Słońce z wolna poczęło chować swe oblicze
za stodołą. Niebo przyjmowało coraz to wyraźniejszych barw, w odcieniach
pomarańczy, czerwieni i różu, prześwitując gdzieniegdzie fioletem i granatem. W
powietrzu unosiła się woń kwitnącego jaśminu oraz lipy, która zdawała się być
jeszcze bardziej intensywna, słodka, wręcz dusząca, niż w ciągu dnia. Siedząc na
ganku wpatrywałam się w zmęczone twarze domowników. Mieli wypisany ciężar
dzisiejszego dnia, lecz jednocześnie w oczach widniał błysk ulgi, a kąciki ust
unosiły się delikatnie w zadowoleniu. Dziadek przyprowadziwszy krowy z łąki,
napoił konia. Babcia mrucząc coś pod nosem odcedzała mleko. Z mojej zadumy
wyrwał mnie krzyk: - Marcjanna, na litość boską! Zejdziesz na ziemię? Ptactwo
powinno być już dawno na grzędzie! Wszyscy już prawie gotowi! Ach! Zakochałaś
się czy co? Zerwałam się na równe nogi i pobiegałam w stronę kurnika. Gęsi,
kury i kaczki same pomaszerowały na mój widok, perlice spłoszone jak zwykle
porozbiegały się we wszystkie strony, doprowadzając mnie do rozpaczy. - Jak
zawsze musicie mi to robić? Proszę Was ptaszynki moje... W ganianego pobawimy
się jutro, a tymczasem marsz na grzędę, sio! - burknęłam.
W kurniku panowała
już cisza. Ptactwo zajęło już swoje miejsce. Upewniam się jeszcze, czy gołębnik
jest zamknięty i odetchnęłam z ulgą. - Marcysia! Rusz się dziewczyno -
krzyknęła babcia. Pobiegałam w stronę ławki pod lipami. - Nasza gapa - rzekła
do mnie podając mi kubek ciepłego mleka, niedawno przez nią odcedzonego.
Wzięłam łyka, czując słodki smak i woń świeżej trawy uśmiechnęłam się z
zakłopotaniem. - Oj dziecino, dziecino... Na jej twarzy rysowała się troska i
zmartwienie, w oczach jednak wyczytałam zrozumienie. - Przepraszam babusiu -
szepnęłam i oddałam się zadumie. Usiadłam wśród domowników. Panowała głucha
cisza, tylko w oddali słyszałam jeszcze pisk jaskółek. Nasze oczy utkwione były
w kwitnącym jaśminie i przekwitniętym już starym lilaku. Popijaliśmy cierpliwie
mleko i czekaliśmy w milczeniu. Po chwili z krzewów poczęła płynąć piękna pieśń
naszego słowika. Kochałam ten codzienny rytuał. Przynosił on ukojenie nie tylko
mi, ale i mojej rodzinie. Kochałam naszego słowika, który scalał nas w te
wieczory. - Idziemy - odezwał się dziadek - jutro czeka nas dużo pracy. Zgodnie
pomaszerowaliśmy w stronę domu. - Marcjanna, przypominam - jutro idziesz w
pokrzywy, ptactwo, które tobie powierzyłem, musi mieć co jeść i nie chcę się
denerwować, dziecino. - Tak, wiem dziadku - odparłam posłusznie, w myślach
wzdychając.
Anna Lokś