13
 marca 1975 roku na jednej z mediolańskich ulic młody chłopak zostaje 
napadnięty i brutalnie skatowany przez dwóch napastników. Agresorzy biją
 ofiarę w głowę metalowymi kluczami francuskimi, uderzając tak, żeby 
zabić, a potem zostawiają nieprzytomnego nastolatka na ulicy i spokojnie
 odchodzą. Chłopak umiera w szpitalu po 47 dniach agonii.
Co się właściwie wydarzyło? Czy to były porachunki mafii, zabójstwo w napadzie oślepiającej wściekłości, czy rabunkowy atak pijanych chuliganów? Zabójcy byli gangsterami, płatnymi mordercami czy zdegenerowanymi recydywistami? Nie, ci młodzi ludzie, mordujący z zimną krwią, byli studentami. Studentami medycyny, dodajmy. Ich ofiarą był natomiast 18-letni uczeń technikum chemicznego - chłopak, który nie był im nic winny i którego nawet nie znali. Dlaczego więc go tak brutalnie zamordowali?
Skazany za wypracowanie
Sergio Ramelli był normalnym nastolatkiem: lubił grać w piłkę, 
spotykać się ze swoją dziewczyną i wychodzić z kumplami. Na jego zdjęciu
 ze szkolnych czasów zwracają uwagę długie włosy, spokojne, uważne 
spojrzenie i lekki uśmiech.
Sergio interesował się chemią, dlatego też wybrał technikum chemiczne Instituto “Ettore Molinari”. Wtedy jeszcze nie wiedział, że ten wybór skończy się dla niego tragicznie. Przyszło mu bowiem żyć we włoskich „latach ołowiu” - okresie drastycznej przemocy politycznej, strajków, manifestacji i walk ulicznych między skrajną prawicą i lewicą, gdy z łatwością można było stracić zdrowie lub życie tylko za trzymanie w ręku nieodpowiedniej gazety albo odmówienie przyjęcia ulotki. Instytut Molinari był, jak większość szkół średnich i uniwersytetów, szkołą całkowicie „czerwoną” - prawie wszyscy uczniowie i nauczyciele byli albo sympatykami albo aktywnymi działaczami skrajnej lewicy. Decydując się na naukę tam Sergio nie wziął tego pod uwagę - wybierając szkołę techniczną w wieku 14 lat nie interesował się jeszcze polityką.
Pierwsze lata nauki Sergio w Molinari przebiegały spokojnie - uczył 
się dobrze i był lubiany. Sytuacja zmieniła się dopiero w trakcie 
piątego roku nauki w tej szkole - poznał kilku działaczy Fronte della 
Gioventu (Frontu Młodzieży, młodzieżówki MSI) i zaczął pojawiać się na 
spotkaniach tej organizacji. Nie był jednak fanatykiem, ani nawet bardzo
 zaangażowanym aktywistą, raczej sympatykiem: przychodził na spotkania, 
czytał książki, raz wziął udział w rozklejaniu plakatów. Co ciekawe, 
nawet mimo swoich coraz bardziej prawicowych poglądów Sergio nie ściął 
długich włosów, które były w tamtych czasach dosyć jednoznaczną 
deklaracją przynależności do lewicy. Przede wszystkim zależało mu na 
pozostaniu sobą, i ani w szkole ani w FdG nie ulegał modzie czy presji 
środowiska.
Relacje Sergio z kolegami ze szkoły psuły się w miarę jego coraz 
wyraźniejszego związku ze środowiskiem prawicowym, aż w końcu przybrały 
formę obrażania i zastraszania. Był wyzywany, bity, opluwany i poniżany 
na każdy możliwy sposób. Zdarzało się, że komunistyczni aktywiści 
wpadali, do klasy, w której miał zajęcia i  siłą wywlekali go z sali by 
potem „dać mu nauczkę”. Wielokrotnie wracał do domu pobity, ale 
uspokajał zaniepokojonych rodziców, że nic takiego się nie stało.
Jeden z tych epizodów zasługuje na szczególną uwagę: 13 stycznia 1975 r. Sergio został otoczony na ulicy przez około 80 osób i, ku uciesze kolegów, zmuszony do zamalowywania białą farbą faszystowskich napisów, które pojawiły się na budynku szkoły. Cała scena została uwieczniona na fotografii - dokładnie tej, która została potem dostarczona mordercom, żeby mogli rozpoznać swoją ofiarę.
Niedługo potem miało miejsce wydarzenie, które przesądziło o dalszym losie Sergio.
Pewnego dnia nauczyciel literatury zadał uczniom do napisania wypracowanie na dowolny temat i wyszedł z klasy. Sergio w swojej pracy skrytykował Czerwone Brygady, które w tamtym okresie właśnie przechodziły od działalności umiarkowanie pokojowej do terroryzmu. Jego praca nie dotarła do nauczyciela - została zabrana przez działacza Avanguardia Operaia i wywieszona na tablicy w atrium szkoły z czerwonym dopiskiem „Oto wypracowanie faszysty”.
Po tym wydarzeniu został poddany “procesowi ludowemu”, który polegał na zawleczeniu go do auli, w której zebrani byli lewicowi uczniowie, postawieniu na środku i oskarżaniu o “faszyzm”. Oczywiście, głównym “powodem” było nieszczęsne wypracowanie, lecz na tym się nie skończyło. Normą w takiej sytuacji były dodatkowe oskarżania o przemoc (na podstawie założenia, że “faszysta” równa się ”agresywny”), lecz w przypadku Sergio taki zarzut byłby do tego stopnia absurdalny, że nie uwierzyliby w niego nawet jego najzagorzalsi przeciwnicy, został więc oskarżony o rzecz mniej widowiskową: kradzież motorowerów. W trakcie tego “procesu politycznego” został uznany za “winnego” i “skazany” na opuszczenie szkoły.
Wtedy już jego rodzice byli nie na żarty przestraszeni, a gdy kilka dni później jego brat został na ulicy zaatakowany przez dwóch chłopaków uzbrojonych w klucze francuskie (którzy prawdopodobnie wzięli go za Sergio), postanowili przenieść syna do innej szkoły. 13 lutego Sergio wraz z ojcem poszedł do Instytutu Molinari, by złożyć podanie o przeniesienie. Gdy wychodzili z gabinetu dyrektora zobaczyli na korytarzu szpaler “czerwonych”, którzy tylko czekali, by ich zaatakować. Sergio, uderzony w głowę, stracił przytomność, a nauczyciele, którzy próbowali go bronić, także zostali pobici.
Sergio został przyjęty do innej szkoły, i przez jakiś czas wydawało 
się, że jego koszmar się skończył. Nie długo jednak - wkrótce pod domem 
rodziny Ramellich zaczęły pojawiać się napisy w stylu “Sergio, faszysto,
 jesteś pierwszy na liście!”, a rodzice otrzymywali telefony z groźbami.
 Gdy na początku marca Sergio wraz z bratem poszedł do pobliskiego baru,
 wieczorem okazało się, że przy wyjściu czeka na nich dwudziestu osiłków
 z czerwonymi flagami. Prześladowcy postanowili “dać faszyście nauczkę”,
 nawet po tym, gdy osiągnęli już swój cel i Sergio opuścił szkołę.
“Zabić faszystę to nie przestępstwo”
“Zabić faszystę to nie przestępstwo”
“Lata ruchu oporu nas nauczyły: zabić faszystę to nie przestępstwo!”
 - to, niezwykłe popularne w szeregach skrajnej lewicy, hasło było przez
 działaczy Avanguardia Operaia traktowane z przerażającą dosłownością. 
Szczególnie w Mediolanie, który był głównym ośrodkiem “wojującego 
antyfaszyzmu” miało miejsce wiele przypadków agresji, które często 
kończyły się śmiercią ofiar. Wśród nich był Sergio.
13 marca 1975 r. o godzinie 13.13 Sergio wracał do domu. Właśnie 
parkował swój motorower na rogu ulicy Amadeo, gdy podeszło do niego 
dwóch zamaskowanych mężczyzn, którzy zaczęli bić go w głowę kluczami 
francuskimi Hazet 36. Sergio próbował zasłaniać się rękami, lecz na 
niewiele się to zdało - uderzenia 3,5-kilogramowego kawałka metalu bez 
trudu przełamały jego opór i powaliły go na ziemię. Agresorzy zostawili 
nieprzytomnego chłopaka z rozwaloną czaszką na chodniku, i spokojnie 
odeszli. Kawałek dalej spotkali się z pozostałymi sześcioma członkami 
swojej grupy, którzy w czasie ataku stali na czatach na rogach ulicy.
Chwilę później jakiś przypadkowy przechodzień wezwał karetkę i 
Sergio został zabrany do szpitala uniwersyteckiego, gdzie przeszedł 
pięciogodzinną operację. Po jej zakończeniu jeden z lekarzy wyznał matce
 Sergio, że jeszcze nigdy nie widział nic tak przerażającego - chłopak 
miał rozległe rany głowy i rozbitą czaszkę. Przewidywano, że jeśli 
przeżyje pozostanie niemy i sparaliżowany.
Gdy jego stan po operacji nieco się poprawił, Sergio został 
przeniesiony na oddział intensywnej terapii, gdzie każdego dnia na 
zmianę czuwali przy nim rodzice. Pod drzwiami szpitala natomiast czuwali
 komunistyczni bojówkarze, którzy pilnie obserwowali wchodzących i 
wychodzących, chcąc wyłowić spośród nich członków prawicy, którzy 
przyszli odwiedzić zmasakrowanego chłopaka, a którym mogliby zgotować 
podobny los. Z tego powodu nikt oprócz najbliższej rodziny nie mógł 
odwiedzać Sergio i trzeba przyznać, że taka ostrożność była jak 
najbardziej uzasadniona - udany atak na Sergio jeszcze bardziej 
rozzuchwalił „wojujących antyfaszystów” i w następnych dniach na ostry 
dyżur przywożono kolejne ofiary „proletariackiej sprawiedliwości”, wśród
 których był m. in. inwalida wojenny, który został zaatakowany w 
siedzibie CISNAL-u (prawicowego związku zawodowego), brutalnie skopany a
 następnie pozostawiony w budynku, pod który napastnicy podłożyli ogień.
 Pomimo jego ciężkiego stanu udało się go uratować, lecz wielu innych 
zaatakowanych nie miało takiego szczęścia - zamiast na oddział ratunkowy
 trafiali wprost do kostnicy. Tak skończyło między innymi trzech 
mężczyzn, podobnie jak Sergio pobitych kluczami francuskimi.
Przez kolejne dni stan Sergio powoli się poprawiał, aż doszło do 
tego że w pewnych momentach odzyskiwał świadomość. Wszystko wydawało się
 na jak najlepszej drodze, jednak w środowisku prawicowym szybko 
pojawiły się głosy, że nawet w szpitalu pobity nastolatek nie jest 
bezpieczny (jak wynikło w trakcie śledztwa jego oprawcy byli studentami 
medycyny, a szpital należał do uniwersytetu). I rzeczywiście, na pewne 
niepokojące zachowanie personelu zwróciła uwagę także mama Sergio: w 
kwietniu pracownicy szpitala otwierali na noc okna. Anita Ramelli 
wspomina: „pielęgniarze często otwierali okna. Pewnego dnia skarżyłam 
się na to pytając ich, co robią, bo Sergio miał już w tamtym czasie 
pierwsze objawy infekcji dróg oddechowych. Odpowiedzieli mi, że osoby z 
obrażeniami głowy potrzebują świeżego powietrza”. Może to prawda, lecz 
faktem pozostaje, że bezpośrednią przyczyną śmierci Sergio nie były 
urazy głowy ale… zapalenie płuc. W ostatnich dniach kwietnia jego stan 
znacznie się pogorszył - miał gorączkę i kłopoty z oddychaniem. Zmarł 29
 kwietnia, po 47 dniach agonii.
To jeszcze nie koniec
Informację o śmierci Sergio szybko pochwyciły wszystkie dzienniki, 
które już od dnia napadu relacjonowały każdą zmianę w jego stanie. 
Reakcje na jego śmierć były najróżniejsze: przeważały wezwania do 
zaprzestania przemocy „z którejkolwiek strony by nie pochodziła”, lecz w
 gazetach lewicowych (na czele z „Avanti!”, czasopismem Partii 
Socjalistycznej) nie zabrakło także sugestii, że za śmierć tego 
„faszysty” odpowiadają… inni „faszyści”, którzy „nakręcają spiralę 
nienawiści”. Na tym tle wydaje się niezwykłe oficjalne oświadczenie MSI 
(a więc partii, do której Sergio, jako członek FdG należał), które 
stwierdzało że partia „nie mówi o zemście ani nie nawołuje do 
nienawiści, lecz właśnie w imię swojego męczennika ponawia wezwanie do 
odważnej walki o sprawiedliwość […] dla pojednania między wszystkimi 
obywatelami bez żadnej dyskryminacji”.
Oczywiście informacja dotarła także natychmiast do środowiska 
prawicowego. Już kilka godzin po śmierci Sergio, kilku członków FUAN-u 
(organizacji studenckiej) udało się pod dom Sergio, gdzie złożyli kwiaty
 i przyczepili na ścianie wycięte z gazety zdjęcie zmarłego towarzysza. 
Tak rozpoczęła się warta, która trwała nieprzerwanie przez kolejne trzy 
doby, aż do pogrzebu. Czuwający przed domem działacze rozdawali 
przechodniom ulotki z podobizną Sergio i opowiadali zainteresowanym jego
 historię.
A co robili w tym czasie przeciwnicy polityczni? Można by się 
spodziewać że śmierć ofiary nareszcie zaspokoi ich sadystyczne zapędy, 
lecz odwaga nieustraszonych „antyfaszystów” nie cofnęła się nawet przed 
gnębieniem pogrążonej w żałobie rodziny. Jeszcze gdy Sergio żył, jego 
bratu grożono że jeśli w ciągu 48 godzin nie opuści miasta „skończy tak 
samo”, a dzień przed śmiercią chłopaka pod jego domem przemaszerował 
pochód komunistów, w trakcie którego uczestnicy pisali na murach 
obraźliwe hasła, na ścianie przykleili plakaty z obelgami i groźbami pod
 adresem rodziny a stróżowi domu zagrozili, że go zabiją jeśli odważy 
się je zdjąć. Prześladowcy nie odpuścili także w dzień pogrzebu (w 
przygotowaniu którego, swoją drogą, władze przeszkadzały jak mogły, by 
nie zmienił się on w wielką polityczną manifestację) - na uroczystości 
pojawiły się zamaskowane osoby robiące zdjęcia żałobnikom. Fotografie te
 zostały potem odnalezione przez policję, wraz z opisami przestawionych 
osób, oraz notatkami na ich temat. Nie ulega wątpliwości, że miały być 
one wykorzystane jako pomoc w przygotowywaniu kolejnych ataków.
Jeszcze wieczorem, w dzień pogrzebu, Anita Ramelli odebrała kolejny 
telefon z wyzwiskami i groźbami. Telefony takie powtarzały się 
codziennie, a gdy państwo Ramelli zmienili numer, zaczęli je otrzymywać 
sąsiedzi: „Znacie Ramellich? To powiedzcie im, że…”. Trwające 
prześladowania nie kończyły się na tym: na ulicach Mediolanu, także pod 
domem Sergio, pojawiały się napisy „10, 100, 1000 Ramellich z czerwoną 
rysą między włosami”. Bar, który prowadził ojciec Sergio był 
kilkakrotnie obrzucany koktajlami Mołotowa. Trzeba zresztą powiedzieć, 
że Sergio nie był jedyną śmiertelną ofiarą tej przerażającej historii - 
jego ojciec, Mario Ramelli, nigdy nie pozbierał się psychicznie po 
śmierci syna i po kilku latach ciężkiej pracy w lokalu, który w każdej 
chwili mógł być znowu zaatakowany przez komunistów, zmarł na zawał.
Zbrodnia i… kara?
Śledztwo w sprawie napaści na Sergio trwało ponad 10 lat, z czego 
przez kilka pierwszych nie zdołano ustalić nic konkretnego, ponieważ 
podejrzenia szły w zupełne błędnym kierunku. W końcu jednak na skutek 
zebranych dowodów 16 września 1985 r. aresztowano pierwszych 6 
podejrzanych, a po złożeniu przez nich pierwszych zeznań jeszcze 
kolejnych 5 – wszyscy oni w momencie zatrzymania byli albo poważanymi 
lekarzami, albo nie mniej poważanymi politykami lewicowych partii. 
Później część z nich zwolniono (ewentualnie skazano za składanie 
fałszywych zeznań) i w końcu przed sądem stanęli tylko ci, którzy 
bezpośrednio uczestniczyli w napaści na Sergio. Rozpoczął się proces, 
który ostatecznie zakończył się w 1990 r. Przesłuchania oskarżonych i 
zeznania świadków pozwoliły zrekonstruować przebieg ataku na Sergio, a 
także tego, co działo się potem. Ustalono, co następuje:
W 1974 r. działające na różnych wydziałach mediolańskiego 
uniwersytetu grupy organizacji Avanguardia Operaia poprawiły swoją 
organizację i rozwinęły swoją działalność. Szczególnie została 
wzmocniona rola tzw. „służb porządkowych”, które, teoretycznie, miały 
służyć do ochrony lewicowych pochodów, lecz w praktyce zajmowały się 
głównie „unieszkodliwianiem” przeciwników politycznych, czyli przede 
wszystkim „faszystów” lecz także komunistów z konkurencyjnej organizacji
 Movimento Studentesco. Członków tych „służb porządkowych”, często 
nazywano „hydraulikami”, z racji noszonych przez nich ciężkich kluczy 
francuskich Hazet 36, używanych jako bardzo skuteczna broń - jedno z 
najpopularniejszych antyfaszystowskich haseł brzmiało „Hazet 36, gdzie 
jesteś, faszysto?”. 
Jednym z oddziałów „służb porządkowych” był ten działający na 
wydziale medycyny, dosyć liczny (złożony z 10 osób), lecz nie mający 
doświadczenia w „akcji bezpośredniej”. Dlatego też właśnie ta grupa 
została obarczona zadaniem „dania lekcji” faszyście – miał to być dla 
niej swoisty „chrzest bojowy”.
Cała akcja zaczęła być przygotowywana kilka tygodni przed samą datą napaści. Zdjęcie ofiary wraz z najważniejszymi informacjami na jego temat dostarczył oddziałowi Roberto Grassi, uczeń Instytutu Molinari, „kolega” Sergio ze szkoły i znacząca postać w strukturach Avanguardia Operaia. Następnie grupa udała się na zwiad w okolice domu wyznaczonego „faszysty” by zbadać teren i opracować plan działania.
Cała akcja zaczęła być przygotowywana kilka tygodni przed samą datą napaści. Zdjęcie ofiary wraz z najważniejszymi informacjami na jego temat dostarczył oddziałowi Roberto Grassi, uczeń Instytutu Molinari, „kolega” Sergio ze szkoły i znacząca postać w strukturach Avanguardia Operaia. Następnie grupa udała się na zwiad w okolice domu wyznaczonego „faszysty” by zbadać teren i opracować plan działania.
W końcu nadszedł wyznaczony dzień i grupa w składzie Claudio Colosio, Franco Castelli, Giuseppe Ferrari Bravo, Luigi Montinari, Claudio Scazza, Antonio Belpiede (udziału nie wzięło dwóch członków oddziału: Francesco Cremonese i Walter Cavallari), udała się pod dom Sergio. Przewodził jej Costa, który, jako student pierwszego roku, był najmłodszy wśród „bojowników”, ale miał już duże doświadczenie w „działalności”. Bojówkarze byli dobrze powiadomieni, o której godzinie powinni wyruszyć - otrzymali wcześniej dokładne informacje na temat zwyczajów swojej ofiary. Musieli jednak zabrać ze sobą także wspomniane już zdjęcie, żeby móc ją rozpoznać.
Wiemy już, co wydarzyło się na miejscu: wracający do domu Sergio 
został zaatakowany przez dwóch zamaskowanych mężczyzn (którymi byli 
Costa i Ferrari Bravo) i brutalnie pobity kluczami francuskimi. W tym 
czasie pozostali członkowie bandy stali na rogach ulicy obserwując 
sytuację i pilnując, by chłopak przypadkiem nie mógł uciec. Potem, gdy 
Sergio leżał nieprzytomny na chodniku, wszyscy „awangardziści” spokojnie
 wrócili do dzielnicy uniwersyteckiej, gdzie wyczyścili i schowali 
klucze francuskie. Na żadnym z nich (oprócz Scazzy który, wstrząśnięty, 
zrezygnował z dalszej działalności w organizacji) nie zrobił większego 
wrażenia fakt, że uczestniczyli w brutalnym pobiciu młodszego od nich 
chłopaka, który prawdopodobnie umrze lub na resztę życia zostanie kaleką
 – przecież „zabić faszystę to nie przestępstwo”. Zamiast więc zawracać 
sobie głowę takimi głupotami odważni „antyfaszyści” skupili się na 
wymyślaniu sobie alibi, a następnego dnia wzięli udział w napadzie na 
siedzibę MSI. Nie był to bynajmniej ostatni incydent z użyciem przemocy,
 w którym uczestniczyli: rok później część z nich (na pewno Costa i 
Ferrari Bravo) wzięła udział w napadzie na bar Porto di Classe, 
zwyczajowym miejscu spotkań neofaszystów, w trakcie którego cały lokal 
został zdewastowany, wszystkie szyby wybite, a na końcu budynek został 
podpalony. 6 osób zostało wtedy rannych, z czego 3 ciężko, a jedna z 
nich została kaleką do końca życia. Nic więc nie wskazywało na to, by 
kaci Sergio odczuwali jakiekolwiek wyrzuty sumienia.
I rzeczywiście – w trakcie procesu Costa i Ferrari nie tylko nie 
wyrazili skruchy, ale też nie potrafili nawet wyjaśnić, dlaczego 
właściwie podjęli się zmasakrowania niewinnego człowieka, którego nawet 
nie znali. Podobnie też zachowywali się pozostali oskarżeni – wszyscy 
przedstawiali atak na Sergio jako naturalny efekt swojego politycznego 
zaangażowania, lecz nie mogli czy nie chcieli dostrzec związku między 
dokonanym przez siebie aktem agresji a jego śmiercią, którą przestawiali
 jako owoc losu czy nieszczęśliwego przypadku. Twierdzili, że nie 
chcieli zabić Sergio i nie spodziewali się, że dana mu „nauczka” skończy
 się w tak drastyczny sposób. Lecz jak ludzie studiujący medycynę 
mogliby nie wiedzieć, że bicie z dziką furią 3,5-kilogramowymi 
metalowymi kluczami francuskimi w głowę 18-letniego chłopca może 
spowodować jego śmierć? Jak mogliby nie wziąć tego pod uwagę? Powiedzmy 
to bardziej bezpośrednio: zabójcy Sergio, mimo, że przyznali się do 
zarzucanych im czynów, byli tak ogłupieni rozpowszechnioną w latach 
siedemdziesiątych ideologią „wojującego antyfaszyzmu”, że nawet po 
dziesięciu latach nie potrafili dostrzec – i przyznać się sami przed 
sobą - że nie „pozbyli się faszysty”, lecz spowodowali śmierć niewinnego
 chłopaka. Trzeba przy tym dodać, że o ile jeszcze pozostali członkowie 
bandy, którzy nie brali bezpośrednio udziału w katowaniu Sergio, 
napisali do jego matki list (zgoła poniewczasie, bo już po 
aresztowaniu), w którym wyrażali żal, że „wszystko skończyło się tak 
okropnie”, to Costa i Ferrari nie wyrazili skruchy w żaden sposób.
16 maja 1987 r. sąd pierwszej instancji uznał wszystkich uczestników
 napaści na Sergio za winnych „nieumyślnego zabójstwa” i wydał na nich 
wyroki w wysokości od 11 do 15 lat więzienia. Wyrok ten jednak nie 
zadowalał żadnej strony, więc obie się od niego odwołały i dwa lata 
później sąd drugiej instancji uznał napastników za winnych „umyślnego 
zabójstwa”, lecz jednocześnie zmniejszył wymiar kary: 11 i 10 lat dla 
Costy i Ferrariego i między 6 a 8 dla pozostałych. Obrona odwołała się 
również od tego wyroku, lecz w 1990 r. Sąd Kasacyjny podtrzymał wyrok 
sądu drugiej instancji. Tyle tylko, że do więzienia wrócili tylko Costa i
 Ferrari (i to też na jakiś czas). Pozostali, ze względu na swoją 
pozycję społeczną oraz fakt, że nie stanowią już zagrożenia, mogli 
skorzystać z amnestii i zostali zwolnieni z więzienia. 
„Sergio żyje!”
Trudno powiedzieć, żeby to był wyjątkowo surowy wyrok za popełnione 
przestępstwo – z pewnością wielu obserwujących proces liczyło na większy
 wymiar kary. Ale nawet jeśli sędziowie nie zadbali o właściwie 
zapewnienie sprawiedliwości dla Sergio, to pamięć o nim wciąż żyje w 
prawicowym środowisku. Co roku 29 kwietnia w Mediolanie odbywa się 
poświęcony mu pochód, a na murach można zobaczyć graffiti z hasłem 
„Sergio żyje”. Jego imieniem zostało nazwanych około dziesięciu ulic, 
skwerów czy ogrodów. Stał się również bohaterem kilku piosenek z obszaru
 muzyki tożsamościowej, a jego historia została opisana w książce 
„Sergio Ramelli. Una storia che ancora fa paura” („Sergio Ramelli. 
Historia która nadal wzbudza strach”).
Dlaczego pamięć o nim jest wciąż tak żywa? Z pewnością przede 
wszystkim dlatego, że odważnie wyznawał swoje poglądy i za wierność im 
zapłacił najwyższą cenę, za co należy mu się szacunek i hołd od 
wszystkich „camerati”. Ale przypadek Sergio jest nie tylko ideowym 
dziedzictwem prawicy, lecz także wyrzutem sumienia dla współczesnej 
włoskiej lewicy (której wielu polityków i dziennikarzy ma za sobą 
bojówkarską przeszłość) i dla całego państwa włoskiego, które jeszcze 
nie rozliczyło się z historią „lat ołowiu i żelaza”. I w końcu, historia
 Sergio jest ostrzeżeniem dla wszystkich ludzi, a szczególnie tych, 
którzy zajmują się polityką, ponieważ pokazuje również jak łatwo ludzie 
inteligentni i na poziomie (w tym przypadku studenci medycyny a potem 
cenieni lekarze), mogą dać się ogłupić politycznej propagandzie do tego 
stopnia, że przestają widzieć w przeciwniku człowieka, a widzą tylko 
cel, który należy bezlitośnie zniszczyć. I dlatego, żeby takie 
szaleństwo nie powtórzyło się już w przyszłości - ani we Włoszech ani 
nigdzie indziej - trzeba pamiętać o Sergio Ramellim.
Za: http://muzykawloskiejprawicy.pl/strona/%E2%80%9Ezabi%C4%87-faszyst%C4%99-nie-przest%C4%99pstwo%E2%80%9D-historia-sergio-ramellego