Dlaczego Pius XI był tak 
nieubłagany wobec Action Française, mimo jej gotowości poddania się 
cenzurze kościelnej w kwestiach dogmatycznych, że zdecydował się ją 
zniszczyć? Na dość zaczepne pytanie prof. Michała Strzeleckiego zrazu 
się trochę żachnąłem, że przecież tyle razy o tym pisałem, ale zasiało 
ono we mnie ponownie ziarno namysłu. 
I otóż, odrzucając na bok wszystkie 
kwestie, które dziś mają znaczenie już tylko historyczne, dochodzę do 
wniosku, że przesądzającą kwestią była tu szczególna wizja polityki tego
 papieża, którą określiłbym jako "integralnie klerykalną". Z góry 
zaznaczam, że nie chodzi mi tu o aspekt doktrynalny, wyrażany w 
encyklikach, na czele z "Quas primas", bo ten jest tu poza dyskusją, ale
 o aspekt pragmatyczny, dostrzegalny i w konkretnych decyzjach, i w 
długofalowych liniach tego pontyfikatu. Na pewno jakąś rolę odegrała w 
tym analiza porażek poniesionych przez Kościół w XIX wieku oraz zupełnie
 nowej sytuacji polityczno-ustrojowej po I wojnie światowej (praktycznie
 zniknięcie na kontynencie ostatnich liczących się monarchii, w tym 
ostatniej katolickiej, rewolucja bolszewicka, narodziny faszyzmu). W XIX
 wieku, wbrew temu, co się często twierdzi, nie było klerykalizmu 
politycznego i Kościół wcale do niego nie dążył. To świeckie elity 
katolickie tworzyły doktryny i programy polityczne, nie czekając, aż 
proboszcz zorganizuje jakąś akcję; wystarczy przypomnieć, że przywódcami
 tych ruchów byli najczęściej arystokraci albo przynajmniej profesorowie
 uniwersyteccy. Katolicy świeccy działali autonomicznie, z grubsza rzecz
 biorąc, w dwu obozach: legitymistyczno-ultramontańskim oraz 
katolicko-liberalnym. Pierwszy na pewno cieszył się sympatią papiestwa, 
ale miał jeden feler: ostatecznie wszędzie przegrał z kretesem. Drugi 
nastręczał problemów doktrynalnych, które w innej nieco postaci 
odrodziły się od końca XIX wieku w demokracji chrześcijańskiej. W tej 
sytuacji strategia Piusa XI opierała się na radykalnym zerwaniu z 
dotychczasowym modelem jawnego bądź dyskrecjonalnego wspierania 
tradycjonalistów, albo próby dyscyplinowania liberałów i chadeków, 
jednak bez ich całkowitego wykluczania, chyba że w przypadkach zupełnie 
skrajnych (jak Sillon). Co w zamian natomiast?
Jedna strona medalu pragmatycznej polityki Piusa XI to konsekwentne zastosowanie teorii (co paradoksalne, zrodzonej właściwie w pewnych kręgach ultramontańskich pod koniec XIX wieku, to znaczy tych, które wyciągnęły wnioski z klęski legitymistów, jak np. hiszpańscy "integryści" Ramona Nocedala, z drugiej zaś strony bardzo się egzaltowały, nie bacząc na jeszcze szybszy i tragiczny tego upadek, doświadczeniem "ultramontańskiej republiki" ekwadorskiego prezydenta G. Garcii Moreno) tzw. akcydentalizmu w zakresie formy ustroju. Akcydentalizm praktyczny Piusa XI polegał więc na całkowitej obojętności wobec tego, kto w jakim państwie rządzi, na bezwarunkowym uznaniu ustrojowego status quo. To, że Francja, Portugalia czy Meksyk są masońskimi republikami, Włochy państwem faszystowskim, Hiszpania monarchią czy republiką, Niemcy demokracją parlamentarną czy reżimem hitlerowskim nie ma znaczenia, o ile tylko reżimy te wykazują gotowość do układania się ze Stolicą Apostolską. Jeśli można z nimi negocjować na szczeblu dyplomatycznym, zawrzeć konkordaty lub przynajmniej inne porozumienia dające Kościołowi jakąś przestrzeń gwarantowanej wolności, to wszelkie katolickie ruchy antysystemowe w tych państwach są kłopotliwą przeszkodą, którą trzeba jakoś zneutralizować. Ale jednocześnie, aby te reżimy skłonić do negocjowania, trzeba mieć prócz dyplomacji jakąś wewnętrzną siłę nacisku, czyli oczywiście katolików w tych państwach.
I tu pojawia się element drugi 
politycznej pragmatyki Piusa XI, czyli właśnie zorganizowanie katolików 
podług modelu klerykalizmu politycznego. To pojęcie jest bardzo 
nadużywane, bo rozciągane na każdy przypadek polityki katolickiej, co 
jest niesłuszne, więc muszę wyjaśnić, co przez nie rozumiem. 
Klerykalizmem politycznym nazywam taką formę aktywności politycznej 
katolików, która jest od początku i odgórnie organizowana (według 
wytycznych hierarchii) przez duchownych, a nie przez świeckich, i jeśli 
nawet duchowni nie są formalnie przywódcami i politykami, to oni tworzą 
program działania takiej formacji, jednocześnie systematycznie 
kontrolując sposób i przebieg realizacji tego programu. Taka formacja 
nie jest więc czymś, co wyrasta z potrzeb i dążeń danego konkretnego 
społeczeństwa (katolickiego), gdzie obok spraw stricte religijnych czy 
wręcz kościelnych są jeszcze inne potrzeby, dążenia i idee, tylko 
matrycą organizacyjną nałożoną z zewnątrz na każde konkretne, więc różne
 jedno od drugiego, społeczeństwo; jest więc czymś mechanicznym, a nie 
organicznym. Pozwolę sobie nawet i na takie "bluźnierstwo", że ten model
 strukturalnie jest podobny do modelu "narodowych" czy krajowych partii 
komunistycznych, tworzonych przez Komintern i jemu podlegających.
Jak dobrze wiadomo, "ukochanym dzieckiem" Piusa XI była Akcja Katolicka (powołana wprawdzie przez jego poprzednika jeszcze, ale rozwinięta dopiero za jego pontyfikatu). A Akcja Katolicka jest właśnie dokładną realizacją opisanego wyżej modelu klerykalnego. Podzielona na kolumny stanowe, męskie i żeńskie oraz młodzieżowe obu płci, jest tworzona i kierowana przez duchownych, jej wszystkie zadania i cele są formułowane przez kler, nie ma żadnego autonomicznego programu, nie odbywa się w jej łonie żadna twórczość ideowa, nie różni się niczym w żadnym kraju, czy to będzie Argentyna czy Polska. Inne organizacje katolickie, jak na przykład "propagandistas" w Hiszpanii, pełnią najwyżej funkcję "pasa transmisyjnego" Akcji do świata polityki.
Celem Piusa XI było zatem wytworzenie takiej sytuacji, w której cała aktywność społeczna i polityczna katolików na całym świecie została skanalizowana w Akcji Katolickiej oraz jej "satelitów". I dlatego właśnie konflikt z istniejącymi już, mającymi własne oblicze ideowe, własne cele (zresztą różne), nie tylko religijne, ugrupowaniami katolickimi lub prokatolickimi, co najmniej życzliwymi Kościołowi, ale nieskłonnymi iść pod komendę biskupów i proboszczów, był właściwie nieuchronny. Dotyczyło to w szczególności wciąż jeszcze najważniejszych wówczas bastionów katolicyzmu, czyli krajów romańskich. Najprostsza była sprawa we Włoszech, bo tu problem rozwiązał się niejako sam, dzięki wprowadzeniu systemu monopartyjnego przez faszyzm, natomiast Akcji Katolickiej reżim nie odważył się ruszyć, bo to byłoby wypowiedzeniem układów laterańskich; można ją było tylko trochę "podgryzać". Najtrudniej było w Hiszpanii, po pierwsze ze względu na to, że hiszpańscy biskupi byli w większości wyjątkowo "reakcyjni", ale w duchu XIX-wiecznym, wiec nieklerykalnym, po drugie ze względu na obecność karlizmu. Karlistów nie można było potępić, bo byli oni stuprocentowo ortodoksyjni, więc nie byłoby najmniejszego punktu zaczepienia, ale i tak napięcie istniało: znane było powiedzenie, że "más acción carlista, menos Acción Católica", czyli że tam, gdzie karliści są mocni, "teren katolicki" jest właściwie zagospodarowany i Akcja Katolicka wraz z "propagandystami" Angela Herrery nie ma się gdzie wcisnąć. Inaczej było natomiast we Francji, gdzie na czele najbardziej dynamicznego ruchu prokatolickiego, ale mającego własną doktrynę polityczną (nacjonalizm integralny) i własny cel polityczny (obalenie republiki i przywrócenie monarchii), nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności stał człowiek mający problem duchowy z wiarą, a mimo to był on największym autorytetem dla elity francuskich katolików. Tu zatem pretekst był łatwy do wytłumaczenia.
Problem tylko, z obecnej perspektywy, jest taki: co Kościołowi dał Piusowski model klerykalizmu politycznego? Czy powstrzymał on dechrystianizację państw, a wreszcie i społeczeństw? Czy wzmocnił obecność katolików w życiu publicznym, czy ją osłabił? Czy w krajach, takich jak Polska, nauczył katolików organizować się w celu realizacji doktrynalnej koncepcji tego samego papieża, a więc Społecznego Królowania Chrystusa, czy może raczej nauczył polityków z rozmaitych "centroprawic", że wystarczy przed wyborami pokazać się z jakimś biskupem, a potem dać jakąś koncesję czy dotację z budżetu, aby mieć spokój w sprawach zasadniczych? Chyba nie muszę odpowiadać na te pytania, bo odpowiedzi są oczywiste.
 Profesor Jacek Bartyzel