Na jednym z katolicko-prawicowych for internetowych pewien użytkownik pozwolił sobie niedawno sformułować następujące zdanie: W
 czasach, kiedy państwo nie zajmowało się najbiedniejszymi, przed 
kościołami przed niedzielnymi mszami żebrały całe grupki biedoty, ludzi 
chorych i starych dziadków. Co nie przeczy temu, że i obecny system 
opieki ma wiele wad i nadużyć wykorzystywanych przez cwaniaków.
Sposób myślenia zaprezentowany powyżej 
jest nader wymowny dla ludzi, którzy – deklaratywnie przyjmując za swoje
 poglądy prawicowe, konserwatywne, chrześcijańskie, katolickie etc. – w 
praktyce ulegli mirażowi nowoczesnej koncepcji państwa, łącznie z 
dorobkiem welfare state i urzędowo prowadzonej „walki z biedą”.
 To zresztą niezwykle istotne: nowoczesne państwo nie czyni dzieła 
miłosierdza, nie uśmierza głodu nędzarzy – ono „walczy z biedą” pojętą 
jako pewne nienaturalne zjawisko, które trzeba całościowo zniwelować. 
Pomińmy już tu częstą nieskuteczność (a wręcz przeciwskuteczność) tego 
rodzaju wysiłków, skoncentrujmy się za to na fundamentach.
W tradycyjnym społeczeństwie nie prowadzi
 się „wojny z ubóstwem”. Mikołaj Gómez Dávila trafnie napisał w jednym 
ze swych aforyzmów: By uczynić z ludzi niewolników, należy im wmówić, że wszystkie problemy, to problemy społeczne. W innym równie trafnie (choć mało oryginalnie) zauważył: Jeśli jednostka obrabuje inną jednostkę, to nazywa się to „rabunkiem”. Jeśli czyni to grupa – „sprawiedliwością społeczną”.
Bieda, nędza, ubóstwo, choroby – to 
wszystko nie sprzeciwia się sprawiedliwości, jeśli tylko państwo 
urządzone jest według zasad chrześcijańskich, a więc m.in. z 
poszanowaniem własności. To założenie jest niezwykle ważne, czymś 
zupełnie odmiennym bowiem jest bieda wywołana rabunkowymi rządami, w 
szczególności zaś bieda wynikająca z odgórnego konfiskowania własności 
przez państwo celem dokonania jej „sprawiedliwego podziału” – właśnie w 
ramach „wojny z ubóstwem” (jak to dzieje się np. w Zimbabwe pod rządami 
doktora Mugabe). Ubolewanie nad sytuacją tłumu jest wytaczaniem 
sprawy Bogu. Chcecie usunąć nędzę, a dlaczego nie pragniecie usunąć 
również uczucia głodu, a wreszcie samej śmierci? Jest klarowne, że 
powyższy cytat z Saint-Bonneta nie odnosi się do przypadków, w których 
sytuacja tłumu jest wyrazem elementarnej niesprawiedliwości i rabunku ze
 strony np. państwa, stąd też nie może on być traktowany jako bat na 
tych, którzy chcieliby likwidacji współczesnego soc-demoliberalizmu.
W istocie jednak nie na to chciałem 
zwrócić uwagę. Wróćmy do owych ludzi pod kościołami. Cytowany forumowicz
 przyjął za pewnik, iż wyrugowanie (przynajmniej w dużym stopniu) tychże
 ubogich spod kościołów do domów opieki społecznej i okienek, w których 
pobiera się zasiłki, jest wyrazem postępu, jest rzeczą dobrą, przejawem 
rozsądku i rozwoju. Tymczasem to właśnie jest dyskusyjne. Tom Hodgkinson
 w swojej książce Jak być wolnym? pisał o roli żebraków w 
średniowieczu. Otóż mieli oni swoją rolę, nawet ci fałszywi. Choćby 
taką, że umożliwiali bogatszym czynienie gestów miłosierdzia. Clou zagadnienia
 leży w tym, że naturalnym, tradycyjnym miejscem biedy jest właśnie ów 
ganek przed kościołem, ogonek ludzi stojących po miseczkę zupy wydawaną 
przez zakonnice, dzieci proszące dziedzica czy kupca o grosik etc. Tak 
właśnie umiejscowione było ubóstwo w społeczeństwach przedrewolucyjnych –
 jak w rosyjskich powieściach z XIX wieku, gdzie brodaty kupiec o 
personaliach w rodzaju „Siemion Iwanycz” po wyjściu z cerkwi rzuca 
grosze kalekom, starcom i biednym.
Dziś ten postśredniowieczny, barwny, 
nieco groteskowy obraz został wysterylizowany. Wmawia się nam, że czymś 
złym jest jałmużna – i czymś złym jest żebranina. O nie, nie – w tym 
ostatnim wypadku nie chodzi o to, że coś niewłaściwego tkwi w proszeniu 
innych o pomoc, co jeszcze moglibyśmy zrozumieć. Otóż złe z punktu 
widzenia nowoczesnego państwa i społeczeństwa jest stanie pod kościołem,
 granie na akordeonie i wzbudzanie litości. Bieda powinna być usunięta 
na bok, sformalizowana, oficjalnie stwierdzona, skategoryzowana. To 
właśnie mówią nam telewizyjne autorytety: „ci ludzie mają dokąd pójść”, 
„prowadzimy rozmaite programy”, „istnieją zorganizowane formy pomocy”, 
„można wysłać SMS pod numer…”, „można ustalić regularny przelew na nasze
 konto” itd. Bieda jest aberracją – ubogi powinien odbierać co miesiąc 
zapomogę w państwowym biurze, a później wpatrywać się w telenowele na 
ekranie przydzielonego mu telewizora w przydzielonym lokalu socjalnym.
Kewin Carson tak opisuje (w Ekonomii politycznej mutualizmu) dzieje obłudnej „wojny z nędzą” prowadzonej po schiźmie anglikańskiej przez władców Anglii: Wywłaszczenie
 Kościoła zniszczyło fundamenty systemu wspaniałomyślnej pomocy dla 
biednych i poszkodowanych. Państwo Tudorów wypełniło próżnię własnymi 
ustawami, zwanymi Poor Laws (Prawa Biednych). Efekt tego można porownać 
do sytuacji, gdyby we współczesnym świecie państwo pozbawiło środkow 
organizacje charytatywne i powierzyło ich funkcje pięciuset największym 
korporacjom, a następnie stworzyło system pomocy społecznej na koszt 
podatnikow z nieporownywalnie bardziej drakońskim systemem kontroli nad 
biednymi.
Standardem myślenia tych nieco bogatszych
 staje się rozumowanie mniej więcej takie: „Ja dałem już na biednych – a
 to mianowicie w podatkach. Na więcej mnie nie stać”. Rząd zresztą nie 
ma żadnej korzyści z tego, że dajemy komuś jałmużnę – logicznie rzecz 
biorąc, to coś w rodzaju szarej strefy, nieopodatkowany dochód dla 
ulicznego nędzarza. W porządku, możemy mówić, że nas nie stać, możemy 
mówić, że nie mamy zamiaru dawać za darmo pieniędzy darmozjadom i leniom
 (cóż, często jest to prawdą) – ale, wybaczcie, nie powtarzajmy 
modernistycznych, liberalno-socjalistycznych dyrdymałów o tym, że 
„przecież istnieje opieka społeczna”, „są różne programy”, „bieda to 
zjawisko, z którym trzeba walczyć w zorganizowany sposób” etc.
 Bieda – o ile tylko wynika z naturalnych 
niedoskonałości świata i tych nierówności, których przyczyny nie urągają
 sprawiedliwości – nie jest żadnym „zjawiskiem społecznym”, które trzeba
 pokonać. To tani, wyświechtany mit, prometeizm spod znaku naprawiania 
świata. Miejscem nędzy są właśnie owe kościelne schody, biadolenie i 
czapka z grosikami. Urzędowe programy opieki i sterylizacja świata z 
biedą i tak sobie nie radzą (z uwagi na nieefektywność socjalizmu), a 
dodatkowo zabijają miłosierdzie, rujnują więzi społeczne, wzmagają 
egoizm i pokrywają społeczną różnorodność szarą farbą biurowych 
korytarzy. W nowoczesnym społeczeństwie człowiek ubogi ma uwierzyć w 
swoje „prawo” do bycia szczęśliwym i bogatym, w tradycyjnym – człowiek 
bogatszy ma wiedzieć o swoim obowiązku miłosierdzia.
OD REDAKCJI:  Zjawisko biedy i żebractwa istniało od zawsze i tak już pewnie pozostanie. Samo "stanie pod Kościołem" nie wystarczy biednym na przeżycie aczkolwiek na pewno jest to pewien sposób na "dorobienie" do skromnej renty, emerytury czy zasiłku. Bo oprócz tej formy, jak autor artykułu pisze pozwolenia bogatym na uczynek miłosierdzia muszą istnieć państwowe formy pomocy najuboższym. Oczywiście pomoc państwowa nie może być walką z tzw. niesprawiedliwością i nierównością społeczną (bo tak zbudowany jest świat od samego swego początku) ale jakąś formą jałmużny rodaków dla swych uboższych braci.