legendach nie spotkałaby się 
zupełnie z niczym, może poza dowcipami na temat Briana Boru[7].
 Wszyscy bardzo dobrze wiemy, że Anglia nigdy nie zgodziłaby się nauczyć
 czegokolwiek od Irlandii. Nauczyła się wiele od Francji, ponieważ nie 
zdołała jej podbić. Gdyby Edwardowi II albo Henrykowi V udało się 
włączyć Francję w granice Imperium, moglibyśmy mieć absolutną pewność, 
że nauczylibyśmy się równie mało z Pieśni o Rolandzie co z legendy o królowej Maeve – i że skorzystalibyśmy na geniuszu Mirabeau równie mało, co na geniuszu Parnella.
 Weźmy
 jednak inny jeszcze przykład, z nieco innej dziedziny. Od wieków 
wszystkie narody Europy, Anglia w takim samym stopniu, jak inne, krążyły
 bez końca wokół metafizycznego problemu bytu, pesymizmu i optymizmu, 
wielości i jedności. Przez cały ten czas istniała natomiast w Indiach 
wielka i logiczna filozofia, która, prawdziwa czy fałszywa, była, w 
przypadku bardzo wielu angielskich filozofów, dokładnie tym, czego 
poszukiwali; w przypadku zaś bardzo wielu z nich – dokładnie tym, co 
mówili. Wiek osiemnasty pełen był smutnych i dzikich spekulacji; jego 
reprezentanci nie byli jednak w stanie zabawić się na spekulację tak 
nieokiełznaną i przygnębiającą jak ta, że ich ponura filozofia została 
zredukowana do swoich najlogiczniejszych elementów przez nagich, 
brązowych ludzi w azjatyckiej dziczy. Dziwna jest myśl, że kiedy biedny 
Robert Clive[8] stał
 z pistoletem w ręku i pytał sam siebie o wartość życia i śmierci, mógł 
nauczyć się od jakiegoś obdartego fakira, którego traktował jak śmiecia,
 pesymizmu nieskończenie głębszego i bardziej racjonalnego, niż jego 
własny. Anglicy nie potrafili go odszukać – nie potrafili zorientować 
się, że jest tam, gdzie jest. Odkrycie największego ze wszystkich 
filozoficznych schematów rozpłynięcia się osobowości w czymś innym od 
niej, stało się zadaniem Schopenhauera, Niemca. Nie miał rąk związanych 
całkowitą bezsilnością imperium.
 Doświadczenie
 zatem całkowicie podważa pogląd, jakoby podbijając jakiś lud, dało się 
wydobyć czy wykorzystać to, co w nim dobre. Pogląd, że podbijając 
Irlandczyków, imperium wchłania w siebie irlandzkie zalety lub 
podbijając Indie, wchodzi w posiadanie hinduskiej mądrości, to jedno z 
tysiąca złudzeń, jakże charakterystycznych dla świata polityki. 
Przypomina ono pogląd kanibala, jakoby człowiek stawał się odważny, 
zjadając innego, odważnego człowieka lub osiągał stopień mistrzowski w 
jeździe konnej, pałaszując wybitnego jeźdźca. Nie w większym stopniu 
możemy odkryć sekret chińskiego stoicyzmu dzięki aneksji Chin, niż 
dzikus mógłby stać się wielkim aktorem dzięki posiłkowi z Karola 
Wyndhama[9].
 Powód zaś tego jest zupełnie oczywisty. Otóż, relacje poddanych do rasy
 panującej jako takie stanowią relacje fałszywe i żadna ze stron nie 
może nigdy naprawdę dowiedzieć się czegoś istotnego o drugiej. Bardzo 
przypominają stosunek człowieka do jego lokaja albo pokojówki. Gdyby 
ktokolwiek powiedział nam, że baronowa musi wiedzieć więcej o swoim 
kamerdynerze, niż o kręgu swoich osobistych przyjaciół, bo tego 
pierwszego spotyka przecież codziennie i dzieli ich zaledwie warstwa 
podłogi, nie odnieślibyśmy wrażenia, że człowiek taki ma przesadnie dużą
 wiedzę o świecie. Nigdy jednak nie wpadło nam do głowy, że z dokładnie 
tego samego powodu usposobienie Francuzów przyniosło nam wielkie 
korzyści, usposobienie Irlandczyków zaś – zgoła żadnych. Prawda, rzecz 
jasna, jest taka, że przyjaźnie narodów przypominają przyjaźnie 
jednostek. Nic podobnego nie jest możliwe, jeżeli obie strony nie są 
wolne. Narodowa niepodległość w takim samym stopniu stanowi wymóg 
szczerej przyjaźni, jak szczerej wrogości między narodami. Jakkolwiek 
często słyszeliśmy o równości, wolności i braterstwie, nie dość dobrze 
pamiętamy, że dwiema rzeczami kluczowymi dla braterstwa są właśnie: 
wolność i równość.
 Anglicy
 zaś, w ostatecznym rozrachunku najhojniejsi ludzie świata, mają na 
swojej hojności jedną skazę – nie da się im wytłumaczyć, że ktoś może 
nie chcieć kupować ich towarów. Po prawdzie, Anglicy odznaczają się 
hojnością szczególną, a nawet wręcz mistyczną – hojnością, która gotowa 
jest oddać wszystkie nasze dobra biednym, nie potrafi jednak dać się 
przekonać do pozostawienia biednym tych dóbr, które już akurat mają. W 
konsekwencji, kiedy zaczynamy mówić o samorządzie, niepodległości i tym 
podobnych rzeczach, typowy Anglik zaraz wyobraża sobie, że chodzi nam o 
wybierany na angielskich zasadach parlament, z zielonymi ławkami i mówcą
 w peruce; i ponieważ wyobraża sobie, że to jest właśnie jedyny możliwy 
rodzaj samorządu, mówi on, w pełni zgodnie z prawdą, że żaden naród na 
świecie nie uczynił dla samorządu tyle, co Anglia. A jednak, nie 
przychodzi mu przy tym do głowy, że każdy rząd, jaki kiedykolwiek 
istniał na tej ziemi, miał charakter reprezentatywny i że każdy tyran 
wybierany był na stanowisko w głosowaniu powszechnym. Jeżeli jakiś naród
 ma zamiłowanie do polityki, jak ma to miejsce w wypadku Anglików, 
reprezentują go jego politycy; jeżeli jednak ma zamiłowanie do wojny, 
reprezentują go raczej jego wojownicy; w przypadku zaś, gdy ma 
zamiłowanie do medytacji religijnej – pustelnicy i święci. Dla 
przykładu, nawet w Anglii, gdzie rzeczywiście mamy do polityki niejaki 
afekt – i w związku z tym możemy powiedzieć, że pan Chamberlain nas 
reprezentuje – znacznie gorętszym uczuciem darzymy grę w krykieta – i w 
związku z tym pan C.B. Fry[10]reprezentuje nas daleko lepiej, niż pan Chamberlain.
W
 świetle niniejszej zasady nasza relacja do problemu takiego jak 
polityka indyjska staje się zupełnie jasna. Powodu, dla którego 
rozszerzanie praw wyborczych na Hindusów w Indiach jest niepożądane, nie
 stanowi to, że wywołałoby to rebelię albo dało początek jakiemuś 
groteskowemu widowisku, ale  po prostu to, iż w Indiach rząd 
reprezentatywny nie byłby reprezentatywny. Powód zaś, dla którego nie 
byłby on reprezentatywny, jest bardzo prosty: że ponieważ talent 
polityczny nie należy do puli talentów hinduskich, politycy, którzy 
zdominowaliby w efekcie ten kraj, stanowiliby najmniej hinduskich 
Hindusów, o jakich tylko można by pomyśleć. Żadne prawa wyborcze, 
jakkolwiek szerokie, żadna polityczna maszyneria, jakkolwiek 
perfekcyjna, nie mogłaby uczynić przemądrzałego, rozgadanego, 
zeuropeizowanego łowcy przygód z Bengalu reprezentantem Indii. Nic nie 
mogłoby zmienić faktu, że zawsze będzie on pogardzał starożytnym, 
wiejskim życiem tego kraju, owo wiejskie życie zaś, w sposób znacznie 
bardziej usprawiedliwiony, zawsze będzie pogardzało nim. Talent 
polityczny mógłby, rzecz jasna, być kultywowany i, być może, 
doprowadzony do wysokiego stopnia doskonałości przez niektórych 
Hindusów, niemniej oczom Indii jawiłby się on wciąż tylko jako wyjątkowe
 i eleganckie, ale skądinąd niekonieczne osiągnięcie. Bardziej 
prawdopodobne, że bengalski polityk inaugurowałby w Indiach, pod 
jakimikolwiek formami demokracji, rządy ekspertów – albo, inaczej 
mówiąc, głupich i fanatycznych ciemiężców. Podobny schemat przyniósłby 
Indiom demokratyzację w dokładnie takim samym stopniu, w jakim Anglii 
przyniosłoby ją organizowanie co trzy lata wyborów powszechnych, w 
których wielka dusza narodu realnie decydowałaby, kto jest najlepszym 
puzonistą.
Zatem,
 owa fundamentalnie hojna, angielska idea, jakobyśmy musieli obdarowywać
 wszystkie krańce ziemi, na które tylko możemy wpłynąć, naszymi 
instytucjami politycznymi, upada – i to upada, jeśli można tak 
powiedzieć, z hukiem – przy pierwszym spojrzeniu na największy obecnie 
brytyjski problem – problem Indii. Stojąc z Indiami twarzą w twarz, 
musimy przyznać, że to, co jest pożywieniem dla jednego narodu, dla 
drugiego narodu jest trucizną. W momencie zaś, w którym uznaliśmy ów 
fakt, jednym uderzeniem zdruzgotaliśmy całe pojęcie rozpowszechniania 
wszędzie anglosaskiej cywilizacji, tak podstawowe dla naszego obecnego 
imperializmu. Jeżeli nasze instytucje polityczne niekoniecznie wcale 
udoskonaliłyby lub reprezentowały Hindusa, cała rzecz to kwestia 
lokalnego temperamentu i czymś równie możliwym jest, że nigdy nie 
udoskonaliły one ani nie wyrażały aspiracji Irlandczyka, a także, że 
nigdy nie udoskonalą ani nie wyrażą aspiracji Bura. Oczywiście, 
ofiarowanie owym ludziom naszej cywilizacji może, w poszczególnych 
wypadkach, być dobrym uczynkiem – niemniej nie możemy już utrzymywać, że
 jest ono dobrym uczynkiem w takim samym sensie, jak ofiarowanie 
bochenka chleba cierpiącemu głód. Najistotniejsza zasada nacjonalizmu, 
głosząca, że instytucje wyrastające wprost z ziemi, na której istnieją, z
 natury swojej górują nad innymi, pozostaje niewzruszona.
III.
Cywilizacja
 to dobra rzecz, niemniej nie taka, jak miłość Boga, ze swojej natury 
pozbawiona granic. Można mieć przesyt cywilizacji – na tej samej 
zasadzie, na jakiej można przesycić się piwem – całe zaś cywilizacyjne 
zło wyrazić można jednym sformułowaniem. Zawiera się ono w przyzwoleniu,
 aby ludzkie osiągnięcia prześcignęły ludzką wyobraźnię. Człowiek ma 
tyle, ile może pomyśleć – i ani atomu więcej. Gdyby ktoś, zarabiający 
dwanaście milionów funtów miesięcznie, jednego miesiąca zarobił nagle 
trzynaście milionów, tak naprawdę nie otrzymałby ani pensa nadwyżki, 
gdyby nie był w stanie wyobrazić sobie zachodzącej tu różnicy. Na 
podobnej zasadzie, gdyby mieszkaniec jakiegoś imperium, już 
zamieszkiwanego przez niezliczoną ilość obcych i niezrozumiałych ludów, 
dodał do swojego dziedzictwa jeszcze jeden obcy i niezrozumiały lud, nic
 by to nie zmieniło. Człowiek jest częścią takiej społeczności, której 
naturę potrafi objąć umysłem – i żadnej innej. Jeżeli wspólnota ta 
ogranicza się zaledwie do ulicy Dominikańskiej, ulica owa jest jego 
ojczyzną – i to właśnie jej barwy powinien nosić i za nią przelewać 
krew.
Niebezpieczeństwem,
 łączącym się z małymi wspólnotami, jest wąskość horyzontów, ich zaletą 
wszakże – rzeczywistość. W każdej zaś określonej epoce w historii świata
 powinniśmy pytać samych siebie, czy ludzkości zagraża większe 
niebezpieczeństwo ze strony zaściankowej arogancji małych ludów, czy też
 fantastycznych rojeń wielkich imperiów. Współczesny Europejczyk staje 
dziś dokładnie przed takim pytaniem, odpowiedź zaś nie jest szczególnie 
trudna. Bezsensownie prawić mu, że nacjonalizm czasami, przez ogólne 
zamieszanie w heptarchii, może powodować zło, w momencie, gdy świeci mu 
prosto w oczy nagi zupełnie fakt wszystkich współczesnych nadużyć, 
mających swoje źródło w oddaleniu, nierzeczywistości, kapitale krążącym z
 dala od tych, którzy go produkują, wojnach wypowiadanych z daleka od 
miejsca akcji, w nieokiełznanym posługiwaniu się statystykami, w 
nieokrzesanym sposobie używania imion, w inwestorze, teoretyku i 
wiecznie nieobecnym właścicielu ziemskim.
W
 naszym współczesnym świecie osiągnęliśmy tak radykalnie ohydny poziom 
nierzeczywistości, że wszystko dzieje się dzisiaj na papierze. Niektórzy
 ludzie znają przeznaczenie różnych krajów, nie spotkawszy nigdy nawet 
ich rdzennego mieszkańca, wyznają miłość albo nienawiść do bliźnich, 
których, gdyby spotkali ich na ulicy, nie umieliby odróżnić od Polaków 
lub Portugalczyków. Na użytek tej obdarzonej wielkim rozmachem metody 
teoretycznej, ukuli oni pewne godne podziwu sformułowanie – 
sformułowanie, z uderzającą wprost precyzją oraz ironią, których są 
zupełnie świadomi, dające wyraz naturze ich politycznego zajęcia. 
Nazwali je „malowaniem mapy na czerwono”. Jak dzieci, zajmują się 
wyłącznie kolorami w atlasie. Jak długo tylko będą mogli spokojnie 
malować sobie mapę na czerwono, tak długo będą z pogodą ducha 
utrzymywać, że przedstawione na niej kraje mogą aż po Dzień Sądu 
zatrzymać sobie swoje niewyczerpane i obce kolory lasów oraz pól.
Naszej
 współczesnej cywilizacji realnie zagraża dekadencja – i dokładnie w tym
 punkcie różnię się w moich poglądach od imperialistów. Oni sądzą, że 
imperializm (innymi słowy: kosmopolityzm) stanowi na nią lekarstwo. Ja 
sądzę, że imperializm (innymi słowy: kosmopolityzm) jest tutaj chorobą. 
Pomijam w tym momencie kwestię, czy, abstrakcyjnie rzecz ujmując, 
kombinaty, centralizacje, parostatki i kable marki Marconi są dobre, czy
 złe. Ale próba rozwiązania problemów Birmingham i zbawienia duszy 
Chicago przez zwiększanie liczby kombinacji, centralizacji, parostatków i
 kabli marki Marconi wydaje mi się kompletnym szaleństwem; to coś, jakby
 doktor przepisał brandy pacjentowi w stanie delirium tremens. Bo
 właśnie w tych rzeczach tkwi przyczyna naszych porażek – w anarchicznym
 dziennikarstwie, nieprecyzyjnej geografii, w biorącej się z 
powierzchownej znajomości wszystkiego łatwości podniecenia, w natrętnym 
zainteresowaniu sprawami wszystkich ludzi, w zatraceniu mocnych typów 
narodowych, mocnych ograniczeń religijnych, poczucia pamięci i bojaźni 
Bożej. Naszej skazy nie stanowi żadne bolesne i niebezpieczne 
podobieństwo do religijnych fanatyków, którzy rządzili Spartą albo 
ginęli w Jerozolimie w dzień jej upadku. Tylko do tłumu niszczejącego 
Rzymu.
Czy
 istnieje dzisiaj jeszcze choć jedna osoba, mogąca racjonalnie wątpić, 
że tym, co doprowadziło nas do naszych błędów politycznych w sprawie 
Afryki Południowej, był właśnie nasz imperializm, a nie nacjonalizm? Nie
 nasze wiekowe zainteresowanie Anglią, ale relatywnie nowe 
zainteresowanie wszystkim innym? Można by przywołać miliony przykładów 
unaoczniających, do jakiego stopnia nie mieliśmy pojęcia o 
południowoafrykańskiej duszy. Dobrze może będzie sprowadzić je tutaj do 
zaledwie dwóch.
 Zarówno pan rezydent Kruger[11] jak i pan Cecil Rhodes[12] to
 ludzie wielkich talentów, wielkich ambicji i ekscytujących życiorysów; 
obydwaj mają także w Anglii wielu szczerych sympatyków – i obaj w 
najbardziej kryzysowym momencie swojego życia robili rzeczy dla owych 
sympatyków naraz zdumiewające i odrażające. Żaden angielski Rodezyjczyk 
nie mógłby popierać słynnego Rajdu Jamesona[13];
 żaden angielski sympatyk burskiej sprawy nigdy nie znalazł 
wytłumaczenia dla słynnego ultimatum Krugera. Wynika to z faktu, że ani 
Rhodes ani Kruger nie byli angielskimi politykami. Nie potrafimy ich 
zrozumieć; prawdopodobnie oni sami wzajemnie się nie rozumieli.
Rzeczywiście,
 czasami uważa się, że wynalazki takie jak dziennikarstwo i telegrafia 
naprawdę zniosły coś takiego, jak dystans. Nie tylko jest to błąd – ale 
też błąd przerażająco niebezpieczny. Telegrafia i dziennikarstwo 
faktycznie potrafią w łatwy sposób komunikować pewne rzeczy, niemniej są
 to dokładnie rzeczy pozbawione znaczenia – zwykłe nazwy, daty, 
wydarzenia. W najgorszym wypadku, dziennikarstwo dostarcza nam fałszu – w
 najlepszym: samych faktów. Fakty zaś, brane bez związku z ich 
atmosferą, lokalnym sentymentem oraz miejscem w życiu, są prawie tak 
samo fałszywe, jak fałsz. Wiemy, że burski policjant kogoś zastrzelił; 
jaki wszakże jest z tego pożytek? Czego musimy się dowiedzieć, to czy 
wydarzenie to było typowe, czy wyjątkowe, czy zaplanowane, czy ktoś je 
usprawiedliwił i czy dało się je usprawiedliwić. Chcemy wiedzieć, czy 
rzecz owa przypominała bardziej niemiecki pojedynek, czy morderstwo w 
dzielnicy Whitechapel w Londynie. Wszystkiego zaś tego dowiedzieć 
moglibyśmy się wyłącznie żyjąc w tamtej społeczności. Nasze gazety nie 
mogłyby nam tego powiedzieć – nawet gdyby były one uczciwe.
Albo
 weźmy wypadek gazet jako takich. Jak owa subtelna rzeczywistość, 
prestiż danego pisma, mogłaby dać się poznać poza okolicznościami 
bezpośredniej styczności? Wiemy, że wydawca gazety Canadian Tomahawk przeprowadził
 impeachment Lorda Dundonalda, niemniej czy przeciętny Anglik zdobędzie 
się na dostateczną nieszczerość, aby udawać, że wie, czy chodzi tutaj o Time czyDaily Express?
 Nigdy nie dowiemy się, jak bardzo pan Chamberlain wygłupił się w 
związku z francuskimi karykaturami królowej Wiktorii – ponieważ nie 
żyjemy we Francji i nie czujemy smaku i prestiżu Le Rire.
 Możemy jednak domniemać stopnia owego wygłupu wyobrażając sobie, co by 
było, gdyby jutro Kaiser wygłosił przemówienie, w którym zaklinałby Boga
 i swą waleczną Brandenburgię z powodu jakiegoś poświęconego mu akapitu w Modern Society.
Za
 wszelką cenę musimy powrócić do mniejszych bytów politycznych, ponieważ
 za wszelką cenę musimy powrócić do rzeczywistości. Musimy przybliżać 
się coraz bardziej i bardziej do miłości, nienawiści, zdrowego rozsądku i
 prawdziwych twarzy innych ludzi. W chwili obecnej, rozgrywka polityki 
światowej to ogromna zabawa w konflikt interesów. W fantastycznym 
świetle zachodzącego słońca dekadencji ludzkie cienie są znacznie 
większe niż ci, którzy je rzucają.
 Prezydenta
 Roosevelta traktuje się w Anglii jak kogoś znacznie większego, niż jest
 naprawdę. Pan Chamberlain traktuje pana Seddona[14] bardziej
 na serio, niż Nowa Zelandia. Prawdziwie złej roboty pana Rhodesa nie 
stanowił jego wpływ na kolonialnych polityków, których rozumiał, ale na 
angielskich gentlemanów, których zrozumieć nie potrafił.
 Cechą
 charakterystyczną tego ogólnego zamieszania, nazywanego przez nas 
polityką światową, jest to, że nader często pomija ona milczeniem 
kwestie najbardziej istotne nawet dla jej własnej linii. Na przykład, 
nieustannie mówi się nam, że rasa angielska ma talent do kolonizacji i 
zaklina się ją, aby odnajdywała wciąż nowe wyspy i nowe kontynenty na 
morzach zmierzchu lub świtu. Istnieje jednak jedna taka wyspa, którą 
Anglicy mogliby skolonizować niezmiernie wprost łatwo i której właśnie 
kolonizować im nie wolno – Anglia. Spośród wszystkich współczesnych 
krajów, w jednej, jedynej Anglii więzi się obywateli pomiędzy 
żywopłotami i wozi po ścieżkach wyznaczonych przez prawa przejazdu. Nie 
są oni w Anglii u siebie; w znacznie mniejszym stopniu, niż byli u 
siebie uitlanders[15] w
 przedwojennym Transwalu. I to głównie ta właśnie klasa, której rozległe
 i absurdalne posiadłości czynią kolonizację Anglii przedsięwzięciem 
niemożliwym, nawołuje Anglików, aby kolonizowali sobie coś innego, 
najlepiej na drugim końcu świata. Owi właściciele w bardzo naturalny 
sposób pragną tego, co sami nazywają energiczną polityką zagraniczną i 
kolonialną. Pragną, aby Anglicy najechali każdy stary, teokratyczny 
kraj, od Transwalu aż po Tybet; ponieważ wszystkie podobne 
przedsięwzięcia odsuwają w czasie ów przerażający dzień, w którym 
wreszcie najadą Anglię.
Nie
 sądźmy jednak ani przez chwilę, że zwracając w ten sposób angielską 
lojalność na powrót w stronę Anglii, działamy tylko we własnym 
interesie. Wykonujemy zwrot, który, jeżeli chce przeżyć, wykonać musi 
cała nasza wielka, chrześcijańska cywilizacja. To cywilizacja bardzo 
stara i na ten moment zmęczona – zmęczona cywilizacją, tanią kulturą, 
sceptycyzmem, gadaniem, pogłoskami, słowem: polityką imperialną. Musi 
powrócić, jak uczyniła to przyjmując chrześcijaństwo, do intensywności i
 pokory, do oddania rzeczom konkretnym. Co do naszego europejskiego 
imperializmu, pamiętajmy przede wszystkim o jednej rzeczy: że to już 
było. Tysiąc lat temu miał miejsce koniec świata. Pod koniec epoki Rzymu
 wszystko, co rzymskie, wydawało się bezpowrotnie zmurszałe. Po 
bezgranicznej agonii świat stał się znowu młody, ponieważ istniały pewne
 plemiona, których Imperium nigdy nie podbiło i pewne Pisma, których 
nigdy nie przeczytało. Imperium owo, i cały kontynent, zostały ocalone w
 ostatniej chwili przez niepowodzenia imperializmu. Obce religie 
przyszły z dziewiczego Wschodu, z dziewiczej Północy przybyły obce rasy –
 i stały się pożyteczne, ponieważ wcześniej były lekceważone. Tak 
właśnie przedstawiają się losy i szczęśliwa porażka imperializmu; ludzki
 umysł rzadko ośmiela się wyobrażać sobie jego zwycięstwo. Kto potrafi 
sprostać wizji potęgi, która zniszczyła wszystko oprócz siebie, i która 
nagle zaczyna mieć siebie samej dosyć? Jakiż pesymista mógłby wyobrazić 
sobie, jak wielkie Imperium, zorientowawszy się, że rzymskie drogi i 
rzymskie trofea to zwykła marność, wyciąga ręce na wschód i na zachód, i
 nie odnajduje nic poza swoją niedającą się znieść wszechobecnością – 
nic poza rzymskimi drogami i rzymskimi trofeami?
G.K. Chesterton
Tłm. Maciej Wąs
 [1]    
 Alfred Harmsworth (1865-1922) – angielski arystokrata, magnat prasowy, 
jeden z pionierów dziennikarstwa brukowego, posiadający w swoim czasie 
ogromny wpływ na angielską opinie publiczną.
 [2]    
 Jan Pym i Jan Hampden – dwóch antymonarchistycznych polityków z ery 
panowania Stuartów, których działania walnie przyczyniły się do wybuchu 
angielskiej wojny domowej.
 [3]    
 Alfred Beit (1853-1906) – angielski magnat finansowy, zajmujący się 
handlem złotem i diamentami w Afryce Południowej, wielki filantrop. W 
kwestii Wojen Burskich przejawiał tendencje imperialistyczne.
 [4]     Fragment w tłumaczeniu Leona Ulricha.
 [5]    
 ‚Gawd bless this world! Whatever she ‚ath done./ Excep’ when awful long
 I’ve found it good./ So write before I die, „E’ liked it all!”
 [6]    
 Zapewne aluzja do bitwy na wzgórzu Majuba, ostatniego starcia pierwszej
 Wojny Burskiej, ostatecznie pieczętującego porażkę wojsk brytyjskich.
 [7]     Brian Śmiały, inaczej Brian Boru (941(?)-1014) – król Irlandii, wsławiony licznymi zwycięstwami nad wojskiem Wikingów.
 [8]    
 Robert Clive (1724-1774) – angielski baron, czołowa postać kolonializmu
 angielskiego w Indiach. Odniósł on wiele zwycięstw nad wojskami Francji
 i Bengalu. Popełnił samobójstwo z powodu oskarżeń o oszustwa finansowe.
 [9]     Karol Wyndham (1837-1919) – słynny angielski aktor teatralny, właściwie: Karol Culverwell.
 [10]  
 Karol Burgess Fry (1872-1956) – angielski sportowiec, nauczyciel 
akademicki, dyplomata, polityk. Polityką zaczął zajmować się kilkanaście
 lat po napisaniu przez Chestertona niniejszego eseju, co potwierdza 
chyba pogląd na temat profetycznych darów autora.
 [11]  
 Paweł Kruger (1825-1904) – prezydent Transwalu, jeden z głównych 
liderów oporu przeciwko Brytyjczykom. Chesterton mówi o nim w związku ze
 słynnym ultimatum, które postawił rządowi brytyjskiemu w 1899, czym dał
 pretekst do rozpoczęcia drugiej Wojny Burskiej.
 [12]   Cecil Rhodes (1853-1902) – angielski polityk i przedsiębiorca, główna postać kolonializmu brytyjskiego w Afryce.
 [13]  
 Rajd Jamesona – zorganizowana przez Rhodesa prowokacja rodezyjskiej 
policji, mająca na celu wywołanie anty-burskiego powstania w Afryce 
Południowej; walnie przyczyniła się ona do wybuchu drugiej Wojny 
Burskiej.
 [14]   Ryszard Seddon (1845-1906) – najdłużej urzędujący premier Nowej Zelandii, liberał.
 [15]   Z języka afrikaans: obcokrajowiec.